„Czy
pamiętasz, Anais?”, a właściwie „Czy pamiętasz, Anais? I inne
opowiadania” autorstwa francuskiego pisarza Michela Bussiego, który
to w 2018 roku szósty raz z rzędu znalazł się w pierwszej
dziesiątce najpopularniejszych autorów w jego rodzimym kraju,
pierwotnie (w takim kształcie) została wydana w styczniu 2018 roku.
W tym samym roku wypuszczono jeszcze dwie „Les
Contes du Reveil Matin” będącą pierwszą powieścią
młodzieżową Bussiego. I tymże roku ukazał się miniserial na podstawie
jego powieści „Mama kłamie” („Maman a tort”), a w roku 2019
wypuszczono jeszcze jeden, tym razem oparty na „Samolocie bez niej”
(„Un avion sans elle”). Twórczość Bussiego wreszcie zaczęła
więc wchodzić na ekrany, szkoda tylko, że nie w Polsce... A
przynajmniej jeszcze nie. Najnowsza powieść Michela Bussiego pt.
„J'ai du rever trop fort” też jeszcze nie ukazała się w
Polsce, ale mamy już zbiorek czterech opowiadań noszący taki sam
tytuł, jak jedno z nich. Czyli mamy oto okazję poznać Bussiego od
innej strony, przyjrzeć się takiemu obliczu jego pisarstwa, które
w Polsce dotychczas się nie objawiało. Bo opowiadania tego autora
poza granicami naszego kraju były już publikowane – za przykład
niech posłuży antologia „Quatre auteurs a la plage” z 2015
roku, w którym to, jeśli wierzyć recenzjom, znajduje się jedno z
tych opowiadań, które tworzą zbiorek „Czy pamiętasz, Anais?”.
Na
pierwszy ogień idzie tytułowe „Czy pamiętasz, Anais?”
- pierwsze opowiadanie i najdłuższe zawarte w tej cienkiej książce
(zaledwie dwieście pięćdziesiąt parę stron). Rzecz skupia się
na młodej kobiecie imieniem Ariane, która wraz ze swoją trzyletnią
córką Anais właśnie przeprowadziła się z Paryża do
miejscowości Veules-les-Roses, wciąż żyjącej tajemniczą
historią aktorki Anais Aubert, która popularyzowała tę normandzką
wioskę od roku 1826. Tekst ten jest bardzo w stylu Michela Bussiego
– czyta się to prawie jak jego powieści. Prawie, bo akcja jednak
rozwija się szybciej i mamy mniej puzzli do złożenia. Opowiadanie
rozpoczyna się dla nas w chwili odnalezienia w nowym mieszkaniu
Ariane i Anais w Veules starego listu zaadresowanego do Anais Aubert.
Potem autor cofa się o trzynaście dni, a właściwie to przedstawia
wcześniejsze zapiski z dziennika głównej bohaterki opowiadania, bo
cały ten tekst umownie został spisany przez nią. Wtedy poznajemy
skrótową biografię Ariane: dowiadujemy się między innymi jak to
się stało, że została samotną matką i jak wyglądały pierwsze
dni jej pobytu (i jej trzyletniej córki) w malowniczej miejscowości,
z której pochodzi ojciec małej Anais. Dziewczynka dostała imię po
żyjącej w XIX wieku aktorce, o której nadal dużo się w Veules
mówi. I bynajmniej nie tylko dlatego, że rozsławiła to miejsce,
ale również albo wręcz przede wszystkim przez tajemnicę z nią
związaną. Ariane szybko ogarnia nieprzyjemne wrażenie
uczestniczenia w dosyć szeroko zakrojonym spisku. Ma wrażenie,
jakby bez jej zgody wciągnięto ją w intrygę ściśle związaną z
Anais Aubert. Czuje się obserwowana we własnym mieszkaniu, jakiś
niezidentyfikowany mężczyzna często do niej wydzwania i kobieta
coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że przynajmniej część
tutejszej społeczności robi wszystko, by nie dopuścić jej do
kręgu wtajemniczonych. Wtajemniczonych w co? Tego oczywiście możemy
się tylko domyślać. W „Czy pamiętasz, Anais?” napięcie
wzrasta praktycznie ze strony na stronę i wynika ono głównie ze
świadomości obecności kogoś, kto zdaje się ani na chwilę nie
odstępować Ariane. I kto, jak myślimy, już wyrządził wiele
złego zarówno jej, jak i jej córeczce (wzruszający moment), i nic
nie wskazuje na to, by na tym zamierzał poprzestać. Z drugiej
jednak strony te osoby, którym nie jest obca twórczość Bussiego
najprawdopodobniej będą brać pod uwagę również inną możliwość.
Bo co jeśli to z Ariane albo małą Anais coś jest mocno nie tak?
Autor każe rozważyć coś jeszcze, coś, w czym się nie
specjalizuje, ale może to jest właśnie metoda na zaskoczenie
czytelników. Dać im coś, czego akurat ode mnie nigdy by nie
oczekiwali – od Stephena Kinga owszem, ale duchy u Michela
Bussiego... Nie, tę wprowadzoną przez samego autora omawianego
opowiadania, ewentualność, osoby zaznajomione z jego pisarstwem
pewnie od razu odrzucą. Czy będzie to właściwe posunięcie?
Zresztą, czy w przypadku prozy Bussiego można sobie pozwolić na
stanowcze odrzucanie któregokolwiek z możliwych wyjaśnień? Myślę,
że nie. Michel Bussi już nie raz i nie dwa udowodnił, że potrafi
zaskakiwać jak mało kto, że w tej grze naprawdę ciężko go
przechytrzyć, ale akurat w „Czy pamiętasz, Anais?” to jedno,
według mnie, wypada średnio. Myślę, że podczas gdy budowanie tej
tajemnicy, brudnego sekretu w jakże porywającej wioskowej scenerii,
należycie wywiązuje się ze swojego zadania, to już jej rozwianie
mocno rozczarowuje. Nie tyle chodzi tu o przewidywalność, chociaż
część z tego udało mi się rozszyfrować, ile o UWAGA SPOILER
niezbyt przekonującą, żeby nie rzec kompletnie niezrozumiałą
motywację obserwatora nowych mieszkanek Veules KONIEC SPOILERA.
Na
najwyższym stopniu podium w swoim osobistym, w pełni subiektywnym
rankingu opowiadań zawartych w omawianym zbiorze, umieściłam
„Normandzką szafę”. Czyli tekst, który wcześniej
opublikowano w antologii „Quatre auteurs a la plage”. Według
niektórych recenzentów, bo na oficjalnej stronie Michela Bussiego
widnieje informacja, że opowiadania wchodzące w skład „Czy
pamiętasz, Anais?” wcześniej publikowane nie były. Na pierwszym
planie autor postawił starsze małżeństwo, Diane-Perle i Gauvina,
które to postanowiło spędzić wielkanocny weekend w samym sercu
krainy Caux. Wynajęli pokój w posiadłości małżeństwa
zajmującego się świadczeniem takich usług turystom, ale po
przyjeździe na miejsce zastali tylko gospodarza. To on oprowadził
Diane-Perle i Gauvina po domu, utrzymując że jego żona niedługo
wróci. Ale następnego dnia goście również nie mieli okazji jej
poznać. Co więcej podczas prezentacji pokoju, który im
przydzielono gospodarz przestrzegł ich przed dotykaniem stojącej w
nim zabytkowej szafy, z której to wkrótce zaczyna wydobywać się
okropny zapach. Hmm, nieobecność pani domu plus fetor emanujący z
mebla, którego gospodarz zabronił Diane-Perle i Gauvinowi
dotykać... Wniosek sam się nasuwa. I to już podczas pierwszych
minut pobytu starszego małżeństwa w wynajętym przez nich pokoju,
kiedy to jeszcze nieprzyjemny zapaszek z szafy nie zaczął się
wydobywać. To znaczy taka pewność natychmiast ogarnęła mnie (i
pewnie nie będę w tym odosobniona), ale nie głównych bohaterów
opowiadania. Owszem, szybko wysnuli oni teorię, że gospodarz zabił
swoją żonę, ale przez jakiś czas traktowali to jako żart. Nie
podchodzili do tego poważnie, w przeciwieństwie do mnie. W sumie to
nie mogłam uwierzyć w to, że tyle czasu zajęło im złożenie tej
niezwykle prostej układanki. Jak można być aż tak mało
domyślnym? Przecież ta niepokojąca prawda praktycznie od początku
ich pobytu w Caux aż kłuje w oczy! Rozbroiło mnie to opowiadanie –
amatorskie śledztwo starszego małżeństwa, którego wynik od
początku przecież był aż nazbyt oczywisty, te ich niemrawe
podchody, gdy tak naprawdę wystarczyłoby po prostu otworzyć starą
szafę. Do Narnii ich ona nie doprowadzi, ale najprawdopodobniej da
im odpowiedź na tak bardzo dręczące ich pytanie: gdzie się
podziewa gospodyni domu, w którym Diane-Perle i Gauvin zdecydowali
się spędzić wielkanocny weekend (w nim i w jego okolicach, rzecz
jasna)? Ujmując rzecz dosadnie, miałam tę dwójkę za kompletnych
idiotów. Nieszkodliwych, swoim zachowaniem dostarczających mi
mnóstwo frajdy – naprawdę, zabawne to było, ale i w nieustającym
poczuciu zagrożenia przez cały czas trzymało. Bo ja w
przeciwieństwie do głównych bohaterów „Normandzkiej szafy”
niemal od początku wiedziałam, że zamieszkali pod jednym dachem z
zabójcą, który w tytułowym meblu trzyma... A co można trzymać w
szafie? Tylko trupa, prawda? Taaak, to, co zobaczymy, gdy wreszcie
przyjdzie ten od początku wyczekiwany moment, gdy szafa nareszcie
„stanie otworem”... Ależ huk się wtedy rozlegnie, jakiż
niezapomniany obraz się przed nami odmaluje. Doprawdy coś
strasznego.
Narratorem
i zarazem głównym bohaterem „Życia strychu” jest
pisarz imieniem Gabriel, który to w owym tekście zostawia trochę
miejsca swojej żonie Muguette. Kobieta na końcu każdego rozdziału
zamieszcza swój komentarz, bardzo zwięźle dzieli się z nami swoim
spojrzeniem na różne kwestie poruszane przez jej męża. Forma
ciekawa, ale jeszcze bardziej interesująca jest treść. Podczas
jednego z corocznych wypadów tej niemłodej już parki, na tak zwany
jarmark różności, na którym to mieszkańcy
Touffreville-la-Corbeline handlują starymi rzeczami, Gabriel
zauważa, że jedna kobieta ma na stanie takie same przedmioty
(między innymi zabawki), jakie przed laty bardzo zajmowały dwójkę
jego dorosłych już dzieci. Powiecie pewnie: też mi coś. Przecież
te rzeczy niegdyś były w wielu domach, w wielu sklepach można było
je nabyć... Otóż, nie wszystkie. A jakby tego było mało, z
przemyśleń Gabriela można wywnioskować, że stan tych przedmiotów
jest dokładnie taki, jaki utrwalił się w jego pamięci w przypadku
rzeczy należących do jego dzieci. Prawie wszystkie te przedmioty
przed laty włożył do kartonów, które to nadal stoją w domu
zajmowanym obecnie tylko przez niego i jego żonę (ich dzieci, jak
się mówi, poszły już na swoje). Zaalarmowany Gabriel musi więc
przede wszystkich przetrząsnąć te wszystkie kartony. O dziwo, nie
robi tego zaraz po powrocie z jarmarku, choć obsesja na punkcie tej
sprawy już wtedy w nim kiełkuje. Tak, mężczyzna ten wkrótce
dostanie prawdziwego fioła, tak bardzo zaangażuje się w to, że
odsunie nawet na bok swoją pasję, którą od jakiegoś czasu zawsze
stawiał na pierwszym miejscu (pisanie książek o autentycznych
zbrodniach z jego okolic). I trudno mu się dziwić, bo to bardzo
dziwna, niepospolita, niezwykła wręcz sprawa. Frapujący przypadek,
który przynajmniej na pierwszy rzut oka może ocierać się o sferę
nadprzyrodzoną. Z drugiej jednak strony może się rozchodzić o
najpospolitszą kradzież albo możemy mieć do czynienia z obsesją
pewnej kobiety na punkcie czteroosobowej rodziny, w skład której
wchodzi nasz narrator. Albo z czymś jeszcze innym. Nie mogę
powiedzieć, że „Życie strychu” mnie zaskoczyło, bo udało mi
się wyprzedzić autora, chociaż trochę mi to zajęło. Ale sposób
prowadzenia tej dosyć pomysłowej opowieści właściwie wrzucił
mnie w w sam środek piekła(?) Gabriela, z którego nie mogłam
wyjść przed dojściem do ostatniej kropki postawionej przez Michela
Bussiego w tym niedługim utworze.
„Czy
pamiętasz, Anais?” i „Życie strychu” w moim osobistym
rankingu opowiadań zamieszczonych w omawianym zbiorze zajmują
trzecie miejsce (co nie znaczy, że uważam te teksty za złe), a
„Normandzka szafa” jak już wspomniałam jest moim zwycięzcą.
Ostatnie opowiadanie widniejące w tym zbiorku w tym wyścigu zajęło
więc miejsce drugie (przypominam, że jest to ocena całkowicie
subiektywna). „Ucieczka do raju” skupia się na
sprawie morderstwa popełnionego w noc sylwestrową nad morzem, gdzie
zebrało się wielu obozowiczów chcących powitać Nowy Rok w tej
bajecznej scenerii. Kilka godzin po tej bodaj najważniejszej północy
w roku jeden z obozowiczów znajduje ciało młodego mężczyzny,
któremu niedawno ktoś zadał śmiertelny cios nożem. Na miejscu
śledztwem pokieruje podporucznik żandarmerii Christos Konstantinow,
jego przełożona natomiast wybierze się do szpitala, w którym
aktualnie przebywają dwie młode kobiety w jakiś sposób zamieszane
w tę sprawę. Tutaj również Michel Bussi eksperymentuje z formą –
nierównomiernie przeplata dwa okresy: ten poprzedzający zbrodnię,
który rzecz jasna w końcu nas do niej doprowadzi (będziemy jej
świadkować) i ten, w którym owa zbrodnia już się dokonała i
rozpoczęło się policyjne śledztwo, które jak się przekonamy nie
potrwa długo. Jak to się skończy łatwo się domyślić, ale to w
moim oczach wcale nie umniejszało wydźwięku tej historii. Finał i
tak zdołał mną wstrząsnąć, w czym niemałą rolę odegrało to,
że miałam poczucie, jakby autor mierzył prosto we mnie. W moje,
dosyć kontrowersyjne, a na pewno niepochwalane przez polskie prawo,
spojrzenie na pewną kwestię, które bierze się u mnie z głębokiego
przekonania o ułomności systemu. Naszego i tych funkcjonujących w
wielu innych krajach. I nie dotyczy to tylko tego problemu, który
został poruszony na kartach „Ucieczki do raju”. Co więcej
Michel Bussi nie stara się tutaj wykazać, że zawiódł system, nie
wymierza oskarżycielskiego palca we francuski wymiar
sprawiedliwości, bo temu tak naprawdę tutaj nie dano szansy. A
gdyby dano? No cóż, nie wiem, jak byłoby we Francji, ale w Polsce
w takich przypadkach (w mojej ocenie) sprawiedliwości nigdy nie
staje się zadość. Bo cóż to są za kary... istna parodia, wręcz
kpienie sobie z osób, które poniosły przeraźliwą krzywdę. Czy
więc potępiałam plan wymierzony w pewnego młodego mężczyznę,
czy patrzyłam złym okiem na osobę, która z premedytacją odebrała
mu życie? Tak i nie. I za to rozchwianie, za to, że nie widziałam
tutaj czerni i bieli, że nie potrafiłam sprawcy ani potępić, ani
pochwalić i oczywiście za to, że Bussi dał mi trochę do myślenia
(troszkę), przede wszystkim cenię sobie to opowiadanie. Napięcie w
tym przypadku było dla mnie sprawą drugorzędną, choć oczywiście
tutaj, tak jak i w pozostałych tekstach zmieszczonych w recenzowanym
zbiorze, również mi go nie brakowało.
Miłośników
prozy Michela Bussiego pewnie nie muszę zachęcać do sięgnięcia
po zbiorek „Czy pamiętasz, Anais?”. Poznanie takiego oblicza
tego francuskiego mistrza thrillera/kryminału, pewnie będzie dla
nich nie lada gratką. To znaczy ci z jego fanów, którzy dotychczas
nie mieli okazji sprawdzić jak autor uwielbianych przez nich
powieści radzi sobie w krótszej formie literackiej (w
opowiadaniach), prawdopodobnie już nie mogą doczekać się lektury
tej publikacji. Jeśli, rzecz jasna, już nie mają jej za sobą... A
pozostali? No cóż, myślę, że od tej książki przygody z
pisarstwem Michela Bussiego lepiej nie zaczynać. Według mnie w
opowiadaniach dobrze sobie radzi, ale i tak wolę jego powieści –
myślę, że „w tamtym środowisku” sprawdza się lepiej, ale to
nie znaczy, że chciałabym, aby trzymał się z dala od opowiadań.
Zbiorek „Czy pamiętasz, Anais?” absolutnie nie zraził mnie do
opowiadań Michela Bussiego. Wręcz przeciwnie: chętnie zapoznam się
z innymi jego krótszymi utworami, gdy tylko takowe się pojawią. W
Polsce oczywiście.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brzmi ciekawie, ale nie czytałam. Podoba mi się forma książki. Może to dlatego, że czytam prawi same grube książki.
OdpowiedzUsuńLubię książki Bussi. Są klimatyczne, odważne i często wykraczają poza granice gatunku. Myślę, że się skusze.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Karolina