"Żaden żyjący organizm nie może istnieć zbyt długo w warunkach absolutnej rzeczywistości, nie popadając w szaleństwo [...] Gruby płaszcz ciszy pokrywał drewno i kamień Domu na Wzgórzu, a cokolwiek wędrowało w tych murach, wędrowało samotnie."
Shirley Jackson
Stronki na blogu
▼
piątek, 10 maja 2019
„Zło w każdym z nas” (2016)
Brie
Armstrong, jej chłopak Steve Ridley i czwórka jego przyjaciół
udają się na wyspę u wybrzeży Waszyngtonu, gdzie zamierzają się
zrelaksować i świętować Dzień Niepodległości. Rozgaszczają
się w drewnianym domu należącym do rodziców jednej z nich, w ten
sposób stając się jedynymi lokatorami małej wyspy. Zakrapiana
alkoholem i doprawiana narkotykami kameralna impreza szybko
przekształca się w istny koszmar. Młodzi ludzie zamieniają się w
oszalałych kanibali, polujących zarówno na nieprzemienione, jak
już przemienione osoby.
„Zło
w każdym z nas” to pierwszy pełnometrażowy film Jasona Williama
Lee, którego scenariusz napisał sam. Kanadyjski horror celujący w
stylistykę gore, który najpierw, w sierpniu 2016 roku,
ukazał się w Wielkiej Brytanii, a w paru innych krajach świata, w
tym w Stanach Zjednoczonych, wyszedł dopiero w roku 2017. Jason
William Lee zajmuje się też aktorstwem, nie powinno więc
zaskakiwać to, że nie darował sobie dołączenia do obsady „Zło
w każdym z nas”. Na stworzeniu scenariusza, reżyserii i graniu
bynajmniej nie poprzestał – zajął się jeszcze montażem filmu
wespół z Michaelem Gyorim.
„Zło
w każdym z nas” to kolejny horror o grupie przyjaciół, która
udaje się w jakieś zaciszne miejsce z zamiarem oddania się
beztroskiej zabawie we własnym gronie i odpoczęcia od trudów dnia
codziennego. Zanim jednak do tego przejdzie, Jason William Lee,
przedstawia makabrę do jakiej doszło w mieście. Widok
zmasakrowanych ciał młodych ludzi pewnie niejednego widza
przygotuje na obraz wprost szafujący krwawymi efektami specjalnymi.
Praktycznymi, nie komputerowymi, i to już jest coś. Co prawda nie
prezentuje się to nadzwyczaj realistycznie, a bo wybór substancji
robiącej za krew pozostawia trochę do życzenia (zbyt rozwodniona),
ale podczas zbliżeń na rany oraz ludzkie wnętrzności i konsumpcję
tychże, widać, że przynajmniej tutaj twórcy efektów specjalnych
bardziej się postarali. Wstęp do „Zło w każdym z nas”, rzeź,
na jaką natykają się wielkomiejscy policjanci otwiera jedną z
trzech płaszczyzn fabularnych rozciągających się w scenariuszu
Jasona Williama Lee. Jak łatwo się domyślić, ta będzie skupiać
się na śledztwie prowadzonym przez detektywa z wydziału zabójstw.
Niezbyt rozbudowanym, nijakim śledztwie, które miało chyba
urozmaicić znaną fanom krwawego/umiarkowanie krwawego kina grozy,
konwencję, zarysowaną wątkiem poświęconym młodym ludziom
uwięzionym na niewielkiej wyspie u wybrzeży Waszyngtonu. Oprócz
tychże mamy jeszcze akcję w tajnym laboratorium, w nielegalnej
placówce, w której eksperymentuje się na ludziach. Testuje się
produkt, który ma robić z obywateli oszalałych kanibali,
bezrozumne maszyny do zabijania napędzane apetytem na ludzkie mięso.
Ten wątek był dla mnie tylko trochę ciekawszy od policyjnego
śledztwa – haniebne doświadczenia na ludziach, diabelski plan
wprowadzenia na rynek śmiercionośnej substancji, opracowany przez
ludzi wywodzących się ze środowiska, które wielu ludziom,
delikatnie mówiąc, nie kojarzy się dobrze, i dzięki czemu
dostajemy co prawda nieodkrywcze, ale i nieprzekłamane przesłanie.
UWAGA SPOILER Istnieją politycy, którzy dla władzy są
gotowi zrobić absolutnie wszystko. Nawet zamieniać obywateli kraju,
w którym zamierzają objąć rządy, w oszalałych kanibali. Dajcie
im tylko taką możliwość, a się przekonacie... KONIEC
SPOILERA. Mimo wszystko wolałabym jednak, by Jason William Lee
postawił na konwencję, by skupił się wyłącznie na szóstce
młodych ludzi spędzających czas wolny na (nie licząc ich samych)
bezludnej wyspie Ten człon fabuły „Zło w każdym z nas” na
szczęście dla mnie zajął najwięcej miejsca, ale ilekroć udało
mi się jako tako wejść w rytm tej opowieści (głównie dzięki
atmosferze), byłam z niego bezlitośnie wybijana obrazami z
nudnawego policyjnego śledztwa i troszkę ciekawszego, ale
jednocześnie odzierającego tę historię z jakże pożądanej w tym
przypadku tajemnicy, haniebnego eksperymentu przeprowadzanego przez
istnych zwyrodnialców. Jason William Lee celował może nie w
oryginalny, ale na pewno mniej powszechny, motyw choroby, która
zamienia zwykłych ludzi w mordercze bestie. W kinie grozy
najczęściej spotykamy się z epidemią zombie, trudniej natomiast
znaleźć horror, w którym w miejscu żywych trupów mielibyśmy
oszalałych kanibali. To znaczy takich, których funkcje biologiczne
nie zanikły, bo w końcu zombie też mają w swoim menu ludzkie
mięso (inne sprawa, czy można ich uznać za członków tego
gatunku...). Drewniany domek usytuowany w naturalnej scenerii,
oddalony od innych zabudowań, położony w bardzo zacisznym miejscu,
długoletnim miłośnikom gatunku prawdopodobnie w pierwszej
kolejności skojarzy się z „Martwym złem” Sama Raimiego.
Chociaż oczywiście nie on jeden osadził akcję swojego horroru w
takim miejscu. Drewniane domki pośrodku niczego przyciągnęły już
dosyć wielu twórców kina grozy i pewnie skuszą jeszcze
niejednego. I nic w tym dziwnego, bo publika (a przynajmniej jakaś
jej część) chce widzieć bohaterów horrorów w takich
odizolowanych, rustykalnych miejscach. A jeśli jeszcze taki domek
tkwi na bezludnej wyspie, to już jest wręcz idealnie. Lepszej areny
dla makabrycznych wydarzeń Jason William Lee chyba nie mógł sobie
wybrać. Szkoda tylko, że to jedna z niewielu trafnych decyzji
dokonanych przez tego niezbyt doświadczonego reżysera (wcześniej
kręcił wyłącznie shorty). Skakanie
po trzech ściśle związanych ze sobą płaszczyznach fabularnych
moim zdaniem najbardziej zaszkodziło bohaterom „Zło w każdym z
nas”. Myślę, że gdyby Jason William Lee nie rozgałęział
akcji, gdyby skupił się tylko na jednej osi (dla mnie najlepiej na
tej osadzonej na malej wyspie u wybrzeży Waszyngtonu), to nie
miałabym takiego problemu z wczuciem się w sytuację protagonistów.
Pod warunkiem rzecz jasna, że uzyskany w ten sposób czas,
scenarzysta wykorzystałby na lepsze zapoznanie mnie z nimi. Problem
z tymi młodymi postaciami (o tych pozostałych prawie nic nie
wiedziałam) nie tyle polega na drastycznym niedoborze informacji na
ich temat, bo w tej materii film nie odbiega, przynajmniej jakoś
znacząco, od standardów wszelkiej maści krwawych/umiarkowanie
krwawych horrorów. Sęk w tym, że wszystkie fakty na ich temat są
wyłuszczane tak prędko, niemalże na jednym wydechu, że ów
„wieczorek zapoznawczy” jest tak diabelnie krótki i tak bardzo
poszatkowany. Widziałam to tak nie tylko przez to, że dzieje
szóstki młodych ludzi na wyspie były często przerywane
pozostałymi odnogami rzeczonej nieskomplikowanej opowiastki, ale
również dlatego, że Lee nie rozciągał należycie wprowadzanych
wówczas wątków. To znaczy przed wybuchem małej epidemii, przed
zapadnięciem na dziwną chorobę pierwszej osoby z tego grona
przyjaciół. No niezupełnie dotyczy to wszystkich, bo potencjalna
final girl (alkohol pije, ale
stroni od narkotyków), Brie Armstrong, nie może jeszcze
nazwać się przyjaciółką wszystkich tych ludzi. Dopiero co ich
poznała – przez swojego chłopaka Steve'a Ridleya, który to
również wybrał się na tę nieszczęsną wycieczkę. I już
zdążyła się zaniepokoić, usłyszeć coś, co delikatnie uczuliło
ją na jednego z przyjaciół Steve'a, który to ponoć niedawno
przyjechał z Syrii (no oczywiście, a skąd mógłby przyjechać
podejrzanie się prezentujący osobnik, jak nie z Syrii...?). Zamiast
jednak spokojnie akcentować narastające w Brie podejrzenia względem
tego konkretnego młodego mężczyzny, Lee praktycznie ucina dalszą
dyskusję i pokrótce przeprowadza nas przez kameralną imprezkę na
wyspie, na której nie brakuje alkoholu i prochów oraz „zakazany
romans”, którego też należycie nie rozwija. Podejrzewam, że
gdyby nie klimat, w jakim utrzymano wszystkie te miałkie wydarzenia
na wyspie poprzedzające spodziewaną rzeź, pełnometrażowy debiut
Jasona Williama Lee nieporównanie ciężej by mi się znosiło. W
najlepszym wypadku, bo nie mogę wykluczyć, że nie dotrwałbym do
końca (w trakcie napisów końcowych jest jeszcze jedna scenka),
gdyby nie ta przygaszona kolorystyka, te metaliczne barwy, z
ewidentną przewagą szarości (różnych odcieni tego koloru), które
to tak smacznie (ale bez przesady, do ideału było jeszcze daleko)
intensyfikowały narzuconą przez miejsce akcji aurę wyalienowania,
tkwienia w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, z której nie sposób
wydostać się bez pomocy z zewnątrz. Z kontynentu, z którym
oczywiście akurat nie da się nawiązać łączności. Przebieg
późniejszej rzezi, której każdy powinien spodziewać się
praktycznie od początku seansu „Zło w każdym z nas”, moim
zdaniem zjadła nadmierna dynamika. Zamiast pograć trochę światłem
i cieniem, powoli zagęszczać mrok i stopniowo wzmacniać
pierwiastek zagrożenia, w formie wciąż powiększającego się
grona oszalałych kanibali, twórcy woleli pędzić na łeb na szyję
ku niezbyt wyszukanemu zakończeniu. Dużo scen walki wręcz,
bieganiny, które to uprzyjemniały mi (jakkolwiek dziwnie to
brzmi) tylko niezbyt liczne umiarkowanie krwawe efekty specjalne, z
minimalistyczną, a przez to całkiem wiarygodnie się prezentującą,
charakteryzacją kanibali włącznie. Z wyjątkiem poparzonej głowy
– to już trąciło lekkim kiczem tego rodzaju, który akurat mnie
troszkę gorzej się trawi. Oczywiście cały ten ciąg wydarzeń na
wyspie przez cały czas przeplata się z pozostałymi dwoma wątkami,
które nie są już tak klimatyczne, nie tylko dlatego, że
rozgrywają się w mniej chwytliwych miejscach, ale także przez to,
że nie obierano w nich tak posępnej, tak ponurej kolorystyki, jak w
wątku przewodnim. Bo myślę, że wydarzenia rozgrywające się na
wyspie można spokojnie uznać za główny człon tego, przynajmniej
mnie, niezbyt wciągającego scenariusza Jasona Williama Lee.
XXI-wiek
nie jest zbyt łaskawy dla miłośników krwawego/umiarkowanie
krwawego kina grozy. Podczas gdy poprzednie stulecie (no może nie
zaraz stulecie, ale dwie jego dekady na pewno: mowa oczywiście o
latach 70-tych i 80-tych) obfitowało w znakomite i dobre rąbanki, w
bieżącej epoce coraz trudniej jest znaleźć jakiś udany horror
tego typu. Nie jest to oczywiście niemożliwe – w XXI wieku
powstało już trochę takich godnych uwagi filmów, ale zdecydowanie
za mało. Na pewno współcześnie bardziej preferuje się horrory
nastrojowe. „Zło w każdym z nas” dla mnie nie jest jednym z
wyjątków od tej nieszczęsnej reguły. Moim zdaniem ten
pełnometrażowy debiut Jasona Williama Lee w ogólnym rozrachunku
kontynuuje tę złą passę, nie prezentuje sobą większej wartości,
absolutnie nie nazwałabym go pozycją obowiązkową dla każdego
fana krwawych i/lub umiarkowanie krwawych horrorów, ale też nie
powiedziałabym, że jest całkowitą pomyłką. Da się to oglądać,
parę plusików w tym obrazie udało mi się znaleźć. Ale nie na
tyle dużych, żebym miałam poczucie, że sporo bym straciła, gdyby
odmówiła mu szansy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz