Nie
mogąc skontaktować się ze swoim chłopakiem Jasonem, Kate zwraca
się do jego przyjaciela Roya. Mężczyzny to nie martwi, ale by
uspokoić kobietę decyduje się zbadać sprawę. Udaje się do domu
Jasona, ale go nie zastaje. Znajduje za to numer telefonu, który
niezwłocznie sprawdza. Okazuje się, że należy on do młodej
kobiety imieniem Emilia. Roy dowiaduje się od niej, że jego
przyjaciel obiecał, że do niej zadzwoni, by się z nią umówić,
ale nie skontaktował się z nią. Niedługo potem Roy ponownie
dzwoni do Emilii z propozycją spotkania. Nie ma to nic wspólnego ze
zniknięciem Jasona. Jego przyjaciel myśli o randce, na którą
kobieta przystaje. Nie trwa ona długo, ale wystarczająco, żeby
zainteresowanie Roya jej osobą wzrosło. Emilia zaprasza go na
kolację do domu, w którym mieszka wraz ze swoim starszym bratem
Edwardem. Wkrótce po dotarciu pod wskazany przez nią adres Roy
uświadamia sobie, że z tą dwójką jest coś mocno nie tak.
Amerykański
thriller psychologiczny „Sick for Toys” to pełnometrażowy
reżyserski debiut Davida Del Rio, który w branży filmowej
realizuje się głównie jako aktor. Scenariusz, w oparciu o historię
wymyśloną przez Jamesa Andrew Ostera, napisał Justin Xavier, dla
którego też było to pierwsze mierzenie się z długim metrażem.
Efekt ich pracy, niskobudżetowy obraz dystrybuowany pod tytułem
„Sick for Toys”, swój pierwszy publiczny pokaz miał w maju 2018
roku na Dallas International Film Festival, a we wrześniu tego
samego roku ukazał się na amerykańskiej platformie VOD.
Akcja
„Sick for Toys” toczy się w okresie świąt bożonarodzeniowych
– ulubionego czasu młodej kobiety imieniem Emilia, która mieszka
ze swoim starszym bratem Edwardem w stojącym na uboczu domu
odziedziczonym po rodzicach. Już początek filmu zdradza, że ta
dwójka stanowi zagrożenie dla innych. A na pewno dla mężczyzny,
którego przetrzymują w swoim garażu. Wyjawienie tego faktu tak
wcześnie, według mnie, nie było dobrym pomysłem. Twórcy myśleli
zapewne, że zdefiniowanie zagrożenia czyhającego na protagonistów
filmu zapewni widzom silniejsze napięcie. Nasza obawa o los
bohaterów filmu ani przez chwilę nie ma się nam wydawać
nieuzasadniona. Ma nam towarzyszyć pewność, że są oni niejako
skazani na koszmar zgotowany przez mocno zaburzone rodzeństwo, a to
z kolei ma rodzić większe napięcie. Na mnie nie bardzo to
działało. Wolałabym więcej tajemnicy, mniej oczywistości. Bo
nawet kształt wspomnianego koszmaru jest nam od początku znany.
Uwięzienie w garażu domu Edwarda i Emilii po to, by młoda kobieta
mogła pofolgować swoim niezdrowym zachciankom. Mamy powody by
przypuszczać, że taki los spotka także Roya, fatalnie wykreowanego
przez Davida Gunninga. A szkoda, bo mógł on sprawiać naprawdę
sympatyczne wrażenie. W scenariuszu Roy istnieje jako szanujący
kobiety, oddany rodzinie młody człowiek, którego oburza
egoistyczny sposób bycia (w stosunku do kobiet) jego najlepszego
przyjaciela Jasona. Roya denerwuje, że jego przyjaciel nie widzi nic
złego w spotykaniu się z innymi kobietami w tajemnicy przed swoją
dziewczyną Kate. Tym bardziej, że sam darzy ją miłością. Rysa
na tym powiedzmy nieskazitelnym obrazie młodego mężczyzny pojawia
się w retrospekcji. Roy przywołuje w pamięci ostatnią rozmowę z
Jasonem przed jego zniknięciem. A właściwie to kłótnię. Pomimo
że Roy nie jest zachwycony pomysłem Jasona, decyduje się zrobić
tę przyjemność przyjacielowi i okłamać jego dziewczynę. Potem
co prawda stara się ją przekonać, że Jason nie jest dla niej
odpowiednim partnerem, ale w szczegóły niecnego planu swojego
przyjaciela jej nie wtajemnicza. Wszystkie „tajniki” tego swego
rodzaju trójkącika w „Sick for Toys” są przedstawione raczej
pobieżnie. I naprędce. Scenarzysta nie zagłębiał się w ten
wątek, ale śmiem podejrzewać, że gdyby nie nieprzekonująca
aktorska kreacja Roya, to jakąś delikatną sympatią zdołałbym go
obdarzyć. A tak... No cóż, życzyłam sobie tylko tego, żeby
postać ta jak najszybciej zeszła mi z oczu. Wbrew ewidentnemu
życzeniu twórców „Sick for Toys” nie potrafiłam wykrzesać z
siebie trwogi o tego bohatera. W mojej ocenie najlepiej
zaprezentowała się Camille Montgomery wcielająca się w dosyć
widowiskową postać Emilii. Kobietę mocno zaburzoną, borykającą
się z poważnymi problemami psychicznymi wynikającymi z jej
traumatycznej przeszłości. Jej brat Edward został wprawdzie lepiej
odegrany od Roya (przez Jona Paula Burkharta), ale jego warsztat i
tak do mnie nie przemawiał. Tak samo gra Justina Xaviera (autora
scenariusza „Sick for Toys”) i Melanie Thompson. Tak naprawdę to
tylko Camille Montgomery „udało mi się uwierzyć”. Czy zabrzmi
dziwnie, jeśli powiem, że tyko z patrzenia na nią czerpałam swego
rodzaju przyjemność? Jeśli tak, to śpieszę z wyjaśnieniem:
otóż, tylko ona w moich oczach wypadała wiarygodnie, a i rys
psychologiczny postaci, w którą się wcieliła wzbudził we mnie
zainteresowanie. Nie przypominam sobie filmu kreślącego taki
charakter, jaki ma Emilia. Co prawda infantylizm Emilii w połączeniu
z bliskością rodzeństwa skojarzyły mi się z pewnym filmem z lat
60-tych XX wieku, ale na tym podobieństwa się kończą. Emilia to
dorosła kobieta, która z niecierpliwością wyczekuje każdych
Świąt Bożego Narodzenia, bo wtedy dostaje od swojego brata
najcenniejsze dla niej prezenty. „Ludzką zabawkę” - co roku
tylko jedną, możliwe jednak, że te święta pod tym względem będą
szczególne. Główne przeznaczenie tych „zabawek” jest o tyle
ciekawe, że widać w tym przeciwstawienie się pewnemu
stereotypowemu myśleniu, fałszywemu przekonaniu w mniejszym lub
większym stopniu funkcjonującemu w wielu krajach świata (jeśli
nie we wszystkich). Nie nazwałabym tego odwagą ze strony twórców,
bo ta prawda (choć przez niektórych kompletnie ignorowana) nie jest
żadnym tematem tabu we współczesnym świecie, ale na pewno jest to
jeden z mniej rozpowszechnionych w kinie motywów.
„Sick
for Toys” może budzić lekkie kontrowersje poprzez wysnucie tezy,
że traumy przeżyte w dzieciństwie mogą doprowadzić do
niebezpiecznych zmian w psychice. Niebezpiecznych zwłaszcza dla
innych – z ofiary taki osobnik może przekształcić się w
oprawcę. Krzywdzenie innych może być dla niego swego rodzaju
terapią, sposobem na radzenie sobie z traumą, z bolesnymi
wspomnieniami z dzieciństwa, z niewyobrażalną emocjonalną męką,
z ranami, których (co całkowicie zrozumiałe) czas nie zdołał
uleczyć. Stosunkowo szybko dowiadujemy się, że Emilia i Edward
stracili rodziców w bardzo młodym wieku, ale na więcej danych z
ich przeszłości będziemy musieli trochę poczekać. Jeśli
oczywiście wcześniej się ich nie domyślimy, co szczerze mówiąc
nie jest trudne. Śmierć rodziców w każdym razie nie wyrządziła
im takich psychicznych szkód, jak ten dalszy, przez jakiś czas
nieudolnie skrywany przez scenarzystę, rozwój wypadków. UWAGA
SPOILER W erze jak najbardziej słusznej walki z wykorzystywaniem
seksualnym nieletnich teza, że gwałcona dziewczynka sama może
wyrosnąć na gwałcicielkę (w tym przypadku dorosłych mężczyzn)
niektórych może mocno zbulwersować. A jeśli chodzi o Edwarda to
pozwolę sobie tu wspomnieć o seksualnym pociągu do siostry
zaakcentowanym pod koniec filmu. Coś jak z V.C. Andrews? No, nie do
końca, ale dosyć blisko KONIEC SPOILERA. Straszne
wydarzenia, które rozegrały się w życiu tej dwójki po śmierci
rodziców zmusiły Edwarda do obdarzenia swojej siostry troskliwą
opieką. Starał się zaspokajać wszystkie potrzeby Emilii – to
znaczy w granicach rozsądku... Bo przecież zgodził się jedynie na
porywanie dla niej jednego mężczyzny w roku. Nie więcej, więc to
już jest jakaś granica, prawda? Poza tym Edward, zapalony miłośnik
wszelkiej maści lekarstw, zrobił sobie oto z siostry królika
doświadczalnego – w ten sposób chciał jej zapewne pomóc, ale
patrząc na efekt jego starań ciężko powiedzieć, że polepszył
jej i tak już trudną sytuację. Muszę przyznać, że śledzenie
tej konkretnej warstwy psychologicznej, tej dosyć szeroko
roztoczonej analizy Emilii i Edwarda było dla mnie niezłym
przeżyciem. Dostarczyło mi całkiem sporo wrażeń: budziło lekką
odrazę, ale również współczucie, wprawiało w jakże pożądany
od thrillerów (i horrorów) dyskomfort emocjonalny, rodziło
napięcie i dosyć mocno ciekawiło. Pomimo licznych niedociągnięć
technicznych. Klimat „Sick for Toys” jest w miarę mroczny (o
tyle o ile), ale po realizacji poznać, że to bardzo tani film.
Praca kamer, kadrowanie i montaż trącą półamatorką. Niewiele w
tym profesjonalizmu, ale nie jest aż tak źle, żeby nie dało się
w to zaangażować. Jeśli już jesteśmy przy płaszczyźnie
technicznej, to trzeba wspomnieć o gore. Krwawych scenek nie
ma wiele i w sumie dobrze, bo te które widać nie prezentują się
wiarygodnie. I nie wynika to z niedostatków budżetowych (chociaż
substancja służąca za krew chwilami jest za bardzo rozwodniona),
tylko z przesadnego tryskania posoką. Jeśli chodzi o gore to
poza tym nie ma prawie nic. Prawie, bo zapamiętałam odpiłowywanie
i łamanie nogi – nic szczególnego w kinie grozy, ale jeśli
chodzi o wizualną makabrę w „Sick for Toys” to tak naprawdę
jedyny zwracający większą uwagę moment. Zwrot akcji, który
następuje we względnie wczesnej fazie scenariusza (jeszcze przed
końcowymi zmaganiami postaci w domu i garażu, w których rozgrywają
się kluczowe wydarzenia z filmu) wzbudził we mnie ambiwalentne
odczucia. Trochę mnie zaskoczył, ale z drugiej strony UWAGA
SPOILER przedwczesne zabicie (potencjalnej) pierwszoplanowej
postaci największą moc miało w „Psychozy” Roberta Blocha, a
potem Alfreda Hitchcocka. Tam to była świeżość, a potem głównie
beznamiętne kopiowanie. Zakończenie co prawda wydało mi naciągane,
ale jego bezsprzecznym walorem jest to, że idealnie uzupełnia myśl
wprowadzoną już wcześniej. To, czemu świadkujemy w ostatnich
minutach „Sick for Toys” ma być dowodem na to, że niektórzy
ludzie po prostu nie potrafią dopuścić do siebie myśli, że
kobieta mogła gwałcić i zabijać. Niejako (bo gwoli
sprawiedliwości wstępna analiza dowodów też na to wskazuje)
instynktownie szybciej takie łatki przyklejają mężczyznom niż
kobietom. „Sick for Toys” pozostawia nas z myślą, że to bardzo
niebezpieczna skłonność. Prawdopodobnie wynika ona ze statystyki –
gwałcicieli i zabójcy wciąż więcej jest wśród mężczyzn, ale
to nie znaczy, że (niektóre) kobiety takich zbrodni nie popełniają
KONIEC SPOILERA.
Myślę,
że pełnometrażowy reżyserski debiut Davida Del Rio warto
sprawdzić jeśli szuka się ciekawych przypadków chorobowych w
kinie grozy. Filmów o zaburzonych psychicznie osobnikach,
jednostkach popełniających dosyć odrażające zbrodnie z dosyć
ciekawych pobudek, które mogą (ale nie muszą) rodzić pewne
kontrowersje. Nie mogę stwierdzić, że ten obraz dał mi mocno do
myślenia, bo tak naprawdę nie znalazłam w nim ani jednej
tezy/myśli/prawdy, która nie byłaby mi już znana. Ale i nie mogę
zarzucić pomysłodawcy tej historii beznamiętnego żerowania na
najbardziej wyświechtanych w kinie grozy motywach. Realizacyjnie
film ten mocno kuleje, ale historia jest na tyle interesująca,
pomysłowa, emocjonująca, a klimat na tyle mroczny, żeby chciało
się to oglądać do końca. A przynajmniej ja dałam się jako tako
wciągnąć w tę pod pewnymi względami chorą opowieść (co,
jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, traktuję jako komplement), w ten moim
zdaniem dosyć niebanalny thriller psychologiczny, który pod kątem
technicznym, niestety, nie bardzo poradził sobie z niedostatkami
finansowymi. Ale jeśli tylko nie ma się nic przeciwko
niskobudżetowym thrillerom o wszelkiej maści zbrodniarzach, to
myślę, że spokojnie da się to obejrzeć w przynajmniej
umiarkowanym zainteresowaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz