Pracujący
w ośrodku psychiatrycznym doktor Colin Ramzi przeprowadza okrutne
eksperymenty na pacjentach. Proceder ten w końcu zostaje przerwany
przez jego kolegę po fachu, który zabija Colina i zamurowuje w
piwnicy wraz z ciałami jego ofiar. Dwadzieścia lat później do
tego samego szpitala psychiatrycznego trafia młoda kobieta
prawdopodobnie cierpiąca na amnezję. Jako że nie pamięta kim jest
posługuje się nazwiskiem Jane Doe. Kobieta upiera się, że pamięć
została jej przez kogoś lub przez coś odebrana i nie uważa, żeby
pobyt w tym miejscu mógł się jej przysłużyć. Tuż po przyjęciu
Jane Doe dochodzi do trzęsienia ziemi, na skutek którego zamurowana
dwie dekady wcześniej piwnica zostaje otwarta i na wolność
wychodzi ożywiony trup doktora Colina Ramziego. Personel o tym nie
wie, ale niektórzy pacjenci, w tym Jane, przeczuwają, że szpital
opanowało niewyobrażalne zło.
„Trupi
loch” (oryg. „The Dead Pit”) to reżyserski debiut
amerykańskiego twórcy Bretta Leonarda, który to potem stworzył
między innymi takie obrazy, jak „Kosiarz umysłów” (1992),
„Kryjówka diabła” (1995), będąca adaptacją „Przełęczy
śmierci”, powieści autorstwa Deana Koontza, „Zabójcza
perfekcja” (1995), „Man-Thing” (2005) i „Feed” (2005).
Scenariusz „Trupiego lochu” Brett Leonard napisał wespół z
nieżyjącym już Gimelem Everettem, z którym to później stworzył
również scenariusz „Kosiarza umysłów”. I który był
producentem (jednym z) kilku produkcji Leonarda – tylko jego – w
tym „Trupiego lochu”. Horroru, którego premierowy pokaz odbył
się w maju 1989 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w
Cannes, a w styczniu 1990 roku został wydany w Stanach Zjednoczonych
na kasetach wideo.
Początek
„Trupiego lochu” natchnął mnie przeczuciem, że będzie to
jeden z tych filmów, którego nie zdołam obejrzeć w całości. To
podejrzenie obudził we mnie pierwszy dialog zawarty w filmie –
rozmowa doktorów: Colina Ramziego kreowanego przez Danny'ego
Gochnauera i Geralda Swana, w którego wcielił się Jeremy Slate.
Potwornie patetyczny moment. Za sprawą gry aktorów. Pompatyczny
styl wypowiedzi obu panów sprawił, że poczułam się jak widz
trzeciorzędnego przedstawienia teatralnego. A potem... No cóż,
Gochnauer i Slate pozytywnie mnie zaskoczyli, bo nawet jeśli
chwilami nadawali swoim głosom podniosłe brzmienie, to nie było
już w tym aż takiej przesady, jak na początku filmu. Ale żeby nie
było tak różowo na pierwszy plan wkroczyła oto Cheryl Lawson,
dając pokaz takiej egzaltacji, jakiej już dawno na ekranie nie
widziałam. I wolałabym już nigdy nie zobaczyć. Ilekroć Lawson
jako Jane Doe starała się coś komuś wyjaśnić/opowiedzieć, to
natychmiast, z miejsca wpadała w coś zbliżonego do histerii.
Podnosiła głos, który jednocześnie stawał się płaczliwy, tak
zatracając się w potężnych emocjach, które aż nazbyt mocno
odbijały się na jej twarzy, że zaczęłam sobie zadawać pytanie,
czy aby to nie miała być jakaś parodia. Pewnie nie, ale gdy już
spojrzałam na nią od tej strony, to doszłam do wniosku, że tak
będzie mi łatwiej znieść tę kreację. No wiecie – na wesoło.
Bo lepiej się pośmiać niż irytować, czyż nie? Ale to jeszcze
nic. O nie, nie. Nowa pacjentka szpitala psychiatrycznego, w którym
to przed dwudziestoma laty działał szalony doktorek Colin Ramzi,
często paraduje w majtkach i króciutkim podkoszulku. Oczywiście
bez stanika. I jeśli wierzyć informacjom krążącym w Internecie
nie miał być to ukłon w stronę osób szukających w horrorach
między innymi roznegliżowanych aktorek, które mają tylko ładnie
wyglądać i wrzeszczeć w odpowiednich momentach. Lawson ponoć
uznała, że szpitalna koszula ją pogrubia, więc odcięła jej
dolną część. I tak przywiązała się do tego stroju, że nie
zmieniła go nawet wtedy, gdy skurczył się w praniu... A teraz, gdy
już sobie trochę pokpiłam muszę przyznać, że podczas seansu
„Trupiego lochu” kilkukrotnie ogarnął mnie autentyczny
niepokój. Jest środek nocy. Leżę sobie sama w ciemnym pokoju (nie
licząc poświaty bijącej z ekranu) i patrzę na burzyciela, którego
w rzeczywistości na pewno spotkać bym nie chciała. Wiem, że to
niemożliwe, ale mimo to co jakiś czas odklejam wzrok od ekranu i
przebiegam nim po pomieszczeniu, w którym się znajduję. Tak na
wszelki wypadek. Początkowo nie mogłam zrozumieć, dlaczego ten
gość tak na mnie działa. Owszem, charakteryzacja owego żywego
trupa, poza kiczowatym czerwonym światłem czasami bijącym z jego
oczu, wypada bardzo realistycznie. Blada twarz, dziura w czole, usta
przysłonięte maską chirurgiczną, zakrwawiony fartuch lekarski i
te potworne szpony... Upiorny minimalizm – tak bym to podsumowała.
Minimalizm zachowany do końca, nawet wtedy gdy, bądź co bądź,
szalony doktorek zyskuje na szkaradności. Wszystko ładnie, ale
faktem jest, że w horrorach nie takie maszkary widziałam i
zdecydowana większość z nich porównywalnego wrażenia na mnie nie
zrobiła. Zadałam więc sobie pytanie: cóż więc jest w tym
doktorku takiego, że napawa mnie on lękiem? Nie takim znowu dużym,
toż to nie Regan MacNeil, ale przyznaję bez bicia, że lekkiego
pietra miałam. Więc w czym rzecz? Rozwiązanie tej zagadki okazało
się dziecinnie proste – nie musiałam długo nad tym dumać, by
dojść do wniosku, że rzecz nie tyle w wyglądzie, skądinąd
upiornym, przodującego zombiaka, ile w realizacyjnej otoczce. To
przede wszystkim ona nadawała powstałemu z martwych Colinowi takiej
straszliwości. Obym tylko nie zaczęła bać się lekarzy...
„Trupi
loch” to zombie movie, ale niewpisujący się w
najpopularniejszą konwencję tego nurtu, za ojca której uważa się
nieodżałowanego George'a A. Romero. W debiutanckim filmie Bretta
Leonarda przez większość czasu mamy tylko jednego ożywionego
trupa, który bardziej przypominał mi upiora z horrorów o
nawiedzonych budynkach niźli zombiaka. Tym bardziej, że rzecz
dzieje się na terenie ośrodka psychiatrycznego, czyli w miejscu,
które długoletnim miłośnikom gatunku zapewne kojarzy się głównie
z ghost stories. Ale nie to sprawiało, że przez większość
czasu czułam się, jakbym oglądała horror nastrojowy, film o
nawiedzonym szpitalu psychiatrycznym. Nawiedzonym przez potwora
mającego co prawda cielesną postać, ale w niektórych momentach
prezentującego się tak, jak w filmach grozy często ukazuje się
duchy. Mowa o tych ujęciach, w których Jane Doe dostrzega go pod
wieżą zegarową stojącą na terenie ośrodka, w którym wbrew jej
woli ją umieszczono. Z tej wieży szybko zaczyna emanować zła
energia – w naszych oczach (tak samo jak w oczach Jane Doe) jawi
się ona niczym siedlisko najczystszego zła. Wiemy jaki potwór tam
zamieszkał i podejrzewamy jakie okropieństwa tam ukrywa. I...
bardzo chcemy tam wejść, przekroczyć próg tego przeklętego
budynku, żeby potem powoli obejść wszystkie pomieszczenia z
szalonym doktorkiem depczącym nam po piętach. A przynajmniej ja
pragnęłam jak najszybciej tam wejść, a gdy już to się stało,
gdy ten nader mroczny wypad dobiegł końca, z niecierpliwością
zaczęłam wyglądać kolejnego. Przebieg tegoż kazał mi bowiem
sądzić, że to miejsce ma największy potencjał, że
najsilniejszych dreszczy mogę spodziewać się właśnie tutaj. I
faktycznie najwięcej emocji dostarczyła mi jedna ze scen
rozgrywających się w tej feralnej wierzy zegarowej. Pal licho
kompletnie niezrozumiałe dla mnie zachowanie jednej z postaci, która
to najpierw wzbrania się (niezbyt zaciekle) przed wejściem do tego
budynku, bo dobrze wie, co tam zastanie, a potem ni z tego, ni z
owego w pojedynkę biegnie na spotkanie spodziewanego przecież
koszmaru... Czyżby bardziej obawiała się izolatki od morderczego
jegomościa? Niegdyś genialnego doktora, który popadł w
szaleństwo, potem został zabity, a teraz powrócił z martwych, by
kontynuować swoje haniebne dzieło. W sumie to byłam wdzięczna za
to jakże ryzykowne, a przy tym nielogiczne posunięcie jednej z
pozytywnych postaci, bo gdyby nie jej głupota, to nie dostałabym
tej diablo klimatycznej scenki, którą z całego tego filmu
ukochałam sobie najbardziej. W „Trupim lochu” znalazło się też
kilka onirycznych sekwencji, skąpanych w całkiem duszącym klimacie
koszmarów sennych Jane Doe, którym myślę, że przyklasnąłby sam
Wes Craven, twórca najsłynniejszego koszmaru w historii kina grozy.
I dosyć sporo krwawych efektów specjalnych. Nie, cofam to.
Umiarkowanie krwawe bardziej tutaj pasuje. U osób zaprawionych w
kinie gore dużego wstrętu pewnie te dodatki nie wzbudzą,
ale jestem przekonana, że mało kto (jeśli w ogóle ktoś) wytknie
im nieprofesjonalne wykonanie. Chociaż w drugim „akcie” widać
jednak drobne niechlujstwo w rzeczonej materii. UWAGA SPOILER
Mechaniczne, szarpane, nazwijmy to drgawkowe ruchy drugoligowych
(tzn. mniej ważnych od Colina Ramziego) żywych trupów i ogólny
ich wygląd moim zdaniem twórcom się udał, ale jeśli bliżej
przyjrzeć się ich twarzom, to niestety widać takie smugi, jakby
wytarzano aktorów w zwykłej mące. Co pewnie byłoby zabawne, gdyby
nie bolesna świadomość, że wystarczyło dać trochę mniej tego
białego czegoś (i zrezygnować z tych okropnych czerwonych oczu
Colina), żeby dopełnić realizm, żeby przynajmniej w moich oczach
efekty specjalne wypadały całkowicie wiarygodnie KONIEC
SPOILERA. Chociaż nie unikano tutaj zbliżeń na poszarpane rany
zwłaszcza głów, to jedna scenka gore mocno wyróżnia się
na tle całości. Mowa o sekwencji z mózgiem, a że rekwizytów
robiących za te organy przewija się tutaj całkiem sporo to dodam,
że chodzi o wbijanie długich szpil w obnażony mózg jednej z
postaci, która podczas tej okrutnej operacji jest przytomna. Scena
ta została ocenzurowana w Stanach Zjednoczonych i przywrócona
dopiero w wydaniu DVD, które ukazało się tam w 2008 roku. Wydanie
VHS z 1990 roku jednak nieźle się sprzedawało, ludzi bowiem
najprawdopodobniej najbardziej przyciągało pudełko. Był w nim
bowiem przycisk, po wciśnięciu którego oczy żywego trupa
widniejącego na okładce świeciły na zielono. Ale wracając
jeszcze na chwilę do filmu. Do konstrukcji fabularnej „Trupiego
lochu”, której muszę niestety wytknąć znaczący feler. Pierwszy
„akt” (trochę ponad godzina) odebrałam jako kawał naprawdę
dobrego klimatycznego kina, praktycznie pozbawionego nudnawych
przestojów, ale druga partia ten entuzjazm osłabiła. Żeby nie
powiedzieć, iż przyniosła mi rozczarowanie. Bo choć doceniam
zawarte w niej (w tej wcześniejszej zresztą też) efekty specjalne,
albo raczej zdecydowaną większość z nich, to dynamizm, jaki
nadano drugiemu „aktowi” sprawił, że prawie całe napięcie,
jakie dotychczas we mnie narosło, zwyczajnie wyparowało. Ostał się
ciąg szybko następujących po sobie wydarzeń. I lepiej, i gorzej
pomyślanych, ale niestety niepoprzedzanych takim budowaniem
nastroju, jak odbywało się to wcześniej. Twórcy chyba nie mieli
już czasu na takie „certolenie się”, jak powolne, konsekwentne
intensyfikowanie napięcia i grozy...
Mimo
że na „Trupi loch” w reżyserii Bretta Leonarda spłynęło
sporo ciepłych słów od fanów horrorów (nie wszystkich, rzecz
jasna), choć nie można powiedzieć, że osunął się on w
całkowite zapomnienie, to niestety dużym zainteresowaniem
współczesnych widzów się nie cieszy. Niestety, bo według mnie to
jeden z tych horrorów, które powinny „suchą stopą” wyjść z
próby czasu. Oczywiście, nie wszystko w debiucie Leonarda do gustu
mi przypadło, nie wszystko według mnie się tutaj udało, ale
ogólne wrażenie jest pozytywne. Inaczej być mogło, skoro
wreszcie, po tylu bezowocnych próbach, czułam coś mocno zbliżonego
do strachu. Nie jakieś wielkie przerażenie, ale niepokój a i
owszem! A to tylko jedna z atrakcji, jakich „Trupi loch” mi
dostarczył – najważniejsza, ale nie jedyna. Obejrzyjcie, a sami
się przekonacie, jak smaczny to horror. Albo nie. W każdym razie
sympatykom i nastrojowego, i umiarkowanie krwawego kina grozy
radziłabym to sprawdzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz