Stronki na blogu

wtorek, 30 lipca 2019

„Mroczna mila” (2017)

Mieszkająca w Londynie para homoseksualna, Louise i Claire, wyrusza w rejs łodzią przez Highlands w Szkocji. W niedalekiej przeszłości kobiety przeżyły osobistą tragedię, ale od jakiegoś czasu wszystko w miarę dobrze im się układa. Wycieczka ta ma być dla nich formą odpoczynku i przy okazji spełnieniem małego marzenia Louise. Claire nie jest tak entuzjastycznie nastawiona do tej wyprawy, jak jej partnerka, ale stara się zbytnio nie narzekać. Chce by obie dobrze spędziły czas. I pomimo kilku uniedogodnień na początku faktycznie tak jest. Z czasem jednak uświadamiają sobie, że nie są tutaj mile widziane, że grupa tutejszych mieszkańców postanowiła uprzykrzyć im życie.

Brytyjski survival thriller z elementami folk horroru, „The Dark Mile” („Mroczna mila”), jest dziełem twórcy między innymi „Sugarhouse” (2007), Gary'ego Love, który kiedyś był aktorem. Scenariusz „Mrocznej mili” napisała Gaby Hull, która nigdy wcześniej nie pracowała nad filmem pełnometrażowym. Love w jednym z wywiadów wyznał, że zwrócił na niego uwagę przez miejsce akcji – malownicze rejony, jak widniało w scenariuszu Szkocji, ale po zgłębieniu tematu okazało się, że Hull nigdy w Szkocji nie była, a pisząc scenariusz miała przed oczami krajobrazy Suffolk. Love w tamtym czasie pragnął nakręcić film z niewielką obsadą, darmową lokalizacją i skromniejszym budżetem, a scenariusz Gaby Hull według niego prawie idealnie się do tego nadawał. Prawie, bo musiał go dostosować do Highlands, które sobie upatrzył.

Gary Love nie lubi etykietek. Jego zamiarem zawsze było tworzenie dobrych historii bez względu na gatunek. W „Mrocznej mili” doskonale uwidacznia się owa niechęć reżysera do takowych szufladek. Scenariusz Gaby Hull oprócz zachwycającej scenerii dał mu możliwość tworzenia w różnych ramach gatunkowych, którą Love ochoczo wykorzystał. Film otwiera motyw silnie kojarzony z umiarkowanie krwawym horrorem – zakochana para udaje się w dzikie rejony Szkocji, słabo zaludnionego Highlands, który słynie z przepięknych, naturalnych krajobrazów. Nastawienie szybko jednak ulega zmianie. Zamiast klasycznej horrorowej rąbanki widz zaczyna spodziewać się czegoś w duchu „Uwolnienia” Johna Boormana i/lub „Kultu” Robina Hardy'ego – tj. obrazu lepiej wpasowującego się w ramy thrillera, ewentualnie z domieszką nastrojowego horroru. Tuż po wejściu głównych bohaterek filmu, Louise i Claire (w mojej ocenie bardzo dobre kreacje Rebekki Calder i Deirdre Mullins), do pubu na terenie Highlands, twórcy wprowadzają motyw celtyckich wierzeń, jednocześnie potęgując obudzone już wcześniej podejrzenia względem tubylców. Miłośnicy kina grozy prawdopodobnie nabiorą wówczas przekonania, że „Mroczna mila”, jak wiele filmów przed nią, skupi się na wątku sekty składającej pokłony i najpewniej ofiary jakimś pogańskim bóstwom. Przez długi czas twórcy silniej jednak koncentrują się na relacji Louise i Claire, aniżeli ich interakcjach z tutejszą ludnością. Owszem, do tych ostatnich co jakiś czas też dochodzi, ale zdecydowanie więcej miejsca zajmuje wątek poniekąd romantyczny. Do pewnego stopnia, bo mniej czy bardziej jawne groźby dosyć często się odzywają. Uspokajam fanów kina grozy: nie będą tutaj mieć do czynienia z przesłodzonym romansem, z cukierkowym związkiem dwóch kobiet, które nic tylko cieszą się swoim towarzystwem i pięknymi widokami w tym odizolowanym zakątku Ziemi. To prawda, że przeżywają przyjemne chwile, ale są i zgrzyty. Brak obiecanego przez organizatora tego rejsu dostępu do Internetu i wiadomości tekstowe, które w tajemnicy przed swoją partnerką, odbiera Claire, wytrącają ją z równowagi. Te czynniki sprawiają, że nie czuje się w pełni komfortowo – Internet jest jej niezbędny do pracy, a miłosne SMS-y od niejakiego Milesa, z którym nie chce utrzymywać kontaktu, zasiewają w niej obawę o przyszłość jej związku z ukochaną Louise. Do tego dochodzi tragedia, którą ona i jej partnerka stosunkowo niedawno przeżyły, i która nadal kładzie się cieniem na ich relacji. I dwa zabiegi in vitro, którym dotychczas poddała się Louise, na koszt Claire. Obie pragną dziecka, obie nie tracą nadziei, że w końcu się go doczekają, ale jeśli o to chodzi Claire rozpoczyna rejs przez Highlands w gorszym od Louise nastroju – jest wyraźnie sfrustrowana tym, że kosztowne zabiegi na razie nie przynoszą rezultatu. Louise też cierpi, ale w przeciwieństwie do swojej dziewczyny jest introwertyczką – nie dzieli się z Claire swoimi przeżyciami, często zamyka się w sobie, wyraźnie dystansuje od swojej partnerki, ale nie jest już tak chłodna w kontaktach z miejscowymi. Claire nie ma o nich dobrego zdania i daje im to jasno do zrozumienia. My nie mamy wątpliwości, że kobieta popełnia karygodny błąd – błąd, który może kosztować ją i jej dziewczynę życie – i że próby załagodzenia sytuacji podejmowane przez Louise nie przyniosą żadnego rezultatu. Tym bardziej, że wcale nie jest powiedziane, że niebezpieczeństwo sprowadza na nie niekulturalna postawa miastowej dziewczyny względem prowincjuszy. Konflikt „tych dwóch światów” został tutaj uwypuklony – nazwijmy to różnice kulturowe najdosadniej akcentuje scena w pubie. Zaskoczone, zszokowane wręcz spojrzenia rzucane przez stałych bywalców tego miejsca w kierunku całujących się kobiet ze stolicy Anglii. Ze słów jednego z bacznych obserwatorów tego wyrazu miłości wynika, że podczas gdy w Londynie takie rzeczy są na porządku dziennym, tutaj są traktowane jak coś egzotycznego. Czy w takim razie za motyw można uznać nieakceptowaną w tych stronach preferencję seksualną Louise i Claire? Główne bohaterki biorą to pod uwagę, ale tego też nie można traktować jako pewnik. Bo wprowadzenie elementów mitologii celtyckiej karze rozważać też inny, mniej prozaiczny motyw. A mianowicie składanie wszystkich turystów w ofierze jakiemuś pogańskiemu bóstwu bądź bóstwom, przez sektę, w skład której wchodzą przynajmniej niektórzy mieszkańcy tego ekstremalnie zacisznego zakątka Szkocji.

Tym, co natychmiast rzuci się w oczy i przez cały czas, aż do napisów końcowych, będzie towarzyszyło odbiorcy „Mrocznej mili” jest niezwykle ponury klimat. Nieczęsto zdarza się, by dosłownie każde zdjęcie danego filmu uderzało w tę nutę. Szarości dominują przede wszystkim w obrazach nakręconych za dnia, ale i w scenach nocnych, w których króluje przyblakła czerń, się uwidaczniają. Za zdjęcia odpowiadał John Pardue, diablo utalentowana bestia, której wkład w ten projekt uznaję za bezcenny. Przygniatająco wręcz posępna, przymglona atmosfera, którą pewnie nie bez pomocy innych, wytworzył, w mojej opinii jest najwartościowszym elementem „Mrocznej mili”. Pierwiastkiem, bez którego moje zainteresowanie tą nieskomplikowaną historią najpewniej szybko by opadło. Fabuła rozgrywa się w iście malowniczym zakątku Szkocji (góry, lasy, jeziora), w krajobrazie, który owszem zapiera dech w piersi, ale bynajmniej nie dlatego, że mieni się feerią żywych barw. Oszałamia dzikość tego miejsca, jego oddalenie od tak zwanej cywilizacji i oczywiście nieograniczona potęga Matki Natury. Przecudna, ale i groźna. W „Mrocznej mili” naturalna sceneria emanuje głównie wrogością i swego rodzaju poczuciem beznadziei, bo od początku ma się pewność, że to śmiertelnie niebezpieczna pułapka, do której ma się wrażenie, że prawie nigdy nie docierają promienie słoneczne (fałszywe, ale w takim duchu się to ogląda, choć Gary Love wyznał, że podczas zdjęć wytrwale tychże szukał). Zagrożenie manifestuje się nie tylko w postawie tubylców, tak w ich jawnie wrogich, jak niewinnych obliczach oraz zachowaniach (czuje się bowiem, że to tylko fasada, ma się co prawda nie do końca uzasadnione, ale silne przeczucie, że to tylko gra w celu uśpienia czujności dwóch turystek), ale także w sferze, którą uznaje się za nadprzyrodzoną. Bo mistycyzm też z tego przebija – do głosu dochodzą również pierwiastki, którym najbliżej do folk horroru, nastrojowego filmu grozy o pogańskich bóstwach i ich wyznawcach. O bóstwach, które w świecie przedstawionym w „Mrocznej mili” wcale nie muszą bytować jedynie w fanatycznych umysłach jednostek – twórcy dają nam powody, by przypuszczać, że równie dobrze mogą one przybierać realne kształty, żerować na tym odizolowanym terytorium, jakim jest Highlands. Te mistyczne kolaże zdjęć robiły na mnie niemałe wrażenie – doskonały przykład na to, jak minimalizm służy klimatowi filmu grozy, jak bardzo pomaga w budowaniu tak mrocznej, jak tajemniczej aury – ale prawdę powiedziawszy nie dużo większe od pozostałych obrazów. Bo, jakże odpowiednia dla opowieści z dreszczykiem, atmosfera utrzymuje się przez cały czas, nie znika ani na ułamek sekundy, chociaż fabuła chwilami mocno kuleje. Cieszyło mnie, że nie zaniedbano pozytywnych postaci, że twórcy nie postawili na szczątkowe wykreślenie Louise i Claire. Nadali im większej głębi. Nie znaczy to, że nie dałoby się jeszcze bardziej pogłębić ich osobowości, ale i tyle wystarczyło, by uzyskały trójwymiarowość (to nie są papierowe postacie), tak cenną w procesie identyfikacji lub zawiązywania więzi z nimi. Louise i Claire bardzo się różnią. Ta pierwsza unika konfliktów i nie dzieli się ze światem swoimi emocjami. Claire natomiast takich oporów nie ma – jest dużo bardziej otwarta i mniej wyczulona na uczucia nieznajomych. Nie obchodzi ją, że jej słowa mogą kogoś zranić – to jest kogoś, kogo nie zdążyła dobrze poznać, bo do bliskich sobie osób ma zgoła odmienny stosunek. A przynajmniej do swojej dziewczyny Louise, z którą od jakiegoś czasu wiąże swoją przyszłość, na której zależy jej, jak na nikim innym na świecie. Tyle że... Odbiera wiadomości tekstowe od mężczyzny, z którym ewidentnie coś ją łączyło. Ukrywa to przed swoją ukochaną, która jednak zdaje się coś podejrzewać. Zdaje się, bo twarz Louise często przybiera nieodgadniony wyraz – niewesoły, ale trudno wysnuć z tego jednoznaczny wniosek. Równie dobrze może oddawać się jakimś innymi przemyśleniom, choćby planom na najbliższą przyszłość, albo wspominać niedawną tragedię, która na jakiś czas je poróżniła. O Louise wiemy niemało, ale to bynajmniej nie odziera jej z tajemniczości. Paradoksalnie łatwiej zaufać niewiernej i zaczepnej Claire niż spokojnej, niekonfliktowej, Louise, bo w tej drugiej jest coś takiego, co każe podejrzewać ją o złe zamiary względem partnerki. Z drugiej strony twórcy zmuszają nas do obaw o nią – o jej zdrowie fizyczne i psychiczne. Nawet w oderwaniu od potencjalnej sekty, która może, ale nie musi, zasadzać się na jej życie. I jej partnerki. I w ten oto sposób przechodzimy do elementów, które moim zdaniem mocno zaniedbano. Scen z udziałem tubylców jest zbyt mało i co gorsza są dosyć banalne. Generowały napięcie i podsycały ciekawość, ale zdecydowanie bardziej zawdzięczałam to solidnej realizacji niż warstwie tekstowej. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcom brakowało pomysłu na należyte rozwinięcie wątku z domniemanymi czcicielami celtyckich bóstw. Nie zdradzę, czy faktycznymi, ażeby nikomu nie zepsuć ewentualnej niespodzianki, choć szczerze powiedziawszy prawie wszystko łatwo przewidzieć. Prawie, bo takiego zamknięcia się nie spodziewałam. UWAGA SPOILER Zabieg z niemowlęciem, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, jest wspaniały. Człowiek już, już myśli, że Louise skazała niewinne dziecko na śmierć w płomieniach, już obrzuca ją obelgami i nagle... ufff, nie jest takim potworem, jak myśleliśmy. No tak, tylko że niechcący zrobiła coś, czego najpewniej nigdy sobie nie wybaczy KONIEC SPOILERA. Gary Love wyznał, że nakręcił trzy różne zakończenia „Mrocznej mili” - do tych eksperymentów zmusił go niski budżet. Po prostu sprawdzał, które zamknięcie najlepiej wypadnie na ekranie, a ściślej, które efekty specjalne wypadną najbardziej wiarygodnie (wszystkie były tanie) i oczywiście, co najlepiej dopasuje w cały grunt fabularny. Cóż, to zakończenie, które ja zobaczyłam (nie wiem, czy dystrybuowane są pozostałe wersje filmu – inne finały) nielicho mnie rozemocjonowało. Według mnie ostatnia scena jest strzałem w dziesiątkę. Szkoda tylko, że nastąpiło to po tym, jak mój entuzjazm przygasł, bo doprawdy można było doprowadzić publiczność do tej sekwencji w bardziej porywający sposób. Wystarczyło jednie rozciągnąć w czasie bezpośrednie konfrontacje i pościgi oraz okrasić to jakimiś mniej oklepanymi składnikami. Bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcy poszli tutaj po linii najmniejszego oporu. Nie w całości, ale w jednym z najistotniejszych obszarów scenariusza niestety tak. Jeśli nie w najważniejszym.

Brytyjski reżyser Gary Love nie chce wiązać swojej twórczości z jednym gatunkiem i nie musi, bo może przecież tworzyć w ramach dwóch gatunków: horroru i thrillera... A w każdym razie tego bym chciała. Człowiek ten nie ukrywa, że woli pracować z niższym budżetem, tworzyć bardziej kameralne i niezależne produkcje, a takie artystyczne preferencje nie tylko przeze mnie, ale i wielu innych miłośników kina grozy są mile widziane. Jego klimatyczny, minimalistyczny thriller z elementami horroru (folk, ale i survival), „The Dark Mile” („Mroczna mila”), nie pozostawił mi wątpliwości, że Gary Love autentycznie czuje kino grozy, mimo tego, że nie wszystko mi tutaj zagrało. Jestem przekonana, że stać go na jeszcze więcej, ale to... No cóż, nie miałabym nic przeciwko, gdyby więcej takich filmów wpadało w moje ręce. Tak zrealizowanych nieprzekombinowanych, wciągających opowieści, które wzbudzałyby we mnie porównywalne emocje. Uważam, że scenariusz „Mrocznej mili” ma wadliwe obszary, ale w moich oczach i tak całkiem nieźle się broni. A płaszczyzna techniczna... Ooo to dopiero coś! Coś, co myślę mogą docenić przede wszystkim fani kameralnych, ponurych thrillerów i horrorów.

1 komentarz: