Sierżant
Neil Howie przybywa na wyspę Summerisle, żeby zbadać sprawę
zaginięcia jednej z jej mieszkanek, dwunastoletniej Rowan Morrison.
Wyspiarze, z którymi rozmawia utrzymują, że nie znają
poszukiwanej przez niego osoby. Nawet May Morrison, kobieta, która
miała być matką Rowan twierdzi, że to nieprawda, że nic nie
łączy jej z zaginioną. W trakcie swojego śledztwa sierżant Howie
zauważa, że mieszkańcy wyspy oddają się pogańskim praktykom, że
porzucili chrześcijaństwo na rzecz jakiejś oburzającej go
religii, a informacje o Rowan Morrison, które przekazali mu
wcześniej były fałszywe. Neil zaczyna podejrzewać, że
dwunastolatka została zamordowana, być może nawet złożona w
ofierze bóstwom, którym wyspiarze od jakiegoś czasu oddają cześć.
W
1967 roku w Wielkiej Brytanii pojawiło się pierwsze wydanie
powieści Davida Pinnera pt. „Ritual”. Na początku lat 70-tych
XX wieku znany aktor Christopher Lee zwrócił się do scenarzysty
Anthony'ego Shaffera (m.in. „Szał” i późniejsze
„Rozgrzeszenie”) z prośbą o pomyślenie nad filmem, w którym
mógłby odegrać jakąś interesującą rolę, odmienną od jego
najsłynniejszych kreacji, takich jak hrabia Dracula i potwór
Frankensteina. Shaffer wyraził zgodę na tę współpracę, a
niedługo potem dołączył do nich nieżyjący już Robin Hardy,
który miał zasiąść na krześle reżyserskim. Po przeczytaniu
powieści Davida Pinnera Shaffer uznał ją za dobry materiał na
film. Prawa do adaptacji/ekranizacji wykupiono za piętnaście
tysięcy funtów szterlingów, po czym przystąpiono do prac nad
filmem, którego budżet oszacowano później na pięćset tysięcy funtów
brytyjskich. Po tej produkcji Robin Hardy wyreżyserował jeszcze
tylko dwa obrazy: „Psychopatę” z 1986 roku i „The Wicker Tree”
z roku 2011, przez niektórych nazywanego duchowym następcą
„Kultu”. W 2006 roku pojawił się remake „Kultu” w reżyserii
Neila LaBute'a.
Uhonorowany
Saturnem w kategorii najlepszy horror, brytyjski „Kult”
początkowo nie odnosił większych sukcesów. Jednak z biegiem lat
zyskiwał na popularności, a obecnie uważa się go za jeden z
lepszych obrazów grozy w historii kina. Teraz oficjalnie klasyfikuje
się go jako mieszankę horroru i thrillera i moim zdaniem słusznie,
bo czystości gatunkowej nie odnotowałam. Właściwie to
zastanawiałam się, czy doklejanie tej produkcji do horroru jest aby
właściwe, czy nie jest to li tylko dreszczowiec, ale ostatecznie
uznałam, że ma coś w sobie, co sprawia, że widz czuje się, jakby
przebywał w świecie, którymi rządzą reguły obu tych gatunków.
Pierwszym co rzuca się w oczy po przybyciu sierżanta Neila
Howie'ego na niewielką wyspę Summerisle jest pozorna sielanka.
Widzimy spokojne, niby malownicze, ale nie da się ukryć, że
przybrudzone, miejsce, w którym dominują naturalne, niezabudowane
obszary. W niektórych z tych niewielu nieruchomości, które tutaj
stoją mieszkają prości ludzie, których życie na pierwszy rzut
oka jest pozbawione jakichkolwiek ekscesów, toczy się powolnym,
wręcz ślamazarnym trybem. Czuje się jednak, że to wszystko
stanowi jedynie zasłonę, cienki płaszczyk, pod którym toczy się
jakaś zgnilizna. Innymi słowy, że wyspiarze mają jakieś mroczne
tajemnice, że tworzą krąg wtajemniczonych, do którego nie
dopuszczają ludzi spoza Summerisle. Już samo miejsce akcji,
niewielka wyspa, jest scenerią wprost idealną dla filmu grozy,
nawet sama z siebie wprowadza bowiem aurę wyalienowania,
pozostawania w pułapce, z której nie sposób szybko, czy wręcz w
ogóle, się wydostać. Ale Robin Hardy i jego ekipa nie zrzucili
tego wyłącznie na barki miejsca akcji – operatorzy i
oświetleniowcy nadali zdjęciom odpowiedni ciężar, te przyblakłe,
„pobrudzone” obrazy sprawiały, że cały czas czułam się,
jakbym przebywała w strefie mroku, u boku tak samo zdezorientowanego
jak ja sierżanta Howie'ego, w którego w przekonującym stylu
wcielił się Edward Woodward. Ale i nie samym zdjęciom
zawdzięczałam stan, w jakim się znajdowałam w trakcie seansu
„Kultu”. Duża w tym zasługa także scenarzysty Anthony'ego
Shaffera, który zręcznie dozował informacje, coraz to bardziej
niepokojące fakty z życia wyspiarzy, które każdorazowo podnosiły
napięcie emocjonalne o jeden stopień. Aż do apogeum w końcówce.
Ale gwoli sprawiedliwości, nie wiem, czy pochwały za to należą
się wyłącznie zmarłemu na początku XXI wieku Shafferowi, bo jak
już wspomniałam „Kult” powstał w oparciu o „Ritual” Davida
Pinnera, powieści, której nie miałam jeszcze okazji przeczytać, a
więc nie mam zielonego pojęcia, ile z niej wyrwano. Za to muzyka,
za którą odpowiadał Paul Giovanni wydawała mi się kompletnie
niedopasowana do obrazu, te skoczne rytmy wybijały mnie z rytmu,
kłóciły się z pozostałymi częściami składowymi „Kultu”. A
wstawki a la musicalowe to już w ogóle mnie osłabiały. Doprawdy
nie wiem po co wtłaczano w tę historię rzeczone występy wokalne
niektórych aktorów. Czemu to miało służyć? Bo jeśli miało
intensyfikować atmosferę osobliwości to owszem według mnie to się
udawało, ale każda taka sekwencja pchała to w zupełnie dla mnie
nieatrakcyjnym kierunku. Tak odmiennym od tego prezentowanego
pomiędzy nimi – komediowego, ewentualnie przywołującego na twarz
grymas politowania, a nie jak w pozostałych przypadkach (nawet z tą
koszmarną muzyką) kuriozalnego w sensie nie dowcipnego tylko
niepokojącego, czegoś złego, zepsutego, demonicznego.
Po
wylądowaniu na wyspie Summerisle sierżant Neil Howie przystępuje
do przepytywania napotkanych mieszkańców tego zakątka Ziemi. Szuka
informacji na temat dwunastoletniej Rowan Morrison, która jak doszły
go słuchy zaginęła jakiś czas temu. Z tego co mężczyzna wie
dziewczyna mieszkała na tej wyspie, a jej matką była właścicielka
jednego z tutejszych sklepów, May Morrison. Ale tak kobieta, jak i
pozostali wyspiarze, z którymi policjant przeprowadza pierwsze
rozmowy na temat Rowan, twierdzą, że nigdy tej nastolatki nie
widzieli. Jeśli pierwszy rzut oka na Summerisle tego nie zrobi to z
pewnością te informacje pozyskane przez Howie'ego we wstępnej
fazie jego śledztwa na wyspie uruchomią wszystkie dzwonki alarmowe
w głowie widza. Zwłaszcza w momencie, w którym jego oczom ukażą
się ludzie uprawiający seks na świeżym powietrzu. To, że
wyspiarze mają bardzo swobodne podejście do cielesności, że
seksualność nie jest dla nich żadnym tabu, a wręcz przeciwnie: na
niej opierają swoją religię, którą to wpajają swoim dzieciom od
najmłodszych lat. Tak samo jak szacunek dla Natury, poszanowanie
przyrody, respekt przed nią. Sierżant Neil Howie jest z kolei
zatwardziałym chrześcijaninem, człowiekiem bardzo pobożnym,
wiernym naukom Pisma Świętego, trudno się więc dziwić jego
oburzeniu na widok religijnych praktyk mieszkańców Summerisle.
Wyspiarzom przewodzi lord kreowany przez doskonałego Christophera
Lee, który naturalną koleją rzeczy będzie odbierany przez
odbiorcę filmu jako najgroźniejszy charakter. Podczas pierwszego
spotkania z Howie'em lord ma dla niego dużo zrozumienia, traktuje go
z szacunkiem i daje dowody swojej gotowości do współpracy z nim,
ale nie sądzę żeby jego zachowanie zdołało kogokolwiek zmusić
do patrzenia na niego jak na dobrotliwego mężczyznę. Sam sierżant
nie wyzbywa się podejrzliwości względem lorda i „jego owieczek”,
przy czym tę jego postawę zdaje się kształtować głównie ich
pogański system wierzeń. Jak można się domyślić po tych moich
wcześniejszych wynurzeniach „Kult” jest historią o konfrontacji
dwóch skrajnie różnych wyznań – chrześcijaństwa i czegoś co
Howie nazywa pogaństwem, tj. oddawaniu czci Matce Naturze i innym
bóstwom często w sposób uznawany przez niego za skrajnie
perwersyjny. Kurczę no – teraz niech ktoś mi powie, że ta
opowieść straciła na aktualności. Do dzisiaj przecież toczą się
zażarte dyskusje na temat religijności oraz seksualności.
Zwolennicy traktowania tego drugiego jako temat tabu nadal ścierają
się z osobami wychodzącymi z założenia, że powinno się
swobodnie mówić o seksie również w szkołach. Przy czym nie
wydaje mi się, aby ci drudzy pragnęli takiego ekstremum, do jakiego
doszli mieszkańcy Summerisle w tym kultowym filmie Robina Hardy'ego.
Filmie, którego zakończenie wprost mnie zmroziło – po postu coś
strasznego, coś tak sugestywnego, odrażającego (ale bez gore),
przygnębiającego, że nie dziwota, iż te obrazy powróciły do
mnie we śnie.
„Kult”
Robina Hardy'ego według mnie stanowi jedną z pozycji obowiązkowych
każdego oddanego miłośnika kina grozy. Długoletniego fana czy to
filmowych thrillerów, czy to horrorów, czy obu tych gatunków. Aż
mi wstyd, że tak późno obejrzałam ten obraz, bo nawet jeśli nie
uważam go za dzieło doskonałe, film pozbawiony wad to jest to
zdecydowanie jeden z lepszych horrorów/thrillerów wśród tych,
które dotychczas dane mi było obejrzeć. Znam lepsze produkcje
grozy, to fakt, ale to wcale nie powstrzymuje mnie przed nazywaniem
„Kultu” jednym z tych filmów, z którym każdy wielbiciel wyżej
wymienionych gatunków winien jak najszybciej się zapoznać. Czy
każdej takiej osobie się spodoba? W to raczej wątpię, ale i nie
sądzę, żeby w kolejnych latach nie doszło mu wielu nowych
miłośników. No i nawet jeśli reakcja jakiegoś sympatyka kina
grozy miałaby być chłodna to chyba warto aby poszerzył swoją
znajomość tych dwóch gatunków o tę pozycję, choćby z tego
powodu, że nie przeszła ona przez historię kinematografii bez
echa.
Cześć witam cię bardzo serdecznie w ten piękny czerwcowy wieczór Przyznam szczerze że nie sądziłam że trafię na takiego bloga tutaj na blogspocie głównie do kosmetyczki kulinaria i podróże Uwielbiam horrory więc super mi będzie przeglądać twój blok i odhaczać to co już widziałam wymieniony tutaj przez ciebie horror oglądałam już dawno ale chętnie go sobie przypomnę także dziś sobie zrobię straszny wieczór Pozdrawiam cię pięknie i przesyłam ogrom pozytywnej energii
OdpowiedzUsuń💁 odnowionaja.blogspot.com
Zapraszam Cię serdecznie na bloga swej Przyjaciółki Agnieszki , która chwyta piękne chwile w swój obiektyw , ale również pisze życiowe przesłania z serca dla drugiego człowieka .
Pozdrawiam serdecznie Sylwia