Uzależniony
od alkoholu i narkotyków Warren Novak odbiera informację, że jego
była dziewczyna zmarła, zostawiając w Meksyku dziecko, które może
być jego. Po nieudanej transakcji narkotykowej mężczyzna rusza do
Meksyku. Zatrzymuje się niedaleko granicy, w małym amerykańskim
miasteczku Bedford Flats, w oczekiwaniu na dalsze instrukcje od
swojego informatora. Tymczasem lokalna społeczność przygotowuje
się do dorocznego festiwalu myśliwskiego, który od dawna jest
najważniejszym wydarzeniem w Bedford Flats. To już tradycja, a dla
tych ludzi tradycja jest świętością. Warren nie przywiązuje do
tego większej wagi. Dopóki nie zostanie do tego zmuszony. Okazuje
się, że podczas festiwalu myśliwskiego poluje się na ludzi, a
jedną z osób, która w tym roku staje się zwierzyną jest Warren.
On i inni nieszczęśnicy dzielący jego los, chcąc przeżyć będą
musieli przeprawić się przez pustynię, na której znajdują się
ludzie dybiący na ich życie. Ludzie w przeciwieństwie do nich
wyspecjalizowani w zabijaniu, uzbrojeni i doskonale znający te
nieprzyjazne tereny.
Survival
thriller „Czas polowania” („Happy Hunting”) jest
„dzieckiem” dwóch debiutujących w pełnym metrażu reżyserów,
Joego Dietscha i Louie'ego Gibsona, syna Mela Gibsona. Panowie sami
napisali scenariusz i zmontowali film. Ponadto zasilili szeregi
producentów wykonawczych, a Joe Dietsch wziął na siebie również
zdjęcia. Filmowanie zajęło dwadzieścia trzy dni i odbywało się
na pustynnych terenach Kalifornii. Między innymi w osadzie Bombay
Beach, którego mieszkańcy też wzięli udział w „Czasie
polowania”. Produkcja zdobyła kilkanaście nagród na różnych
festiwalach filmowych i została ciepło przyjęta przez krytyków.
„Czas
polowania” to nieskomplikowany obraz oparty na motywie
zorganizowanego polowania na ludzi, które w tym przypadku odbywa się
w pustynnej scenerii. Joe Dietsch i Louie Gibson na pierwszym planie
postawili Warrena Novaka (przyzwoita kreacja Martina Dingle'a Walla),
alkoholika i narkomana, który na swoje nieszczęście wyrusza w
podróż, której celem jest Meksyk. Możliwe jednak że nie dane
będzie mu tam dotrzeć, bo na miejsce krótkiego postoju wybiera
Bedford Flats. Myśliwską mieścinę, która od lat kultywuje
zbrodniczą tradycję. Od kiedy na tych terenach zabrakło bizonów
tutejsi mieszkańcy co roku organizują polowanie na ludzi. Wybierają
kilka osób do roli zwierzyny, tropem której podąża paru
ochotników rozmiłowanych w zabijaniu. Poza wyborem celów sytuacja
ta nie odbiega od typowego polowania – to znaczy myśliwi są
uzbrojeni, a zwierzyna nie (cóż za herosi...). Poza tym ci pierwsi,
jeśli chcą, mogą korzystać z samochodów, ale Warren i pozostałe
osoby, na które polują są zmuszeni poruszać się pieszo.
Niesprawiedliwe? A czy „bohaterskie” polowania legalnych
myśliwych są sprawiedliwe? No nie, to dlaczego w tym przypadku
miałoby być inaczej? Społeczność Bedford Flats to społeczność
myśliwska, nie dziwmy się więc, że w swego rodzaju igrzyskach,
które co roku organizują, szanse nie są wyrównane. Twórcy „Czasu
polowania” nie moralizują na ten temat, wprost nie podają ani
negatywnych, ani pozytywnych przemyśleń na temat typowej
działalności myśliwskiej, ale patrząc na tę historię pod wyżej
zaprezentowanym kątem z łatwością samemu można znaleźć do niej
analogie. Czytując jednak tę opowieść wprost znajdujemy
prowincjuszy, którzy odeszli od etykiety myśliwych. Zabijanie nadal
traktują jak sport, ale o ile w tak zwanym cywilizowanym świecie
takie podejście do zwierząt nie jest uważane za coś zdrożnego
(nie przez wszystkich oczywiście), to już polowania na ludzi
akceptowane nie są. Podsumowując: w „Czasie polowania” mamy do
czynienia ze zwykłymi zwyrodnialcami, degeneratami rokrocznie
dopuszczającymi się czynów zabronionych. Bo polowania od zawsze
były ich tradycją, a ta jest dla nich najważniejsza. Co więc mają
zrobić skoro w okolicy nie ma już bizonów, które to niegdyś z
lubością wybijali? Zrezygnować z tej tradycji? Nie, to nie wchodzi
w grę. Nie można zarzucić czegoś, co trwa od pokoleń. Tym
bardziej, że to znakomita rozrywka jest. Bo czyż jest coś
wspanialszego od zabijania dla sportu? Zdecydowana większość
mieszkańców Bedford Flats powiedziałaby, że nie ma. Dla nich
wszystkie inne sporty mogłyby nie istnieć. Ci ludzie z
niecierpliwością wyczekują każdorocznych igrzysk śmierci, które
pewnie i chcieliby organizować częściej, ale to już byłoby
ryzykowne, prawda? A tak skromnie raz w roku to można spokojnie
pofolgować swoim chorym pragnieniom. Wybór scenerii w moim odczuciu
był najlepszą z decyzji podjętych przez twórców „Czasu
polowania”. Pustynny krajobraz, tak w thrillerach, jak w horrorach,
zazwyczaj się sprawdza. I pełnometrażowego debiutu Joego Dietscha
i Louie'ego Gibsona nie uważam tutaj za wyjątek. Pozornie bezkresna
pustynia – płaski, zapiaszczony teren, poprzetykany niewysokimi,
skalistymi wzgórzami; palące słońce w dzień i prawie niczym
nierozpraszane ciemności panujące tu nocami. Wszystko to naturalnie
rodzi poczucie wyobcowania. Warren i inne osoby robiące za zwierzynę
łowną w „Czasie polowania” znajdują się na ekstremalnie
nieprzyjaznym terenie, znacznie oddalonym od tak zwanej cywilizacji
(chyba że za takową uznać Bedford Flats). W zacisznym zakątku
Stanów Zjednoczonych, niedaleko granicy amerykańsko-meksykańskiej,
w którym niełatwo jest znaleźć jakieś schronienie. Nie tylko
przed warunkami atmosferycznymi, a nawet nie przede wszystkim.
Największym przeciwnikiem Warrena i jego przymusowych kompanów nie
jest Natura, tylko ich rodacy. Mamy więc trzy chwytliwe w kinie
grozy motywy, których za oryginalne uznać z całą pewnością nie
można. Pustynia, polowanie na ludzi i zdegenerowani prowincjusze.
Nic odkrywczego prawda? Tak, ale z tych składników spokojnie da się
sklecić emocjonujący spektakl przemocy. Zrobić z tego trzymającą
w silnym napięciu historię, w której krew leje się obficie, a
atmosfera beznadziei sukcesywnie narasta. Twórcom „Czasu
polowania” moim zdaniem jednak nie do końca się to udało.
Warren
Novak to człowiek z problemami. I to poważnymi. Nie dość, że
codziennie bezskutecznie walczy z uzależnieniem od alkoholu i
narkotyków, to jeszcze niechcący robi sobie wrogów w okolicy, w
której mieszka. A jakby tego było mało dowiaduje się, że jego
była dziewczyna umarła pozostawiając w Meksyku dziecko, które
może być jego. Rusza więc do tego kraju, ale niedaleko granicy, na
terytorium Stanów Zjednoczonych, robi sobie postój, który jak
łatwo się domyślić sprowadzi na niego kolejne kłopoty. Po
wjedźcie Warrena do Bedford Flats, małego pustynnego miasteczka
przynajmniej niegdyś słynącego z myślistwa, widza oplecie
podszyta groźbą cisza. Nienaturalne wyludnienie tego miejsca –
spotkamy tu jakieś pojedyncze osoby, ale aura tu panująca sugeruje
miasteczko-widmo. Wymarłą albo, by być bardziej precyzyjną,
umierającą miejscowość pośrodku niczego. Ta pierwsza faza pobytu
głównego bohatera „Czasu polowania” na pustynnym terytorium w
mojej ocenie cechuje się najbardziej sugestywnym klimatem. Może nie
od razu przygniatającą, ale wyraźnie alarmistyczną atmosferą,
którą można podsumować zdaniem: Witamy w Strefie Mroku. Swego
rodzaju wizytówką Bedford Flats moim zdaniem nie jest jednak
dręcząca cisza i nawet nie jej pustynne otoczenie, tylko kukły
porozstawiane po mieście. Robiące w miarę upiorne wrażenie dzieła
dziecięcych rąk, stanowiące coś w rodzaju promocji zbliżającego
się festiwalu myśliwskiego dla wąskiego grona zainteresowanych (co
zrozumiałe owa społeczność nie chwali się tym dorocznym
przedsięwzięciem przed resztą świata). Nie trzeba być orłem
dedukcji, żeby domyślić się, jak potoczą się dalsze losy
Warrena. Tego, że weźmie on udział w igrzyskach śmierci jako
zwierzyna scenarzyści nie starali się ukrywać, ale w tej pierwszej
partii podano coś, co ewidentnie miało zaskoczyć widownię. Część
odbiorców omawianego obrazu może i wprawi to w lekkie zdumienie,
ale jestem przekonana, że takich szczęściarzy nie będzie wielu.
Co gorsza dalsze wydarzenia dla mnie również były z gatunku tych
praktycznie pozbawionych niespodzianek. Nie do końca, bo jednak
akcja z nabojem i dosyć kuriozalne zakończenie choć nie wbiły
mnie w fotel, to nie mogę powiedzieć, że byłam na coś takiego
przygotowana. Nie spodziewałam się też aż tak dynamicznego
rozwoju akcji. UWAGA SPOILER Byłam pewna, że podchody za
„ludzką zwierzyną” będą trwały dłużej, że scenarzyści i
zarazem reżyserzy tej produkcji bardziej rozciągną w czasie proces
eliminowania protagonistów. Większość osób wybranych do roli
zwierzyny łownej ginie natomiast już na początku tych
niecodziennych igrzysk KONIEC SPOILERA. I nie mogę
powiedzieć, żeby takie podejście do motywu polowania na ludzi,
jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, mnie usatysfakcjonowało. Za to
interesującym dodatkiem do tego umiarkowanie krwawego przedstawienia
jest, nazwijmy to, ponadprogramowa gehenna, jaką przeżywa czołowa
postać „Czasu polowania”. Warren jest na alkoholowym głodzie
(narkotykowym może i też, ale jak już, to w mniejszym stopniu).
Koleś kolejno zalicza wszystkie fazy odstawienia niszczących
używek. Ma drgawki, halucynacje, zauważalnie trawi go wysoka
gorączka, obficie się poci, myśli mu się plączą, nierzadko
wydaje się być skrajnie zdezorientowany, pogubiony, niezdolny do
zaplanowania kolejnego posunięcia w tej nadzwyczaj trudnej sytuacji,
w której się znalazł z winy zdegenerowanych mieszkańców Bedford
Flats. Innymi słowy Joe Dietsch i Louie Gibson nie opowiadają tutaj
jedynie o zorganizowanym przez prowincjuszy polowaniu na ludzi, ale
również o człowieku przebywającym na przymusowym odwyku. Ta
sytuacja paradoksalnie może się Warrenowi przysłużyć – dzięki
temu, że stał się zwierzyną w nielegalnych igrzyskach może
wreszcie wyjść z nałogów, z którymi dotychczas bezskutecznie
walczył. Przezwyciężyć swoje słabości, nareszcie stać się
takim człowiekiem, jakim zawsze chciał być. Pod warunkiem, że nie
będzie ulegał pokusom, na które nawet tutaj, pośrodku niczego,
będzie się od czasu do czasu natykał. I oczywiście pod warunkiem,
że uda mu się wyjść z tego cało. Przedostać do Meksyku, bo
twórcy „Czasu polowania” pozwalają sobie tutaj na odwrócenie
zwyczajowej tendencji. Ciekawym pomysłem według mnie jest to, że
tym razem to nie Stany Zjednoczone są „ziemią obiecaną” tylko
Meksyk. Tym razem to nie Meksykanin próbuje przedostać się do
„mlekiem i miodem płynących” Stanów Zjednoczonych, tylko
odwrotnie: to Amerykanin nade wszystko chce dostać się do Meksyku.
Szkoda tylko, że ta przeprawa nie została bardziej urozmaicona.
Walka z nałogiem i kilka niezbyt śmiałych i nieprzekonująco
zrealizowanych scen okaleczeń i mordów (substancja służąca za
krew ma nieprzekonujący, przesadnie metaliczny odcień czerwieni i
na domiar złego niektóre z tych momentów mają nazbyt efekciarką
oprawę – krew prawie dosłownie chlapie po ekranie, a montaż
przypomina tani film akcji) to trochę za mało by skraść całą
moją uwagę. Na gruncie fabularnym „Czas polowania” aż prosił
się o przynajmniej lekkie rozbudowanie. Nad warstwą techniczną też
w mojej ocenie powinno się jeszcze trochę popracować (niski budżet
nie jest dla mnie żadnym usprawiedliwieniem, bo znam niedrogie
horrory i thrillery, którym niedostatki finansowe tak naprawdę
bardziej pomogły, niż zaszkodziły), ale jako że atmosfera
spowijająca ten film jako tako do mnie przemawiała, to ta materia
tak naprawdę jakichś ogromnych niedogodności mi nie nastręczyła.
W należytym przeżywaniu tej historii bardziej przeszkadzała mi...
sama ta historia. Scenariusz „Czasu polowania” jest zbyt ubogi. Z
drugiej jednak strony to mogłoby wystarczyć. Prostota w kinie grozy
bowiem zwykle najlepiej się sprawdza (przynajmniej w moim odbiorze).
Ale nie dynamizm. Więc może gdyby opowieść tę rozwijano wolniej,
bardziej intensywnie, większą wagę przykładając do wzmagania
emocji w widzach, to zaangażowałabym się w tę prostą fabułę
nieporównanie silniej. Tak, pewnie tak. Niemniej nie mogę
powiedzieć, że seans „Czasu polowania” upłynął mi pod
znakiem nudy. Aż tak źle nie było. Było całkiem znośnie, ale
nie mam wątpliwości, że bez większych trudności można było
wycisnąć z tego więcej. Zrobić z tego jeszcze bardziej
pasjonujący spektakl. Spektakl przemocy.
Krytycy
zachwyceni, pozostali już nieszczególnie – tak w ogólności
można podsumować reakcje dotychczasowych odbiorców „Czasu
polowania”, pierwszego pełnometrażowego filmu Joego Dietscha i
syna Mela Gibsona, Louie'ego. Survival thrillera z westernowym
posmaczkiem (klimat), bazującego na dobrze znanym miłośnikom kina
motywie polowania na ludzi. Filmu, w którym pustynia staje się
areną bardzo nierównej walki na śmierć i życie. W którym
człowiek stawia czoło nie tylko swoim bliźnim, ale również
Naturze. I swoim słabościom, uzależnieniom od szkodliwych
substancji/środków. Innymi słowy prosta opowieść o rzeczach
znanych i lubianych przez fanów filmowych rąbanek. Czy w takim
razie tę historię też mają szansę polubić? Czy ta propozycja
trafi do wielbicieli umiarkowanie krwawych obrazów? Niekoniecznie,
bo i bez wątpienia nie jest to szczyt możliwości tego typu kina.
Ale pewności nie mam. Bo tak na dobrą sprawę nie najgorzej mi się
to oglądało. Doświadczenie nie było przednie, jakichś ogromnych
wrażeń nie zaznałam, ale tak na jeden raz może być. Ujdzie w
tłoku.
Za
seans bardzo dziękuję
zaciekawiło mnie to, nmuszę zobaczyć
OdpowiedzUsuń