Kilka
miesięcy po samobójstwie nastoletniej Claire, grupka osób
uczęszczająca do tego samego liceum co ona, zostaje zaproszona
przez koleżankę do jej domu na niewielkiej wyspie. Meg jakiś czas
temu zmieniła szkołę, dlatego dziwi ją, że również otrzymała
zaproszenie. Na wyspę przybywa ze swoją najlepszą przyjaciółką
Minnie, a wśród osób, które zastaje na miejscu jest chłopak,
który od dawna zabiega o jej względy, TJ. Meg też coś do niego
czuje, ale konsekwentnie odrzuca jego zaloty ze względu na Minnie,
która się w nim podkochuje. Niedługo po dotarciu ostatnich gości
do dużego domu na wyspie, młodzi ludzie znajdują amatorski filmik
ze złowrogim przesłaniem. Tej samej nocy jedna z dziewcząt
popełnia samobójstwo. A przynajmniej tak zakładają pozostali.
Zmieniają zdanie, gdy giną kolejne osoby. Po każdym zabójstwie
znajdują wypisaną farbą liczbę wskazującą na aktualną ilość
trupów. Meg ponadto znajduje dziennik Claire. Niektóre kartki z
niego wyrwane ktoś zostawia w różnych miejscach i tylko Meg zwraca
na nie uwagę. Najpewniej robi to morderca. Pytanie tylko, czy jest
nim któreś z nich, czy na wyspie znajduje się ktoś jeszcze?
Amerykański
slasher „Mordercza wyspa” („Ten: Murder Island”)
został zrealizowany dla kanału Lifetime, gdzie po raz pierwszy
wyświetlono go we wrześniu 2017 roku. Scenariusz napisał Chris
Robert w oparciu o po raz pierwszy wydaną w 2012 roku powieść
„Ten” pióra Gretchen McNeil, wedle słów samej autorki, będącej
hołdem dla „I nie było już nikogo” Agathy Christie. Na krześle
reżyserskim również zasiadł Chris Robert, który w tej roli
zadebiutował parę miesięcy wcześniej, dramatem „Another You”.
Został on też jednym z producentów wykonawczych „Morderczej
wyspy”.
Powieść
„Ten” Gretchen McNeil, na kanwie której nakręcono „Morderczą
wyspę”, nie doczekała się jeszcze polskiego wydania, ale mam
szczerą nadzieję, że kiedyś to się zmieni. Nie żebym zakochała
się w omawianej produkcji, ale jestem ciekawa, jak film Chrisa
Roberta prezentuje się na tle książki. „Mordercza wyspa” może
być odbierana albo jako thriller, albo (ku czemu sama się skłaniam)
jako horror slash. Zauważalnie niskobudżetowy, ale nie
należy przez to rozumieć, że mocno trącący amatorszczyzną.
Montaż pozostawia wiele do życzenia – cięcia często następują
w nieodpowiednich momentach i kojarzą się z miernymi teatrami
telewizyjnymi. Wyciszenie, wyciemnienie i powrót do niepotrzebnie
przerwanego wątku. Ale czy na pewno te zabiegi nie miały żadnego
uzasadnienia? Bo można odnieść wrażenie, że twórcy starali się
dostosować do realiów telewizyjnych, albo raczej kanału Lifetime –
że cięcia następowały wtedy, gdy przychodził czas na reklamy, a
nie wówczas, gdy wymagała tego narracja. Praca kamer, delikatnie
mówiąc, też nie jest najwyższych lotów. Ujęcia zamglonej wyspy
– ponury leśny krajobraz i równie nastrojowe zdjęcia wody
obmywającej jej brzegi – robią niemałe wrażenie, ale gdy w kadr
wchodzą ludzie sytuacja ulega pogorszeniu. Nieumiejętne kadrowanie,
źle obliczone zbliżenia i z lekka wybijające z rytmu kąty
nachylenia kamer. To wszystko stanowi przeszkodę, ale myślę, że
nie z gatunku tych nie do przebycia. Raz: da się do tego
przyzwyczaić. Dwa: z wyżej wymienionymi felerami nie zderzamy się
bez przerwy. W „Morderczej wyspie” nie brakuje fragmentów
zrealizowanych w sposób przynajmniej nieutrudniający angażowania
się w prezentowaną historię. Przynajmniej, bo myślę, że klimat
omawianej produkcji ma szansę porwać niektórych widzów. Mnie nie
zelektryzował, ale daleka jestem od ciskania gromów w tę materię
„Morderczej wyspy”. Takich ponurości nie zwykłam krytykować,
aczkolwiek jestem przekonana, że jesienna, złowroga aura małej
wyspy, na której toczy się akcja filmu Chrisa Roberta, znacznie
zyskałaby na sile, gdyby wprowadzono parę poprawek w scenariuszu.
Główną bohaterką „Morderczej wyspy” jest Meg, w którą w
dosyć przekonującym stylu wcieliła się China Anne McClain. Postać
wręcz skrojona pod final girl – trzymająca się trochę na
uboczu grupy, nieczująca się w gronie osób przebywających na
feralnej wyspie tak dobrze jak pozostali, nielubiąca alkoholu i
przynajmniej w teorii zawsze kierująca się rozumem, racjonalnie
myśląca, tworząca dobre plany i w najwłaściwszy sposób na
wszystko patrząca. Tak wynika ze słów choćby jej najlepszej
przyjaciółki, borykającej się z nerwicą lękową, Minnie (niezła
kreacja Cassidy Gifford), która jak to często z przyjaciółkami
final girls w slasherach bywa, jest zupełnym
przeciwieństwem głównej bohaterki „Morderczej wyspy”. Często
poddająca się emocjom (co może być spowodowane wyłącznie jej
chorobą, ale niekoniecznie tylko tym), skora do kłótni,
niepozwalająca „wchodzić sobie na głowę”, jak zwykła czynić
Meg, niedająca się tłamsić, chyba że za coś takiego uznać
opiekę jaką roztoczyła nad nią jej najlepsza przyjaciółka.
Wszystko wskazuje na to, że Minnie dobrze się z tym czuje, że
wręcz łaknie tego rodzaju uwagi od Meg, ale to mogą być tylko
pozory. Sama Meg natomiast okazuje się niedużo bardziej domyślna
od pozostałych młodych osób przebywających na posępnej wyspie.
Tak, nawet ona, ta niby nadzwyczaj dobrze rozumująca dziewczyna,
potrzebuje zawstydzająco dużo czasu na właściwe odczytanie
wszystkich wskazówek podrzucanych przez nie tak znowu tajemniczego
mordercę. Jego tożsamość co prawda zostaje ujawniona dopiero w
ostatnim „akcie”, ale wątpię, żeby znalazło się wielu
widzów, którzy sami do tego nie dojdą.
(źródło: http://jbspins.blogspot.com/) |
„Mordercza
wyspa” w bardzo ogólnym zarysie przypomina „Wyspę strachu”
Michaela Storeya (żeby była jasność: ten drugi z wymienionych
filmów uważam za dużo lepszy). Mamy grupkę młodych ludzi, która
utkwiła na niewielkiej wyspie z osobą, która jak wiele na to
wskazuje pragnie się na nich zemścić. Film otwiera scena
samobójstwa nastolatki, z którą później stopniowo będziemy
zapoznawać się za pośrednictwem jej dziennika, wizualizacji jego
fragmentów, w których zastosowano doprawdy kiczowaty zabieg. Otóż,
wszystkie twarze poza obliczem narratorki przynajmniej do pewnego
momentu są nie tyle zamazane, ile zarysowane. Wygląda to zupełnie
tak, jakby jakieś dziecko białą kredką pomazało po ekranie... W
każdym razie wynika z tego, że dziewczyna, która na początku
filmu popełniła samobójstwo przez długi czas bezskutecznie
próbowała zasymilować się w szkolnym społeczeństwie.
Rozpaczliwie starała się znaleźć przyjaciół i chłopaka, ale te
próby niezmiennie kończyły się dla niej dotkliwym rozczarowaniem.
A ostatecznie śmiercią. To znaczy tak się wszystkim wydawało, bo
sytuacja na wyspie parę miesięcy później może wskazywać na to,
że odrzucona przez rówieśników dziewczyna przeżyła. A teraz
dokonuje aktu zemsty na ludziach, których, słusznie czy nie,
obwinia za swój ciężki los. Ci ludzie jednak z jakiegoś
kompletnie nieznanego mi powodu potrzebują przesadnie dużo czasu na
przyswojenie sobie tej prawdy, że na wyspie jest morderca. Mają
nagranie, które bardzo wyraźnie mówi zemście, ale jeszcze większą
wskazówką jest dziennik Claire (dziewczyny, która jakoby popełniła
samobójstwo przed paroma miesiącami), który wpada w ręce Meg.
Początkowo z nikim nie dzieli się ona informacją o tym znalezisku,
ani o wyrwanych z niego kartkach, które znajduje w różnych
miejscach. To ostatnie jest o tyle ważne, że treść, która owe
stronice wypełnia ma wiele wspólnego z wydarzeniami na wyspie. Meg
przez długi czas tego nie zauważa, a i nawet, gdy zaczyna skłaniać
się ku temu, że ktoś tutaj urządził sobie polowanie na ludzi,
jej uwagę bardziej zdaje się zaprzątać TJ (w tej roli Rome Flynn,
który gra mocno przeciętnie, ale na takiego przystojniaka
przyjemnie popatrzeć). I tutaj zaczynają się poważne schody.
Owszem, jestem jedną z tych niewielu osób, które przyjmują
nielogiczne zachowania bohaterów slasherów, jako dosyć
istotną część ich konwencji (która w dodatku nie jest tak do
końca na bakier z rzeczywistością). Co do zasady mam sporo
sympatii dla tych powszechnie krytykowanych rozwiązań fabularnych,
ale to ma swoje granice. Jeśli widzę nastolatków, którzy w
obliczu zagrożenia raz po raz wdają się w dyskusje typu „chcę z
tobą być - ja w sumie też, ale nie mogę”, to czuję się, jakby
świat mi się przekrzywił. Halo ludzie – może zanim zaplanujecie
sobie przyszłość, zadbajcie o to, żeby ją w ogóle mieć? Ktoś
na was poluje, a wy ględzicie o swoich uczuciach. No błagam...
Tylko że na początku wcale nie zakładacie, że na wyspie, może
nawet w waszej wąskiej grupie, jest morderca. Dostajecie
wystarczająco sygnałów, że tak właśnie jest, ale wolicie
myśleć, że dziwnym zbiegiem okoliczności dwie osoby straciły
życie z innych powodów. Bo jakie jest prawdopodobieństwo, że
jedna z dziewcząt wchodzących w skład tej młodocianej grupki
dozna śmiertelnego wypadku niedługo po tym, gdy inna odebrała
sobie życie (dwa trupy w przeciągu paru godzin)? Cóż, według ich
kolegów i koleżanek bardzo duże. Naiwności więc w mojej ocenie w
„Morderczej wyspie” jest co niemiara. Ale z pomocą śpieszy,
jakże atrakcyjne dla horroru, miejsce akcji: niewielka wyspa, w
przedstawieniu której dominują szarości. Ale i sama koncepcja –
a przynajmniej dla mnie, osoby, która wprost przepada za slasherami
– przyciąga uwagę. Zwłoki młodych ludzi wyglądają dosyć
biednie – przesadnie rozwodniona substancja robiąca za krew, którą
w dodatku oszczędzano (pewnie głównym winowajcą był tutaj niski
budżet) i brak większej inwencji. Chyba że za takową uznamy na
przykład powieszenie, rozłupanie czaszki albo upadek z wysoka. Tak,
ale mimo wszystko jakoś się to ogląda. Tę prościutką historyjkę
o młodych ludziach sukcesywnie eliminowanych na ponurej wyspie przez
człowieka, który kieruje się pragnieniem zemsty. Człowieka
wierzącego, że w ten sposób wymierza sprawiedliwość, że
wyrównuje rachunki, których nikt inny wyrównać nie zechciał. Ale
czy na pewno człowieka? Bo może jest tak, jak niezbyt poważnym
tonem stwierdza jedna z potencjalnych ofiar zabójcy z wyspy - może
rzecz dotyczy mściwego ducha nastolatki, która przed paroma
miesiącami odebrała sobie życie. Jakkolwiek by było, wyspa, na
którą Chris Robert zabiera widzów trochę przypomina nawiedzone
miejsca z gotyckich horrorów – cechuje ją podobna zimna ponurość.
A i znaczne oddalenie od cywilizacji, ekstremalna zaciszność tego
miejsca nie jest bez znaczenia. Wzmaga niebezpieczeństwo uosabiane
przede wszystkim przez jednostkę, która z premedytacją zabija
niezbyt lotnych młodych ludzi.
Czy
fani slasherów mają w „Morderczej wyspie” Chrisa Roberta
czego szukać? W pewnym sensie tak, bo pod wieloma względami to
bardzo klasyczne podejście do tego podgatunku horroru.
Konwencjonalizm oczywiście na niektórych zadziała odstraszająco,
ale z pewnością nie na wszystkich. Nie mam wątpliwości, że
niektórych miłośników tego typu rąbanek ucieszy wykorzystanie
dobrze im znanych motywów. Ta radość niekoniecznie jednak będzie
wielka, bo „Mordercza wyspa” moim zdaniem ponad przeciętność
się nie wybija. Ale może to tylko moje zdanie. Może Wy znajdziecie
w sobie więcej sympatii dla tej produkcji. Sprawdźcie, to się
przekonacie. Albo nie. Ja w każdym razie nie uważam, żeby nawet
dla fanów slasherów była to pozycja obowiązkowa, ale jak
się nie ma niczego innego w zasięgu, to można sobie popatrzeć.
Czasoumilacz na piątkowy wieczór. Obejrzeliśmy. Nie odgadliśmy tożsamości zabójcy, więc chyba było całkiem nieźle. :)
OdpowiedzUsuń