Stronki na blogu

poniedziałek, 21 października 2019

„Koko-di Koko-da” (2019)


Trzy lata po śmierci swojej ośmioletniej córki niepotrafiący się już porozumieć Elin i Tobias wybierają się pod namiot. Mężczyzna rozbija go w lesie pod osłoną nocy. Nazajutrz z samego rana kobieta wychodzi z namiotu za potrzebą. Wówczas spomiędzy drzew wyłaniają się dziwaczni osobnicy: starszy mężczyzna w słomkowym kapeluszu, kobieta z burzą włosów na głowie prowadząca na smyczy pitbula i postawny mężczyzna niosący martwego psa. Nieznajomi atakują Elin na oczach jej zdjętego przerażeniem męża, któremu też nie zamierzają szczędzić mąk. Uwięziony w namiocie Tobias rozpaczliwe szuka sposobu na wyjście cało z tego nieoczekiwanego koszmaru, ale jego szanse w starciu z trójką napastników i ich krwiożerczym psem są praktycznie zerowe.

Szwedzko-duński horror psychologiczny „Koko-di Koko-da, którego tytuł nawiązuje do francuskiej kołysanki, jest dziełem Johannesa Nyholma. Szwedzkiego reżysera, scenarzysty i producenta, który wcześniej stworzył tylko jeden pełnometrażowy obraz, dramat sportowy pt. „Olbrzym” (oryg. „Jatten”) oraz kilka shortów. Nyholm zdradził, że pracę nad scenariuszem „Koko-di Koko-da” zaczął długo przed „Olbrzymem”. Plan zakładał inną kolejność realizacji tych filmów, ale przez wzgląd na to, że filmowcy najpierw uzyskali fundusze na „Olbrzyma”, „Koko-di Koko-da” musiało poczekać. Nyholm wyznał, że ważniejszy był dla niego ten drugi projekt: horror psychologiczny o (nie)radzeniu sobie po stracie bliskiej osoby oraz o budowaniu, tak naprawdę przez każdego z nas, kokonu bezpieczeństwa, który w każdej chwili może zostać zniszczony. I nierzadko tak właśnie się dzieje. Pierwszy pokaz „Koko-di Koko-da” odbył się w styczniu 2019 roku na Sundance Film Festival. A to był dopiero początek jego długiego tournee po festiwalach filmowych organizowanych w wielu krajach świata.

Porównywany do surrealistycznych obrazów Davida Lyncha i bezkompromisowych produkcji Larsa von Triera, drugi pełnometrażowy film Johannesa Nyholma zachwycił krytyków, ale z racji dosyć ograniczonej dystrybucji jeszcze nie może pochwalić się wysoką oglądalnością. Liczę jednak, że to szybko się zmieni, bo „Koko-di Koko-da” to można powiedzieć towar deficytowy. We współczesnej kinematografii grozy nieczęsto wypływa się na podobne wody – po części pewnie dlatego, że oczekiwania niemałej części dzisiejszych odbiorców horrorów są inne, a przecież też nie każdy posiada wrażliwość artystyczną choćby tylko zbliżoną do tej, którą ma Johannes Nyholm. Bezkompromisowy, surrealistyczny, kameralny, naturalistyczny, intymny, intensywny i... wprost chwytający za serce. Taki w mojej ocenie jest „Koko-di Koko-da”. Szwedzko-duński horror psychologiczny, który z niewielkich środków robi coś naprawdę wielkiego. Innymi słowy: minimalistyczna forma-maksymalistyczny przekaz. Na to postawił diablo utalentowany Szwed, dla którego najwyraźniej horror to nie zlepek prymitywnych jump scenek i efektów komputerowych, jak z niewieloma wyjątkami „uczy” przede wszystkim dzisiejsze Hollywood. W „Koko-di Koko-da” pokazuje (i bynajmniej nie jest pierwszy), że liczy się przede wszystkim klimat, głębia i realizm. Niektórzy to ostatnie mogą podawać w wątpliwość, obserwując oprawców głównych bohaterów filmu, wyglądających jakby zerwali się z cyrku. Albo z jakiegoś delirycznego snu. Starszy jegomość w słomkowym kapeluszu i jego milczący, posłuszni mu towarzysze: kobieta z fantazyjną fryzurą i gigantyczny mężczyzna, wydają się być oderwani od rzeczywistości. Niepasujący do pozornie poukładanego świata, w którym wszyscy żyjemy. Rzekomo, bo rzeczywistością, w której trwamy wcale nie rządzi logika – już prędzej logika snu. Między innymi taki wniosek nasuwa się podczas seansu omawianej produkcji. Zupełnie jakby Johannes Nyholm chciał nam powiedzieć, że na tym świecie może zdarzyć się absolutnie wszystko, że nie ma rzeczy niemożliwych, że Strefa Mroku to nasza rzeczywistość. Albo nasz umysł. Bo nie sposób nie zauważyć, że przeżycia w głębi lasu od trzech lat przechodzącego kryzys małżeństwa, przypominają swego rodzaju psychiczną matnię. Pułapkę umęczonego umysłu. Wiemy, jak wyglądało ich życie trzy lata wcześniej. Jacy byli szczęśliwi. Jak dobrze czuli się w swoim towarzystwie i jaką radość czerpali z wychowywania swojej uroczej córki. Historia rozpoczyna się od idyllicznych obrazków z ich wspólnych wakacji. Szczęśliwa rodzinka przebrana za króliki, która jeszcze nie wie, że już wkrótce cały jej świat legnie w gruzach. Bo szczęście zwykle nie trwa długo. Kiedyś musi się skończyć, choćbyśmy nie wiadomo jak starali się je utrzymać. Może się nam wydawać, że sielanka będzie trwać już wiecznie, że krzywda nigdy nas nie dosięgnie, ale życie prędzej czy później pokaże, jak bardzo się myliliśmy. Oszukiwaliśmy się, ale i trudno nas za to winić, bo czymże byłaby nasza egzystencja, gdybyśmy nie czerpali pełną piersią z każdej chwili szczęścia? Cóż, dokładnie tym, czym dla Tobiasa i Elin staje się życie bez córki – pasmem nieustających cierpień. Ciągłą męką płynącą z przeświadczenia, że ten promyk, który rozświetlał ich egzystencję bezpowrotnie zgasł. Nyholm nie ograniczył się do tradycyjnego ukazania ogromnego nieszczęścia, które tak nagle na nich spadło. Ich historię przełożył również na język teatrzyku cieni – nie mniej wzruszająca, straszna bajka o rodzinie królików, która traci swoje jedyne dziecko przez nieuwagę jedynego kolorowego elementu tego świata, tj. pięknego w swoim anachronicznym wykonaniu mitycznego ptaka. UWAGA SPOILER Myślę, że ptak symbolizuje Tobiasa i Elin. Obwiniają się o śmierć swojej córki. Wyrzuty sumienia w pewnym sensie ich zabijają (wciąż na nowo, jak można wywnioskować z ich przejść w lesie, które tak naprawdę mogą być jedynie pułapką umysłu obojga bądź tylko Elin). Aż wreszcie odnajdują spokój – odradzają się niczym feniks z popiołu KONIEC SPOILERA. Muzyka skrzypcowa w tle skomponowana przez Olofa Corneera i Simona Ohlssona robi jeszcze większą robotę od poruszających obrazów przewijających się na płótnie. Dociera do głębi. Hipnotyzuje i rani. Jeszcze mocniej niż sceny przemocy przygotowane przez twórców „Koko-di Koko da”. W ogóle cała ścieżka dźwiękowa tego filmu znacznie wybija się ponad przeciętność, ale utwór, który akompaniuje teatrzykowi cieni to według mnie najwyższa liga. Istny majstersztyk!

(źródło: https://www.lepolyester.com/)
Odtwórcy główny ról, Leif Edlund (Tobias) i Ylva Gallon (Elin), to nie gwiazdy światowego formatu, a ich postacie niczym nie różnią się od ludzi, których codziennie mijamy na ulicach. Ludzi takich, jak większość z nas. Ludzi, których twarze, zamiast tony pudru, znaczy zmęczenie, zniechęcenie, smutek, monotonia życia praktycznie pozbawionego nadziei. Tobias wprawdzie sili się na niewyszukane dowcipy, ale trudno to nazwać pogodą ducha. Prędzej jest to jego sposób na radzenie sobie z traumą, której tak samo jak jego żona jeszcze nie przepracował. Minęły już trzy lata od śmierci ich jedynej córki, ale oni nadal czują się jakby to było wczoraj. I trudno się im dziwić. Żona Tobiasa, Elin, nie tworzy wokół siebie takiego pancerza jak on. Nie stara się przykryć żartami swojego bezdennego smutku. Szukać pociechy w dowcipach. Nierzadko złośliwych, a przynajmniej Elin ma wrażenie, że jej mąż bawi się jej kosztem. On z kolei zauważalnie czuje się trochę tak, jakby trwał u boku energetycznego wampira, jakby jego partnerka wysysała z niego życie. Widok tej przygniecionej nieszczęściem kobiety, przysparza mu dodatkowej udręki, na co Tobias czasami reaguje złością. Współczuje żonie, ale jednocześnie denerwuje go jej postawa. Z jednej strony Elin wygląda tak, jakby już się poddała, jakby czarna rozpacz, która ogarnęła ją przed trzema laty tak mocno się w niej zakorzeniła, że ona sama nie widzi już niczego poza nią. I nie chce widzieć. Ale z drugiej strony od czasu do czasu unaocznia się w niej jakieś zacięcie. Opór, wola walki – tyle że niekoniecznie z traumą, którą od trzech lat przeżywa, ale z własnym mężem, mogącym być jedyną osobą w jej życiu, której zależy na poprawie jej samopoczucia. Ale czy na pewno tak jest? Czy Tobias faktycznie nade wszystko pragnie nie tylko uporać się z własnym dojmującym poczuciem nieodwracalnej straty, ale również pomóc ukochanej(?) kobiecie? Przed śmiercią córki bez wątpienia darzył ją bezgraniczną miłością, ale czy ona przetrwała do dziś? Do tego feralnego wypadu pod namiot? W głąb lasu. Strasznego lasu. Obezwładniającego. Odbierającego dech swoją... ciasnotą. Naturalna sceneria dla potwornych wydarzeń z udziałem oderwanych od rzeczywistości, a zarazem tak rzeczywistych napastników i bezbronnego małżeństwa, które już myślało, że nic gorszego(?) od straty dziecka nie może ich spotkać, ta leśna sceneria jest niesamowicie klaustrofobiczna. Perspektywa jest mocno zawężona – kamera z rzadka obejmuje szersze obszary, zazwyczaj nie wybiega poza pierwszy plan, ale są momenty, w których niewielkie grono aktorów występujących w omawianej produkcji z wolna się zmniejsza. Kamera krok po kroku się od nich oddala, po czym... następuje kolejny akt tej gehenny, która zdaje się nigdy nie dobiegnie końca. Znajdzie się tutaj również odwrotną sytuację: gdy kamera stoi, a jedna z postaci się od niej oddala. Zagłębia w las z latarką w ręku, którą oświetla sobie i nam drogę. Szeroki snop światła w miarę jej kroków z wolna się zwęża. Dla nas się zmniejsza, ale nie dla niej. Ona jak zaczarowana prze do przodu, coraz dalej w las. Wrócimy do niej, żeby zobaczyć dokąd ta, zdaje się, straceńcza wędrówka ją zaprowadzi. Ale to potem. Najpierw przyjdzie nam zmierzyć się z przynajmniej pozornie nieuzasadnionym okrucieństwem. Z przemocą, obok której trudno przejść obojętnie i bynajmniej nie dlatego, że twórcy epatują makabrycznymi efektami specjalnymi. Nawet substancji udanie imitującej krew przelewa się zaskakująco niewiele. Zaskakująco, bo to, co przeżywają Tobias i Elin w leśnej głuszy niewątpliwe umożliwiało szafowanie krwawą makabrą. I w rękach mniej ambitnego reżysera pewnie w długi pokaz graficznego gore „Koko-di Koko-da” by się zamienił, ale Johannes Nyholm obrał trudniejszą drogę. I naprawdę nie sądzę, żeby zmusił go do tego budżet filmu. Według mnie to prędzej kwestia wrażliwości niźli pieniędzy. Sceny przemocy w „Koko-di Koko-da” przypominają m.in. „Funny Games” Michaela Haneke, „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera i „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera. Cechuje je swoista surowość, przeraźliwy chłód, bezsensowność zbrodni, przynajmniej pozorna bezcelowość i potworne przekonanie, że dla ofiar tego niezrozumiałego zbrodniczego procederu nie ma żadnej nadziei. Takie podejście do śmierci na ogół bardziej oddziałuje na psychikę. A na pewno na moją. Niektóre zachowania małżeństwa, zwłaszcza Tobiasa, mogą zdumiewać, a nawet wyprowadzać z równowagi (zakładając, że wcześniej nie przyjmiemy innej interpretacji. Istnieją bowiem co najmniej dwie). Dlaczego działają tak rażąco wbrew logice i poniekąd wbrew instynktowi? Dlaczego nie robią tego, co dla nas jest oczywiste? Spokojnie, zrobią. Każdy uderzający błąd w ich postępowaniu zostanie przez nich naprawiony, niejako pod nasze dyktando i po to, by nam udowodnić, że to na nic. Odrażająca działalność kuriozalnych intruzów gwałtownie wdzierających się w nie tyle życie, ile smutną wegetację Tobiasa i Elin, ma znaczenie. To nie beznamiętny pokaz krwawych tortur przeprowadzanych na osobach, których los (jakkolwiek bezdusznie to zabrzmi) tak naprawdę niewiele nas obchodzi. W „Koko-di Koko-da” protagoniści wprawdzie nie są dużo bardziej szczegółowo wykreśleni od tych wszystkich stereotypowych postaci zaludniających część rąbanek, ale jest w nich jakaś głębia. Coś, co kazało mi z autentycznym bólem patrzeć na krzywdę, jaką zadawali im, faktyczni czy tylko pozorni, cyrkowcy i ich zabójczy pies. Ale przeżyłam to tak głęboko głównie dzięki ukierunkowanej na wywarcie jak najdotkliwszego efektu warstwie technicznej. Pracy ekipy nie tylko świadomej celu, jaki chce osiągnąć, ale i wiedzącej jak to zrobić. Jakie sznurki pociągnąć, by wyrwać widzów z ich strefy komfortu. W każdym razie mnie na pewno, bo naturalnie trudno o pewność, że coś takiego przemówi do szerokiej publiczności. Choćby nawet tylko złożonej z amatorów kina grozy. Tak inny jest to film, że doprawdy trudno tutaj prognozować. A jeszcze trudniej w pełni zrozumieć zakończenie. Znaleźć odpowiedzi w tym szaleństwie. Bo jak tu objąć rozumiem logikę snu? To w ogóle możliwe? Sens tej artystycznej wypowiedzi Johannesa Nyholma, jaką jest „Koko-di Koko-da” raczej nietrudno pojąć, ale już poskładanie sobie tego niezwyczajnego ciągu wydarzeń w logiczną całość wymaga głębszego namysłu. Zakładając, że scenarzysta i zarazem reżyser omawianej produkcji w ogóle chciał, byśmy rozkładali tę opowieść na czynniki pierwsze. Bardzo możliwe, że bardziej zależało mu na tym, byśmy kierowali się tutaj emocjami, a nie rozumem. Jeśli tak, to melduję, że na moim przykładzie to udało się z nawiązką.

Szwedzko-duński horror psychologiczny, który siada na psychice i czy tego chcemy, czy nie, nie wydaje się, żeby szybko miał z niej zejść. Bezkompromisowy, klaustrofobiczny, ponury, zimny obraz w pomysłowy sposób wykorzystujący znajomy motyw w zacisznej i nadzwyczaj surowej scenerii. W leśnych ostępach, które wyglądają trochę tak, jakby wyjęto je z koszmarnego snu jakiejś cierpiącej jednostki. Albo rozpaczającego umysłu. Któregoś z bohaterów filmu czy naszego własnego? A może tak właśnie wygląda nasza rzeczywistość? Śmiertelnie niebezpieczna pułapka, z której zdaje się na ma wyjścia. A może jednak. Może jakaś nadzieja mimo wszystko wciąż istnieje – i dla nas, i dla protagonistów kinematograficznego diamentu szwedzkiego artysty, Jahannesa Nyholma. Bo tym właśnie jest dla mnie „Koko-di Koko-da”. Drogocennym diamentem, który swoim nihilistycznym, naturalistycznym klimatem zbliża się do XX-wiecznych obrazów exploitation. Niezupełnie, ale podobną ekspresję na pewno ma. Dzikość, degrengoladę, brud, ale i oniryzm, który wręcz hipnotyzuje. I niepokoi. „Koko-di Koko-da” przynajmniej część z Was wyrwie ze strefy komfortu. Kogo konkretnie, nie mam pojęcia. Tak nietypowe, osobliwe, nieoczywiste to dzieło. Inne i zarazem znajome. Cudne!

Za seans bardzo dziękuję

Film wchodzi w skład 4. Przeglądu Horrorów Fest Makabra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz