Stronki na blogu

wtorek, 1 października 2019

„Midsommar. W biały dzień” (2019)


Studentka Dani Ardor, która parę miesięcy wcześniej straciła rodziców i siostrę, dowiaduje się, że jej chłopak Christian wybiera się ze swoimi przyjaciółmi Markiem, Joshem i Pellem, do szwedzkiej wioski, z której pochodzi ten ostatni. Mężczyźni przede wszystkim chcą obejrzeć tamtejsze obchody z okazji letniego przesilenia. Christian proponuje Dani, by do nich dołączyła, a ona przyjmuje zaproszenie. Amerykanie zostają bardzo ciepło przyjęci przez niewielką społeczność żyjącą w harmonii z Naturą. Odziani w biel mieszkańcy urokliwej osady otoczonej gęstymi lasami wyglądają trochę egzotycznie i prowadzą dosyć nietypowy tryb życia. Ich gości jednak to nie zraża. Wręcz przeciwnie: zderzenie z tą obcą dla nich kulturą traktują jak cenną przygodę. Do czasu. Młodzi ludzie wezmą udział w prastarych uroczystościach, które mają potrwać dziewięć dni. W niepokojącej ceremonii, w szokujących rytuałach związanych z religią ich gospodarzy.
 
Amerykanin Ari Aster zyskał międzynarodową sławę w 2018 roku za sprawą swojego pierwszego pełnometrażowego filmu, horroru „Dziedzictwo. Hereditary”. Pracę nad swoją kolejną produkcją, „Midsommar” (polski tytuł: „Midsommar. W biały dzień”), rozpoczął jeszcze przed sfinalizowaniem tamtego projektu. Ostatnia faza prac nad „Dziedzictwem. Hereditary” zbiegła się ze wstępnymi pracami nad „Midsommar. W biały dzień”. Folk horroru porównywanego do „Kultu” Robina Hardy'ego. Podobieństw do tamtego obrazu zresztą od Astera oczekiwano. Szwedzka firma B-Reel Films zwróciła się do niego z prośbą o wyreżyserowanie czegoś w rodzaju slasherowej odmiany „Kultu”. Aster miał jednak innym pomysł na tę historię. Spisał scenariusz w oparciu o motyw wioski, w której obowiązują niepokojące zwyczaje. Firma B-Reel Films zaaprobowała tekst. Pieniądze wyłożyli więc Szwedzi (budżet produkcji szacuje się na od ośmiu do dziesięciu milionów dolarów), a film w większości kręcono na Węgrzech (część w Stanach Zjednoczonych) w przygotowanej na potrzeby „Midsommar. W biały dzień” osadzie, budowę której Ari Aster osobiście nadzorował, jednocześnie dopinając „Dziedzictwo. Hereditary”. Amerykańsko-szwedzko-węgierski folk horror jednego z najbardziej obiecujących współczesnych twórców kina grozy na ekrany kin wszedł w 2019 roku. Dotychczasowe wpływy z całego świata trochę przekroczyły trzydzieści sześć milionów dolarów, a przyjęcie przez widzów było praktycznie równie entuzjastyczne, jak w przypadku hitowego „Dziedzictwa. Hereditary”.

„Midsommar. W biały dzień” to najprawdziwsze działo sztuki. Niezwykłe osiągnięcie nie tylko na polu filmowego horroru, ale kinematografii w ogóle. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że to arcydzieło zdetronizuje „Kult” Robina Hardy'ego – przez wielu uważany za sztandarową pozycję horroru/thrillera ludowego. „Midsommar. W biały dzień” to w mojej ocenie dużo wyższa liga. Film, który doprowadził mnie do autentycznej ekstazy. Doskonały w każdym calu. Arcydzieło skończone, według mnie przebijające poprzednie osiągnięcie Ariego Astera, które przecież też tuzinkowe nie jest. Właściwie to omawiany obraz w moich oczach pozostawia w tyle prawie wszystkie XXI-wieczne horrory, jakie dotychczas obejrzałam. Przez blisko dwie i pół godziny (w obiegu jest również rozszerzona, 171-minutowa wersja, której niestety nie miałam okazji zobaczyć) trwałam w innym świecie. W niepokojącym, ale i zachwycającym świecie stworzonym przez Ariego Astera, amerykańskiego reżysera i scenarzysty, który odznacza się nietypowym dla obecnej epoki spojrzeniem na filmowy horror. W erze plastiku, jump scenek i porażających sztucznością efektów komputerowych, Aster kręci horror, który można nazwać odwrotnością tego, do czego przyzwyczaił nas współczesny mainstream. Horrorem opozycyjnym, za nic mającym obecne trendy. Aster nie dał się skomercjalizować i miejmy nadzieję, że tak pozostanie, bo ten człowiek może coś zmienić. Popularność jego filmów może zachęcić innych filmowców do obrania podobnej drogi. A to wyrwałoby wreszcie kino grozy ze stuporu, w którym moim zdaniem od lat się znajduje. Oczywiście od czasu do czasu pojawiają się horrory niegoniące za obecną modą, ale czy takie jak „Midsommar. W biały dzień”? Nie powiedziałabym. A w każdym razie ja nie przypominam sobie XXI-wiecznego filmu grozy nakręconego w taki sposób. Utrzymanego w takim duchu, jak to cudeńko Ariego Astera. Polski człon tytułu drugiego horroru tej zdolnej bestii należy rozumieć dosłownie. Ujęć nocnych jest tutaj jak na lekarstwo – w zdecydowanej większości akcja toczy się w pełnym świetle dziennym. Podczas bardzo słonecznego lata w Szwecji (umownie, bo w rzeczywistości to Węgry), chociaż bodaj ani razu nie skierowano kamery na tarczę słoneczną. Jasność przenika jednak lwią część kadrów, aczkolwiek nie jest ona rażąca. Zdjęcia są bowiem przyblakłe, trochę w stylu kina lat 70-tych XX wieku. I mimo tego, że akcja toczy się w lecie, że każdy dzień bez wątpienia jest upalny, to z obrazów bije chłód. Chociaż chyba bardziej trafnym określeniem będzie przeraźliwe zimno. Nie jest łatwo stworzyć odpowiedni klimat dla opowieści grozy niemal w całości rozgrywającej się za dnia, ale jeszcze większą sztuką jest ukazanie parnego lata w tak zimny sposób. Sądzę, że nawet David Cronenberg, mistrz takich klimatów (zimnych), nie powstydziłby się takiego efektu, jakim popisali się twórcy „Midsommar. W biały dzień”. Hermetyczne środowisko odzianych w biel ludzi kultywujących prastare tradycje, które w oczach przyjezdnych i widzów jawią się tyleż egzotycznie, co podejrzanie; osada otoczona gęstymi lasami gdzieś w Szwecji – drewniane domki, niewielkie poletko uprawne, fantazyjnie ustawione pod gołym niebem stoły, przy których zwykle spożywa się wszystkie posiłki, trójkątna żółta budowla, do której wstęp jest surowo wzbroniony, kurnik i... niedźwiedź siedzący w oburzająco ciasnej klatce. Do takiego miejsca trafiła czwórka Amerykanów zaprzyjaźniona z jednym z członków owej społeczności. Dani, jej chłopak Christian i ich (zwłaszcza jego) koledzy, Josh oraz Mark, poznali Pellego w Stanach Zjednoczonych, na uczelni, na której wszyscy studiują. Scenariusz nie skupia się na początkach tej relacji. Film rozpoczyna tragedia, przez jaką przechodzi Dani Ardor, kiedy to Pelle jest już członkiem tej paczki przyjaciół. A potem akcja przeskakuje o kilka miesięcy w przód. Dani niejako przypadkiem dowiaduje się o planach swojego ukochanego, od którego zdaje się być uzależniona. Ich związek jest istotnym elementem tej historii - „Midsommar. W biały dzień” to również opowieść o toksycznej relacji kobiety i mężczyzny, którzy niby się kochają, ale... Dani z całą pewnością darzy bezgraniczną miłością Christiana. Właściwie to kobieta ma coś na kształt obsesji na jego punkcie. Całkowicie mu się podporządkowuje. Z własnej nieprzymuszonej woli. Nadskakuje mu, choć on o to nie zabiega. Christianowi ewidentnie niezbyt zależy na tym związku. Trwa w nim, ale bez przekonania. Tak jakby czekał, aż ich związek umrze śmiercią naturalną. Bo nie ma odwagi, żeby już teraz to zakończyć – zadać taki cios kobiecie, która niedawno straciła swoich najbliższych. Christian nie jest całkowicie pozbawiony empatii, ale i trudno nazwać go sympatycznym młodym człowiekiem. Egoizm nader często dochodzi w nim do głosu. Kierowanie się dobrem Dani nie jest dla niego wartością nadrzędną, choć nie można mu odmówić, że stara się jej nie skrzywdzić. Na tyle, na ile go stać.

Florence Pugh, którą fani horrorów mogą kojarzyć z „Uciszyć zło” Olafa de Fleur Johannessona, w „Midsommar. W biały dzień” wcieliła się w pierwszoplanową postać Dani Ardor. I to w jakim stylu! Nie mam wątpliwości że ta kreacja zostanie ze mną na dłużej, jeśli w ogóle kiedykolwiek zatrze się w mojej pamięci (wątpliwe tym bardziej, że zamierzam co jakiś czas sobie tę pozycję odświeżać). Już sama jej gra, nawet w oderwaniu od wszystkich pozostałych bezcennych składników „Midsommar. W biały dzień”, generuje przeróżne emocje. Pugh pod kierownictwem Ariego Astera sprawia, że uczucia targające Dani przechodzą na widza. Jej emocje stają się jego emocjami. Główna bohaterka i odbiorca filmu z łatwością mogą się ze sobą stopić, zupełnie jak w narkotycznych wizjach Dani o stapianiu się z Naturą (zaskakująco wiarygodne efekty komputerowe i magnetyzujący surrealizm). Niewielka społeczność, do której trafiają młodzi Amerykanie w swoim przekonaniu żyje w symbiozie z Naturą. W harmonii, która rządzi się jednak surowymi prawami. Dla mieszkańców skromnej szwedzkiej osady, Natura jest świętością. Ale niedźwiedzi chyba to nie dotyczy... W każdym razie głównym obiektem ich kultu jest dwupłciowa Matka Natura, która w ich przekonaniu sprawuje niepodzielną władzę nad wszelkim stworzeniem. A żeby dostąpić jej łaski należy ściśle przestrzegać restrykcyjnych zasad. Odprawiać prastare rytuały, prowadzić odpowiedni tryb życia i oczywiście być gorliwym wyznawcą pewnej religii, która w nietypowy sposób nieustannie się rozbudowuje. Ari Aster nawet nie próbuje ukrywać, że Dani i jej przyjaciołom (i dwóm innym osobom z zewnątrz) grozi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony „uniżonych sług” Matki Natury. Do rodzinnej wioski Pellego wchodzimy pełni obaw o jego towarzyszy – małą grupkę Amerykanów pragnących poznać tę zupełnie nową dla nich kulturę. A nade wszystko zobaczyć tutejsze obchody z okazji letniego przesilenia. Wystarczy sam widok tego odizolowanego społeczeństwa, odzianych w proste białe suknie mężczyzn, kobiet i dzieci mieszkających na niewielkiej łączce otoczonej zwartą ścianą lasu. W przepięknym i zarazem groźnym krajobrazie. Malowniczym, owszem, ale nie sposób nie odnotować brudu przebijającego się przez to naturalne piękno (tak, zdjęcia są z lekka pobrudzone). Zgnilizny toczącej to miejsce. Czy zagrożenie jest tylko naturalne, czy również nadprzyrodzone dowiemy się pod koniec filmu. A może nie. Zależy jaką interpretację przyjmiemy. Bo Ari Aster nie pozbawia nas możliwości odczytywania „Midsommar. W biały dzień” na różne sposoby. Właściwie to zdaje się nas do tego zachęcać. Pozwala sobie jednakowoż wyróżnić jedną z nasuwających się wersji. Ale to potem. Ceremonię rozpoczynamy od szoku. Inaczej tego określić się nie da. Wydarzenia, do których dochodzi pierwszego dnia święta wyznawców sekty stworzonej przez Astera w oparciu o między innymi mitologię nordycką, przywiodły mi na myśl „Funny Games” Michaela Haneke i „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera. To nie jest jakaś tam pierwsza lepsza rąbanka, beznamiętny pokaz gore, których w kinie grozy pełno. Śmierć w „Midsommar. W biały dzień” ma znaczenie. Obok tego nie sposób przejść obojętnie i nie tylko dlatego, że praktyczne efekty specjalne, które przy tym i innych makabrycznych sekwencjach wykorzystano robią przerażająco realistyczne wrażenie. Powolna, nieznośnie intymna praca kamer, dźwięki i ich brak (swoją drogą sama ścieżka dźwiękowa tego filmu skomponowana przez Bobby'ego Krlica, działającego pod pseudonimem The Haxan Cloak, zasługuje na najwyższe odznaczenia – nie znam XXI-wiecznego horroru, który mógłby konkurować z audio oprawą „Midsommar. W biały dzień”), ponura aura i pewność. Ta dręcząca pewność, że już za moment zobaczymy coś, czego wolelibyśmy nie widzieć. Co ja piszę? Fani szeroko pojęto horroru na coś takiego prawdopodobnie długo czekali (a przynajmniej spora ich część). A na tym bynajmniej nie kończy się ten szarpiący nerwy spektakl przemocy. Umiarkowanie krwawy, ale przede wszystkim pokazywany od psychologicznej strony – przez pryzmat osób, które na swoje nieszczęście zderzają się z obcą kulturą i przeżywają to na różne sposoby. Nas najbardziej będzie interesowało spojrzenie młodej kobiety, która niedawno straciła bliskich i naturalnie nadal bardzo to przeżywa. Kobiety, która trwa w toksycznym związku. Toksycznym, bo jej pozycja w nim jest zdecydowanie słabsza od pozycji jej partnera Christiana (dobra kreacja Jacka Reynora). A Dani nie czyni większych starań, żeby to zmienić. Wręcz przeciwnie: zdaje się okopywać na tej pozycji. Robić wszystko co w jej mocy, by jej chłopak był zadowolony. Zdając się przy tym nie zauważać, lub zbytnio się tym nie przejmować, w jak poniżającym położeniu sama się stawia. Rozwój, albo raczej zastój tego związku jest nie mniej intrygujący od działalności wyznawców osobliwej religii, „zaszczytu” poznania której dostępują protagoniści kinematograficznego arcydzieła Ariego Astera.

Z fantazją nakręcony (technicznych atrakcji tutaj nie brakuje, za przykłady niech posłużą odwrócenie obrazu do góry nogami i nakładanie się/przenikanie wielu zdjęć), doskonale odegrany, bardzo nastrojowy, duszący folk horror ze szczyptą czarnego humoru, oferujący dosyć prostą, ale jakże wciągającą opowieść, która brzmi zarazem znajomo, jak i obco. Nowa-stara historia ubrana w naprawdę fenomenalne techniczne łaszki. Orgazm murowany! Taki właśnie w mojej ocenie jest „Midsommar. W biały dzień”, drugi, po głośnym „Dziedzictwie. Hereditary”, pełnometrażowy obraz amerykańskiego reżysera i scenarzysty Ariego Astera. Człowieka, który posiada rzadko spotykany zmysł estetyczny. Dziwacznie to brzmi w przypadku filmu, który nie wystrzega się makabry, drastycznych i diablo wiarygodnie się prezentujących ujęć? Nie ma ich znowuż aż tak wiele, ale te, które są według mnie mogą spokojnie uchodzić za dzieła sztuki. Jak i wszystko w tej produkcji. W „Midsommar. W biały dzień” śmierć dotyka nas niemal osobiście. Żadna tam beznamiętna jatka, tylko właściwie nieustające eksplozje emocji, które chciałoby się, żeby trwały wieczność. Chociaż... Zważywszy na to, jak sponiewierał mnie ten niespełna dwuipółgodzinny seans, dla mojej psyche chyba jednak lepiej, że nie trwało to dłużej. Chociaż... No kurczę, chciałabym w tej hipnozie, w jaką wprawił mnie genialny Ari Aster, pobyć jeszcze z parę godzinek. Albo kilkanaście, albo... Dobrze, już dość. Kto nie widział, błagam, niechże obejrzy! Niechaj przeżyje to, co ja przeżyłam. A w każdym razie tego życzę każdemu, kto po to cudo sięgnie. Każdemu to znaczy każdemu – nie tylko fanom kina grozy, bo to jeden z tych filmów, który ma dużą szansę zachwycić również osoby spoza tego kręgu. FE-NO-MEN!

1 komentarz:

  1. Wywołał we mnie tyle emocji, że po zakończeniu płakałam jeszcze z piętnaście minut... I nie do końca potrafię powiedzieć dlaczego. Prawdziwe arcydzieło.

    OdpowiedzUsuń