Trzy
lata po zabójstwach w domach Tate i LaBianca, należące do tak
zwanej Rodziny Charlesa Mansona, Leslie 'Lulu' Van Houten, Patricia
'Katie' Krenwinkel i Susan 'Sadie' Atkins, nadal przebywają w celach
śmierci w Kalifornii, choć ich kary z konieczności zmieniono na
dożywotnie więzienie. Naczelniczka zwleka z przeniesieniem ich do
zwykłych cel z powodu obaw o bezpieczeństwo ich i innych
osadzonych. Leslie, Patricia i Susan nadal są wyznawczyniami
filozofii Mansona, nadal go kochają i mówią głównie o nim.
Naczelniczka więzienia zwraca się więc do Karlene Faith, kobiety
zajmującej się edukacją osadzonych w tym zakładzie karnym. Faith
zgadza się na zajęcia z nimi, wierząc, że zdoła wykorzenić z
ich umysłów filozofię Mansona. A to może być największe
wyzwanie w karierze Karlene Faith.
Mary
Harron i Guinevere Turner: duet kojarzony głównie z
bezkompromisowym thrillerem opartym na mocnej powieści Breta Eastona
Ellisa pt. „American Psycho” (scenariusz napisały wspólnie, ale
reżyserią zajęła się już tylko Mary Harron). Czy potrzeba
większej zachęty do sięgnięcia po nowszy owoc ich współpracy,
film zatytułowany „Charlie Says”? Jeśli tak, to proszę bardzo:
Guinevere Turner pisząc scenariusz tej produkcji opierała się na
„The Family” Eda Sandersa i „The Long Prison Journey of Leslie
Van Houten: Life Beyond the Cult” - literaturze faktu z obszernej
biblioteki poświęconej sprawie Charlesa Mansona. Przywódcy sekty
zwanej Rodziną, która (tj. kilku jej członków) latem 1969 roku za
jego namową dopuściła się kilku odrażających morderstw.
„Charlie Says” nie koncentruje się, tak jak inne filmy
inspirowane tą sprawą, przede wszystkim na Charlesie Mansonie, czy
Sharon Tate i jej znajomych, którzy padli ofiarami (między innymi
oni) jego szaleństwa. Film w reżyserii Mary Harron w głównej
mierze skupia się na trzech członkiniach jego sekty, ze wskazaniem
na Leslie Van Houten, której Charles nadał imię Lulu. „Charlie
Says” przyjmuje głównie jej perspektywę – punkt widzenia
oprawczyni, ale i ofiary. Ofiary prania mózgu dokonanego przez
Charlesa Mansona. Pierwszy pokaz filmu odbył się we wrześniu 2018
roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, a jego szeroka
dystrybucja ruszyła w maju 2019 roku w Stanach Zjednoczonych.
Amerykański
thriller psychologiczny zmiksowany z dramatem, który jak by na to
nie patrzeć, w dosyć kontrowersyjny sposób podchodzi do jednej z
najgłośniejszych kryminalnych spraw w historii Stanów
Zjednoczonych. „Charlie Says” nie jest pionierem w tym temacie,
bo w literaturze można odnaleźć pozycje, które przedstawiają
morderczynie na usługach Charlesa Mansona (przykuwająca uwagę
Matta Smitha) także w charakterze ofiar. Czy godnych współczucia,
to już każdy sam musi rozsądzić, ale nazywanie ich ofiarami grubą
przesadą nie jest (biorąc pod uwagę oficjalną wersję wydarzeń).
Inna sprawa, czy to je usprawiedliwia. Mary Harron starała się
pokazać w swoim filmie ten swoisty dualizm – konflikt dwóch
biegunów w młodych, zagubionych, łaknących miłości umysłach. I
mówimy tutaj o kobietach, które bez zmrużenia oka pozbawiały
życia/okaleczały ludzi, którzy tak naprawdę niczym im się nie
narazili. Tylko dlatego, że Charlie sobie tego zażyczył. Mówimy o
kobietach, które były dumne z tego co zrobiły, dosłownie chełpiły
się swoimi potwornymi zbrodniami. Bo one wcale nie patrzyły na to w
takich kategoriach. Były święcie przekonane, że morderstwo jest
wyrazem wielkiej miłości. Zapytacie: skoro tak, to dlaczego nie
zabiły człowieka, którego kochały najbardziej? Dlaczego pozwoliły
żyć swojemu guru? To jedna z niezliczonych sprzeczności rządzących
w ich niewielkim światku. W nie tak znowu hermetycznej społeczności,
którą Charles Manson zbudował sobie na kalifornijskim ranchu,
wcześniej wynajmowanym filmowcom, którzy kręcili tu swoje dzieła.
Nikt tutaj nie zawracał sobie głowy analizowaniem słów człowieka,
który zwykł utożsamiać się z Jezusem Chrystusem. Charlie mówi,
że w jego świecie nie ma żadnych reguł, podczas gdy ciągle
wprowadza jakieś zasady, których należy bezwzględnie
przestrzegać. Na przykład przy stole kobietom wolno nałożyć
sobie jedzenie dopiero, gdy wszyscy mężczyźni to zrobią. Kobietom
zabrania się trzymania pieniędzy – wszystkie banknoty i monety
mają obowiązek przekazywać mężczyznom. „Charlie Says”
pokazuje te i inne sprzeczności pomiędzy słowami i czynami
Mansona. Mówi też o fantazjach, które zaszczepił swoim wyznawcom.
Może i sam w nie nie wierzył. A może tak. Być może on naprawdę
wierzył, że ludzie mogą zamienić się w elfy, że prędzej czy
później dojdzie do wojny pomiędzy rasą białą i czarną, którą
wygrają ci drudzy, po czym on i jego wyznawcy obejmą rządy nad
światem. To do tego sprowadza się tak zwany Helter Skelter –
apokaliptyczna wizja jednego z największych zbrodniarzy w historii
Stanów Zjednoczonych, która niewykluczone, że została sklecona
głównie na potrzeby procesów sądowych (patrz: „Manson. CIA,narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood” pióra Toma O'Neilla i Dana
Piepenbringa). „Charlie Says” skupia się jednak na oficjalnej
wersji wydarzeń (rzecz jasna mocno skróconej), najbardziej
rozpowszechnionej przez Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry'ego w ich
książce „Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood”. Z perspektywy (nie dosłownie:
realizacja tradycyjna) Leslie Van Houten i już w mniejszym stopniu
Karlene Faith (przyzwoita kreacja Merritt Wever), nieżyjącej już
feministki i działaczki na rzecz praw człowieka, która rozpostarła
opiekuńcze skrzydła również nad skazanymi członkiniami tzw.
Rodziny Charlesa Mansona. Akcja filmu Mary Harron toczy się w dwóch
okresach – więzienne życie Leslie Van Houten, Patricii Krenwinkel
i Susan Atkins (w tych przekonujących rolach kolejno Hannah Murray,
Sosie Bacon i Marianne Rendón) przeplata się tutaj z
retrospekcjami pokazującymi ich egzystencję u boku Charlesa
Mansona. Ci którzy oczekują krwawej jatki na miarę „American
Psycho” najpewniej mocno się rozczarują. Brutalizm w „Charlie
Says” przejawia się głównie w sferze psychologicznej. Mordy,
których na jego rozkaz dopuściło się parę „owieczek” Mansona
zostały zmarginalizowane, przy czym rzeź dokonana w domu państwa
LaBianca w dużo mniejszym stopniu niż makabra dokonana w domu
Sharon Tate i Romana Polańskiego. Niemniej moim zdaniem twórcy
„Charlie Says” w żadnym z tych przypadków nie oddali należycie
ohydy zbrodni, których dopuściły się te – och popłaczę się –
zagubione duszyczki. Kogo jak kogo, ale Mary Harron nie sposób uznać
za reżyserkę jak ognia unikającej dosadności (odsyłam do
„American Psycho”). Skąd więc ta łagodność? Czy ten przekaz
był motywowany godną pochwały niechęcią do swego rodzaju
żerowania na autentycznych zbrodniach (epatowanie krwawą makabrą w
calach zarobkowych), czy miało to raczej służyć ociepleniu
wizerunków młodych ludzi, którzy stali się narzędziami
zdemoralizowanej jednostki, która bez większego wysiłku zdołała
ich sobie przyporządkować? Cóż, chciałabym by było inaczej, ale
odniosłam wrażenie, że twórcom bardziej zależało na tym drugim.
Tym,
co w mojej ocenie najbardziej się twórcom „Charlie Says” udało,
to oprawa wizualna. Zdjęcia ze swego rodzaju dwóch światów -.
kolorowe, pozornie bezproblemowe, swobodne życie na kalifornijskim
ranchu pod przewodnictwem charyzmatycznego mężczyzny oraz
monotonna, beznadziejna, zimna egzystencja więzienna – nie są co
prawda stylizowane na kino z końca lat 60-tych i początku 70-tych
XX wieku, na które to okresy przypada akcja omawianego filmu, ale i
bez tego realizatorom moim zdaniem udało się tchnąć w to ducha
tamtej epoki. „Charlie Says”, jak wiele innych XXI-wiecznych
filmów, jest utrzymany w atmosferze retro, ale niepociągniętej aż
tak daleko, by widz miał poczucie, że filmowcom zależało na
wytworzeniu złudnego wrażenia obcowania z produkcją z dawnych lat.
Klimat retro, realizacja współczesna – tak to w wielkim skrócie
można określić. Odpowiadający za zdjęcia Crille Forsberg celowo
utrzymał większość retrospekcji w cieple, którego próżno
szukać w umownej teraźniejszości (początek lat 70-tych XX wieku,
trzy lata po morderstwach w domach Tata i LaBianca). Końcówka lat
60-tych dwudziestego stulecia dla Leslie Van Houten, pierwszoplanowej
postaci „Charlie Says” właśnie taka była: kolorowa i ciepła.
Oczywiście, zdarzało jej się odbierać jakieś niepokojące
sygnały, ale to jakoś szczególnie nie zakłócało szczęścia,
jakie odnalazła w tzw. Rodzinie. Sekcie założonej przez Charlesa
Mansona, wśród podobnych sobie zagubionych duszyczek, które
dopiero tutaj znalazły upragnioną miłość. Bo Charles Manson
naprawdę kochał swoje „owieczki”... albo władzę, którą nad
nimi sprawował. Takiej możliwości Leslie Van Houten jednak w
tamtym okresie do siebie nie dopuszczała. Tak jak i innym osobom
chorobliwie zapatrzonym w tego mężczyznę o aparycji hipisa,
wystarczyła jej świadomość, że Charlie ją kocha. Zresztą nie
tylko on. Mary Harron w swoim filmie pokazuje również zależności
pomiędzy jego wyznawcami – skupia się też na uczuciach, jakimi
ci młodzie ludzie darzyli się nawzajem. Bo to też nie było bez
znaczenia. Bezwarunkowa miłość, jaką darzyli swojego guru to
jedno, ale według Harron nie mniej istotne było to, co każdy z
nich odnajdywał u innych ofiar prania mózgu przeprowadzanego przez
Mansona. Leslie, tak jak pozostali, przywiązała się do całej tej
społeczności – znalazła w niej wielu przyjaciół, jak myślała
bratnich dusz, których wcześniej nie miała. Kiedy weszła w
szeregi Rodziny odkryła, że za takim życiem zawsze gdzieś w głębi
serca tęskniła, że odnalazła wreszcie bezpieczną przystań, w
której nie ma znaczenia skąd pochodzisz, ani co do tej pory
osiągnąłeś. Ego dla Charlesa Mansona jest czymś, czego trzeba
jak najszybciej się pozbyć. Zabić, unicestwić. Niechaj zostanie
tylko miłość i słodkie poczucie wolności. Leslie też czuje się
wolna, pomimo tego, że w miejscu, do którego trafiła tak naprawdę
panuje patriarchat. Na szczycie jest oczywiście Charles Manson. To
ten niespełniony muzyk i recydywista jest tutaj najważniejszy.
Drudzy w tej hierarchii są pozostali mężczyźni. A kobiety...?
„Niewolnice” to chyba za mocne słowo, bo one czerpały
przyjemność z takiego życia. Tak naprawdę nikt ich na tym
nieszczęsnym ranchu siłą nie trzymał. Praktycznie nikt ich do
niczego nie zmuszał. W każdej chwili mogły odejść, ale nie
chciały, a przynajmniej tak przedstawiono to w „Charlie Says”
(bo zeznania w tej sprawie były różne, a i wersje niektórych osób
się zmieniały). Te w zasadzie znane już z innych filmów i książek
wydarzenia przeplatają się z późniejszym życiem więziennym
trzech członkiń sekty Charlesa Mansona. Proporcje nie są równe –
retrospekcje zajmują więcej miejsca, co mnie osobiście ucieszyło,
bo choć takie dosyć szerokie ukazanie dalszych losów Leslie Van
Houten, Patricii Krenwinkel i Susan Atkins, to coś innego od tego,
do czego przyzwyczaili nas filmowcy mierzący się z tym tematem, to
tak na dobrą sprawę zdecydowanie lepiej odnalazłam się w
pospolitości. Pranie mózgu praktykowane przez Charlesa Mansona
niektórym może wydać się zbyt mało widowiskowe. Ot, bujający w
obłokach koleś bez trudu robiący z ludzi istne marionetki. Trochę
golizny i w ogóle nieskrępowanego seksu (z orgią włącznie) i
zaledwie szczypta przemocy fizycznej. Owszem, psychologiczna analiza
tej sekty była jak najbardziej wskazana, ale już tempo obrane przez
Mary Harron – bardzo powolny rozwój akcji – jakąś część
odbiorców na pewno znuży. Mnie akurat nie przeszkadzało. Wręcz
przeciwnie: jestem wdzięczna twórcom „Charlie Says” za tak
intensywne, w pewnym sensie wnikliwe studium prania mózgu
praktykowanego przez Charlesa Mansona. Ale to nie znaczy, że moja
satysfakcja była pełna. Byłaby, gdyby twórcy pokusili się o
większą... sprawiedliwość? Tak, chyba tak to można nazwać. Może
to tylko moje subiektywna odczucie, a nie obiektywna prawda, ale
naprawdę wyglądało mi to tak, jakby filmowcy usilnie starali się
zasiać we mnie współczucie do Laslie Van Houten, Patricii
Krenwinkel i... tak nawet do Susan Atkins, która okazała taką
niebywale wstrząsającą bezwzględność nawet kobiecie w
zaawansowanej ciąży. Pamiętajcie o tym oglądając „Charlie
Says”. Nie zapominajcie o zbrodniach, których te kobiety się
dopuściły. Bo choć nie można zarzucić twórcom „Charlie Says”
przemilczenia tego faktu, to nie da się ukryć, że więcej uwagi
poświęcili krzywdzie odniesionej przez trzy zbrodniarki wchodzące
w poczet tzw. Rodziny Charlesa Mansona. Krzywdzie, którą poniekąd
same na siebie (i co gorsza na innych) sprowadziły. Poniekąd, bo
przecież miały wyprane mózgi... A w każdym razie tę wersję
obrano w „Charlie Says”, bo przez te wszystkie lata trochę
innych teorii na temat całej tej sprawy się wykształciło. Nie
mówię, że ta wersja wydarzeń jest fałszywa, ale nie zaszkodzi
wspomnieć, że nie jest jedyna.
Dobry
thriller psychologiczny, ale stronniczy. Tak muszę podsumować to
dzieło Mary Harron, reżyserki kultowego „American Psycho”,
brutalnego filmu opartego na jeszcze brutalniejszej powieści Breta
Eastona Ellisa, pod tym samym tytułem. „Charlie Says” moim
zdaniem nazbyt pobłaża zbrodniarkom. Może i nie serwuje nam z
gruntu fałszywego obrazu wyznawców sekty Charlesa Mansona, z
pewnością nie pomija milczeniem odrażających czynów, których
się dopuścili, ale to nie znaczy, że oddaje całe okrucieństwo
ich zbrodni. Nawet w tekście, a w tym przypadku już tyle by mi
wystarczyło. Tak, tylko tego mi w tym dziele brakowało: trochę
mniej współczucia dla ofiar prania mózgu i dużo więcej dla ofiar
śmiertelnych. Bo czy twórcy do tego właśnie dążyli, czy nie, ja
nie mogłam oprzeć się poczuciu, że próbuje się mnie nakłonić
do spojrzenia litościwym okiem na przede wszystkim Leslie Van
Houten, Patricię Krenwinkel i Susan Atkins. Skłaniam się ku temu,
że taki był ich cel. A jeśli mam rację, to mimo wszystko trzeba
im oddać, że to dosyć odważne posunięcie (acz nie nowatorskie).
I w sumie tylko to w nim doceniam. To znaczy we wspomnianym przekazie
„Charlie Says”, bo wszystko inne powodów do narzekań mi nie
dało. Powolna i intensywna narracja, klimat końca lat 60-tych i
początku 70-tych XX wieku, aktorstwo, duże skupienie na warstwie
psychologicznej, w ogóle wszystko, poza tymi „biednymi
morderczyniami” (wydźwięk, który niejako wbrew sobie silnie
odbierałam), moim niewygórowanym wymaganiom sprostało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz