Stronki na blogu

sobota, 14 grudnia 2019

„The Sonata” (2018)


Młoda skrzypaczka, Angielka Rose Fisher, dowiaduje się, że jej ojciec, znany kompozytor Richard Marlowe, który nie utrzymywał z nią kontaktów, nie żyje, a ona jest jedyną spadkobierczynią jego majątku. W skład schedy wchodzi między innymi stara posiadłość we Francji. Ignorując sprzeciw swojego wieloletniego menadżera, Charlesa Vernaisa, Rose zawiesza pracę nad płytą i udaje się do właśnie odziedziczonego domostwa. W środku znajduje ostatnie dzieło ojca, sonatę skrzypcową, której Marlowe nikomu nie ujawnił. Pośród nut Rose zauważa tajemnicze znaki. O zbadanie ich prosi przebywającego w Londynie Charlesa. Mężczyzna czym prędzej przystępuje do zbierania informacji. Rose natomiast kontynuuje swój samotny pobyt w przepastnej rezydencji pełnej niepokojących sekretów.

Francusko-brytyjsko-rosyjsko-łotewski horror nastrojowy pt. „The Sonata” to pierwszy pełnometrażowy film w reżyserskiej karierze Andrew Desmonda, współtwórcy krótkometrażowego obrazu z 2014 roku pt. „Entity”, który został wcielony do filmowej antologii „Galaxy of Horrors” z 2017 roku. Scenariusz swojego ambitniejszego projektu, Andrew Desmond napisał wespół z debiutującym w tej roli Arthurem Morinem, a na czołową lokalizację wybrał zbudowany w XIX wieku na Łotwie Cesvaine Palace. Roman Polański, J.A. Bayona, Alejandro Amenabar i Howard Phillips Lovecraft to nazwiska, które Desmond wymienia pytany o inspirację dla tego projektu.

Freya Tingley w nie najgorszym stylu (w mojej ocenie niezbyt radzi sobie tylko w co bardziej ekspresyjnych występach) wciela się w „The Sonata” w postać Rose Fisher: młodej skrzypaczki, od lat wytrwale robiącej karierę z pomocą niespełnionego kompozytora Charlesa Vernaisa (przyzwoita kreacja Simona Abkariana). Rose nigdy nie podzieliła się z nim informacją, że jej ojcem jest Richard Marlowe (nieodżałowany Rutger Hauer), kompozytor, który w branży obrósł prawdziwą legendą. Po stworzeniu jednego wielkiego dzieła artysta zniknął. Prawie nikt nie znał jego miejsca pobytu, a niektórzy wręcz sądzili, że nie żyje. Marlowe przez wszystkie te lata przebywał jednak we Francji, w zabytkowej posiadłości, której był właścicielem. Umarł dopiero przed paroma dniami – popełnił samobójstwo, wybierając doprawdy bolesny sposób. Wszystko co miał odziedziczyła jego córka, mieszkająca w Londynie Rose Fisher, którą porzucił przed wieloma laty. Nic więc dziwnego w tym, że główna bohaterka filmu nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Charles poznaje prawdę o jej korzeniach dopiero w momencie przekazania jej spadku po ojcu przez jego prawnika. Niedługo potem Rose w pojedynkę udaje się do Francji, do rezydencji, którą odziedziczyła po Richardzie Marlowie i tak oto „The Sonata” wkracza na ścieżkę horroru gotyckiego. Andrew Desmond zdradził, że jego pełnometrażowy debiut reżyserski powstał pod natchnieniem Romana Polańskiego, J.A. Bayona i Alejandro Amenabary, a ja pozwolę sobie dodać, że dziełami, które go zainspirowały najpewniej były „Dziewiąte wrota” (1999), „Sierociniec” (2007) i „Inni” (2001). Wyznał również, że zarówno on jak i Arthur Morin, z którym to spisał scenariusz omawianej produkcji są wielkimi fanami twórczości H.P. Lovecrafta i że wszelkie skojarzenia z prozą tego artysty w tym przypadku błędne na pewno nie będą. Scenarzyści obrazu „The Sonata” świadomie odwoływali się do jego stylistyki. Ale najwięcej film ów ma w sobie z horroru gotyckiego UWAGA SPOILER i horroru satanistycznego KONIEC SPOILERA. Ogromna XIX-wieczna rezydencja. Umownie francuska (w rzeczywistości łotewska) posiadłość położona na uboczu, nieopodal skąpanego we mgle lasu, w ekstremalnie zacisznym zakątku, gdzie najbliższym skupiskiem ludzkim jest stosunkowo odległa wioska, w której nie brakuje osób niechętnie nastawionych do Richarda Marlowe'a. Mają oni swoje powody, by nie myśleć dobrze o niedawno zmarłym właścicielu zabytkowej posiadłości. Powody, które Rose być może już niedługo pozna. Inna sprawa, czy jej ojciec faktycznie zasłużył sobie na gniew tej niewielkiej społeczności. Czy był oprawcą, ofiarą, czy może jedynie prowadzącym pustelniczy tryb życia ekscentrycznym artystą? Genialnym kompozytorem, który poświęcił sporą część swojego życia sonacie skrzypcowej, której przed swoją samobójczą śmiercią nie zechciał ujawnić światu. Zostawił ją swojej córce. I z jakiegoś sobie tylko znanego powodu umieścił w tym dziele nieznane Rose symbole. Ot, pozostawił po sobie zagadkę, która najwyraźniej ma znaczenie dla jego opus magnum. W pewnym sensie odizolowaną rezydencję, w której legendarny kompozytor spędził najbardziej tajemniczą część swojego życia osnuwa ponura, jesienna atmosfera – klimat rodem z brytyjskich horrorów nastrojowych rozgrywających się między innymi w leciwych domostwach mających swoje mroczne sekrety, którego najważniejszym budulcem moim zdaniem wcale nie są, bądź co bądź, wspaniałe zdjęcia, tylko ścieżka dźwiękowa. Wkład Alexisa Maingauda w dzieło Andrew Desmonda jest po prostu bezcenny – klasyczna, niesamowicie nastrojowa muzyka w moim mniemaniu stanowi nadrzędny składnik tej produkcji, który uważam, że powinien stać się drogowskazem dla innych twórców kina grozy. Instrumentalne utwory tworzące tę przebogatą warstwę dźwiękową to moim zdaniem najdobitniejsze echo dawnych lat, bo powiedzmy sobie szczerze, we współczesnym kinie grozy płaszczyzna ta jest ewidentnie zaniedbywana. Są oczywiście wyjątki, ale to już nie to, co kiedyś. „The Sonata” poniekąd wydobywa instrumenty z cienia, niejako wskrzesza tego ducha i... mam nadzieję, że zawstydza nieomal wszystkich współczesnych kompozytorów filmowych. Tak to się robi, drodzy Państwo!

(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=C7DpOueQvD4)
The Sonata” Andrew Desmonda to horror, który z pewnością na dłużej zadomowi się w mojej pamięci, aczkolwiek bardziej przez jego warstwę techniczną niźli fabularną. Najdłużej będę jednak wspominać dwie sekwencje – dwa fragmenty, które wywarły na mnie wprost piorunujący efekt. Pierwsza może kojarzyć się ze „Lśnieniem” Stanleya Kubricka (biorąc pod uwagę fakt, że Andrew Desmond nie ukrywa swojej sympatii do twórczości tego nieżyjącego już reżysera, można chyba zakładać, że to podobieństwo nie jest przypadkowe), ale nie w tym rzecz. Widzimy taksówkę wiozącą Rose do rezydenci, którą dostała w spadku po ojcu. Samochód jedzie po asfaltowej drodze, po obu stronach której rozciągają się gęste lasy. Ujęcie z lotu ptaka tej jakże obiecującej scenerii, któremu akompaniuje wprost hipnotyczny utwór skomponowany przez Alexisa Maingauda. Słowami nie sposób oddać tego widoku – trzeba doświadczyć tego niezapomnianego efektu stworzonego poprzez idealne połączenie klimatycznych zdjęć z jeszcze bardziej klimatyczną muzyką. Druga sekwencja, która moim zdaniem zasługuje na wyróżnienie następuje dużo później. Podczas szaleńczego biegu Rose po skąpanym w dosyć gęstej mgle lesie. Pod białym niebem, w pochmurny, chłodny dzień. Niewyróżniający się spośród pozostałych dni Rose spędzonych w tej okolicy. Nie aurą, ale wydarzenia, do których wówczas dochodzi to już zupełnie inna sprawa. W każdym razie wspomniany bieg przez las zostaje chwilowo przerwany przez... dzieci. Tak, dzieci. Upiorne dzieci osadzone w nie dużo mniej upiornej scenerii. Przyznaję, że się zlękłam. A gdy niepokój minął aż sobie westchnęłam z zachwytu. Takie to było dobre! Ale nie wszystko moim zdaniem realizatorom się udało. Andrew Desmond po części podziela mój osąd, bo zdążył już publicznie wyrazić swoje niezadowolenie z pewnego efektu komputerowego zastosowanego pod koniec filmu. Przyznał, że to nie był najtrafniejszy wybór, a wręcz pożałował, że nie zdecydował się na praktyczne efekty specjalne. Zwłaszcza że budżet miał dosyć napięty, a w każdym razie za mały na solidniejsze CGI, ale już na wiarygodniej się prezentujące praktyczne dodatki, jak wynika z jego słów, mógł sobie pozwolić. Szkoda, że tego nie zrobił i to nie tylko podczas końcowych wydarzeń w pałacu Rose, ale też w onirycznej scence, którą otwiera budzący dyskomfort widok z okna, a kończy ciężkostrawny kicz w postaci płonącego pikselowym ogniem niezastąpionego Rutgera Hauera. Ale już delikatnie wspomagany przez komputer późniejszy obraz dzieci robiących za chórki (ależ to wpada w ucho!) w mojej ocenie jest całkiem niezły. Jakość pełnometrażowego debiutu Andrew Desmonda w oczach niektórych jego odbiorców mogą też obniżać jump scenki. „Powiew nowoczesności”, ukłon w stronę sympatyków tych XXI-wiecznych straszaków, które ochoczo stosują rzeczony zabieg. „The Sonata” wprawdzie nie sięga zbyt często po zagrywkę „buuu!”, ale parę takowych stety, czy niestety się tutaj znalazło. Osobiście wolałabym, żeby Andrew Desmond z nich zrezygnował, a więc żeby był wierniejszy technice straszenia silniej kojarzonej ze starszymi niźli nowszymi horrorami nastrojowymi – aczkolwiek muszę przyznać, że jeden z tych momentów wywarł na mnie zamierzony efekt. Podskoczyłam! No cóż za przeżycie... Z fabułą bywało różnie. Zaciekawienie przeplatało się u mnie z lekkim znużeniem. Dosyć nierówna to opowieść - z potencjałem, ale według mnie nie do końca wykorzystanym. Czegoś mi w tej historii zabrakło, jakiegoś dodatkowego wątku, który nieco ożywiłby niezbyt złożone śledztwo bohaterów filmu, któremu kierunek nadaje życiowe dzieło Richarda Marlowe'a. Ten jakże obiecujący motyw przewodni - sonata skrzypcowa, w której widnieją tajemnicze symbole i która nie brzmi tak, jak można się tego spodziewać po muzycznym geniuszu – moim zdaniem można było trochę lepiej rozwinąć, choć oczywiście ten przebieg fabuły też potrafi zainteresować. Opowieść ewidentnie ma coś w sobie, aczkolwiek czegoś też nie ma. Mam po prostu lekki niedosyt i podejrzewam, że nie będę w tym odosobniona (do finału zastrzeżeń nie mam).

The Sonata” Andrew Desmonda raczej nie przejdzie bez echa. Nie nazwałabym tego obrazu horrorem idealnym, w mojej ocenie nie jest to jeszcze szczyt współczesnej kinematografii grozy, ale kierunek jest nader obiecujący. Życzyłabym sobie więcej horrorów nastrojowych utrzymanych w takim klimacie. Więcej tak ponurych, posępnych obrazów, w których muzyka pełni przynajmniej równorzędną rolę ze zdjęciami. Przynajmniej, bo osobiście uważam, że w pierwszym pełnometrażowym filmie Andrew Desmonda oprawa dźwiękowa robi największą robotę. Gdyby nie te zachwycające kompozycje „The Sonata” prawdopodobnie „zagubiłaby się” w tłumie XXI-wiecznych straszaków. Nie wyróżniałaby się, a na pewno nie aż tak, jak moim zdaniem wyróżnia się dzięki swojej zjawiskowej oprawie muzycznej. Zdjęcia też nie są tak zupełnie nieistotne, one również są budulcem solidnej atmosfery tego filmu, ale to muzyka robi największą różnicę. Tak uważam i podejrzewam, że podobnego zdania będzie niemała część widowni Andrew Desmonda. To jest odbiorców jego pierwszego pełnometrażowego filmu, których oby było jak najwięcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz