Stronki na blogu

środa, 15 stycznia 2020

„Villains” (2019)


Młoda para, Mickey i Jules, dokonuje napadu rabunkowego na stację benzynową. Następnie zamierzają jechać prosto na Florydę, ale po przejechaniu paru kilometrów nieoczekiwanie kończy im się benzyna. Dookoła nich rozciąga się las, ale przy drodze zauważają skrzynkę pocztową. Szybko odnajdują dom samotnie stojący w tej głuszy, w którym szczęśliwie nie zastają właścicieli. Włamują się do środka z zamiarem zabrania kluczyków do samochodu nieznajomych, a gdy ich nie znajdują postanawiają wykraść z wozu benzynę. W poszukiwaniu szlaucha zapuszczają się do piwnicy, w której dokonują wielce niepokojącego odkrycia. Zaraz potem w domu pojawiają się jego właściciele, których mroczny sekret Mickey i Jules właśnie poznali.

„Villains” to niskobudżetowe filmowe dzieło Dana Berka i Roberta Olsena, twórców „Denata” (2015) i „Plagi wampirów 2” (2016). Scenariusz napisali sami i choć już w 2016 roku wciągnięto go na listę najbardziej lubianych skryptów, które jeszcze nie zostały przełożone na ekran, to dopiero dwa lata później mogli ruszyć ze zdjęciami. Na swój pierwszy pokaz, który odbył się na South by Southwest Film Festival, obraz czekał kolejny niespełna rok, a do szerszego obiegu w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych trafił kilka miesięcy później, we wrześniu 2019 roku. Thriller komediowy Dana Berka i Roberta Olsena zyskał uznanie krytyków i dużej części zwykłych widzów, z miłośnikami kina grozy włącznie.

Gwiazda „Coś za mną chodzi”, Maika Monroe i już bez kostiumu klauna Pennywise'a, Bill Skarsgard, wcielają się w „Villains” we współczesne wersje Bonnie i Clyde'a. Nie dosłownie, bo Danowi Berkowi i Robertowi Olsenowi nie przyświecała myśl „wskrzeszania” tej legendarnej przestępczej pary, ale Jules i Mickey ewidentnie mają w sobie coś, co każe myśleć o tamtym duecie. Podczas prac nad „Villains” w rozmowach Berka i Olsena często przewijały się takie tytuły, jak „Urodzeni mordercy” Olivera Stone'a, „Prawdziwy romans” Tony'ego Scotta i „Badlands” Terrence'a Malicka w kontekście relatywizmu moralnego. Twórcy chcieli by publiczność polubiła Mickeya i Jules, pomimo ich przestępczej działalności. Ciekawiło ich też to, jak daleko mogą się posunąć, zanim widownia nastawi się do nich negatywnie, jak to miało miejsce na przykład w „Urodzonych mordercach”. Zależało im też na tym, żeby „Villains” nie zachowywał czystości gatunkowej, żeby nie można było go zaszufladkować, wtłoczyć w wąskie ramy gatunkowe. Starali się dać widzom trochę horroru (co się raczej nie udało), czarnej komedii, romansu i thrillera, ze wskazaniem na gałąź home invasion, ale i elementy psychothrillera mocno rzucają się w oczy. A jeszcze bardziej klimat retro, który tylko wzmagał moje skojarzenia z „Bonnie i Clyde'em” Arthura Penna. Z wyjątkiem kolaży wyblakłych, podniszczonych zdjęć z Florydy (niewielu) oraz planszy tytułowej, w „Villains” nie widać zdecydowanych prób upodobnienia się do obrazu nakręconego w dawnych czasach. Ale i tak czuć w tym ducha kina drugiej połowy lat 60-tych i lat 70-tych XX wieku. Powiedziałabym, że to takie smaczne przemieszanie współczesności z magiczną anachronicznością. Ta starannie wyważona mikstura dała coś na kształt odcieni sepii. Uwagę zwraca też swego rodzaju zestawienie kolorystycznej wyblakłości z jaskrawością. Zdjęcia wyglądają zarazem tak, jakby je wyprano, a z drugiej mienią się barwami. Sprzeczność sama w sobie? Owszem brzmi to cokolwiek dziwnie, ale na moje oko taką właśnie magiczną sztuczkę tutaj wykonano. Większość akcji zamknięto w piętrowym domu położonym w leśnej głuszy, wynajętym filmowcom na czas zdjęć przez jego niezwiązanych z branżą filmową właścicieli. Z zewnątrz prezentuje się nadzwyczaj okazale – niczym bajkowa, idealnie wykończona, zadbana chata niemałych rozmiarów – ale jeszcze urokliwsze okazuje się jej wnętrze. Staroświecki wystrój, który to w połączeniu z ubraniami aktorów może wskazywać na to, że rzecz rozgrywa się w czasach minionych. Ale niekoniecznie, bo takie stroje, jakie mają na sobie postacie zaludniające plan, nosi się i dziś. Poza tym w pewnym momencie Mickey daje jasno do zrozumienia, że stojący w salonie telewizor lampowy to już przeżytek. Jego i jego dziewczynę, Jules, po raz pierwszy widzimy w dziecinnych maskach, w chwili dokonywanego przez nich napadu na stację benzynową. Pieniądze zabierają, ale parę kilometrów dalej uświadamiają sobie, że powinni przy okazji napełnić też bak. O paliwie jakoś nie pomyśleli... Co ze wszystkich żartobliwych sytuacji zawartych w „Villains” - a jest ich niemało - rozbawiło mnie najbardziej. W każdym razie nic straconego, bo (nie)szczęśliwie w leśnej głuszy, w której utknęli, rzut beretem od nich, naturalnie w osamotnieniu, stoi zamieszkały dom. Właścicieli nasza niezbyt zorganizowana para rabusiów nie zastaje. Co dobrze się składa, bo Mickey i Jules (Maika Monroe i Bill Skarsgard moim zdaniem wykonali przewspaniałą robotę) nie chcą nikogo terroryzować. Wyraźnie nie są to osoby, które przyjemność znajdują w zadawaniu cierpień innym. Są złodziejami, ale nie okrutnikami. Mężczyzna ma nawet opory przed niszczeniem drzwi frontowych. Robi to dopiero, gdy próba otwarcia zamka nie przynosi efektu. Tak on, jak jego ukochana dziewczyna chcą tylko ukraść samochód nieznajomych i załatwić to jak najszybciej, zanim sytuacja się skomplikuje. Ale w tym momencie los przestaje się do nich uśmiechać. Jako że nie mogą znaleźć kluczyków do upatrzonego samochodu muszą przedłużyć swój pobyt w tym miejscu. Najpierw trzeba pomyśleć. A co lepiej służy myśleniu od narkotyków? Efekt błyskawiczny: ledwo Mickey wciągnął kreskę, a już przyszło olśnienie. Przecież zamiast kraść samochód można ukraść benzynę! No, no, trzeba mu przyznać, kreatywność nadzwyczaj imponująca. Bez dwóch zdań. Aby wykonać ten doprawdy pomysłowy plan trzeba jednak przeszukać też piwnicę. Właściciele domu, w którym ów film kręcono utrzymywali piwnicę w nienagannej czystości – ekipa musiała więc trochę ją zagracić, ażeby dopasować ją do wizji Dana Berka i Roberta Olsena. Kiedy Mickey i Jules zejdą do podziemia zobaczą... Cóż, poprzestańmy na tym, że na ich miejscu raczej nikt takiego widoku by się nie spodziewał. Może z wyjątkiem fanów kina grozy:)

Obficie podlana czarnym humorem konwencja thrillera spod znaku home invasion, w „Villains” Dana Berka i Roberta Olsena splata się z iście zwariowanym psychothrillerem po powrocie właścicieli domu, do którego na swoje nieszczęście włamała się zakochana młoda para. George i Gloria (widowiskowe kreacje Jeffreya Donovana i Kyry Sedgwick) prawdopodobnie natychmiast uruchomią dzwonki alarmowe w głowie każdego, nawet mniej rozeznanego w kinie grozy, widza. Nie dlatego, że ich pojawianie się zwiastuje naturalne w takich sytuacjach kłopoty dla włamywaczy, których pomimo ich przestępczych skłonności trudno znielubić (aczkolwiek nie jest to niemożliwe). W tym momencie mamy już pewność, że Mickey i Jules nie mają morderczych zapędów, a więc w normalnej sytuacji w najgorszym wypadku George i Gloria po prostu wezwaliby policję. W zwyczajnych okolicznościach, ale przecież my już wiemy, że okoliczności typowe nie są. Odkrycie, którego właśnie na naszych oczach dokonali Mickey i Jules każe nam sądzić, że przy właścicielach tej feralnej nieruchomości młodzi złodzieje prezentują się nader niewinnie. George i Gloria zostali skonstruowani w oparciu o jeden z moich ulubionych modeli czarnych charakterów. Mało powiedzieć, że są dziwni. Mało powiedzieć, że to świry. Mało nazwać ich bezwzględnymi zbrodniarzami. Mało stwierdzić, że są oderwani od rzeczywistości. Wszystkie te etykietki oczywiście pasują do Georga'a i Glorii, ale myślę, że aby wyrobić sobie właściwe wyobrażenie o tych wariackich postaciach najlepiej, że tak to ujmę, przemnożyć sobie to wszystko przez dwa. Właściciele domostwa, w którym toczy się większa część akcji „Villains” to szajbusy jakich mało. Przypuszczam nawet, że niejeden odbiorca dojdzie do wniosku, że bardziej zwariowanych zbrodniarzy na ekranie nie widział. Co bardziej obyci z kinem grozy raczej nie podpiszą się pod tym stwierdzeniem, ale pewnie wielu z nich zgodzi się, że George i Gloria w niższych granicach skali szaleństwa zdecydowanie się nie plasują. Zwłaszcza damski człon tego groźnego duetu, który zbudowano w oparciu o wykorzystywany już w kinie grozy motyw chorobliwej obsesji na punkcie posiadania dziecka, która przerodziła się w... w coś, co fani horrorów i thrillerów mogli już widzieć. Żadne to novum, bo i raczej nie o to twórcom „Villains” chodziło. Praktycznie cała fabuła składa się z wypróbowanych już przez innych artystów motywów. Tym, co wyróżnia omawianą produkcję jest podejście jej twórców do niejednokrotnie spotykanych już treści. To znaczy ujęcie mniej powszechne – nie tak zupełnie niespotykane. Nienachalny, naprawdę zgrabny czarny humor i przykuwająca wzrok realizacja (kolejny dowód na to, że niewielki budżet w kinie grozy wcale nie musi szkodzi, a według mniej nawet częściej pomaga) to jedno, ale nie bez znaczenia jest też nieobliczalność tego obrazu. Dosłownie przez cały czas towarzyszyło mi przekonanie, że to jeden z tych filmów, w którym dosłownie wszystko może się zdarzyć. W końcu z takimi ludźmi, z jakimi miałam przyjemność się tutaj spotkać nigdy nic nie wiadomo. I dotyczy to nie tylko szalonych właścicieli nieszczęsnego, kryjącego mroczne sekrety domu, ale także... bohaterów? No dobrze: złodziei, których osobiście (nie bijcie) od razu polubiłam. Nie żebyśmy nadawali na tych samych falach, bo postacie te zostały celowe przerysowane (nie bardziej jednak od George'a i Glorii), co miało służyć komediowej stronie „Villains”. Ich pomysły na wydostanie się z pułapki zgotowanej im przez niewątpliwie niemające wszystkich klepek małżeństwo, bywają w miarę błyskotliwe (akcja z butem), acz niekoniecznie wzbudzą podziw u tradycyjnie myślących osób, ale w swoim repertuarze Jules i Mickey mają też zachowania, które mogą nielicho zdumiewać. Ja na przykład aż wybałuszyłam oczy w reakcji na plan wyswobodzenia się z kajdanek, który narodził się w głowie Mickeya. Ale jeszcze bardziej zaskakujące było to, że jego ukochana odważyła się go wykonać. A potem w doprawdy niewiarygodnie się prezentującym stylu - co podejrzewam było celowym zagraniem obliczonym na rozbawienie widzów - wspięła się na piętro, żeby odkryć kolejną dziwaczną tajemnicę swoich oprawców. Nie tak znowu tajemniczą tajemnicę, bo przewidzieć ten zwrot akcji można już z chwilą pierwszego wejścia Glorii i George'a. Prawdę mówiąc mimo odczuwalnej nieobliczalności scenariusza, opowieść ta raz po raz zaskakuje... przewidywalnością. To w sumie też bardzo ciekawe. Otóż, przez cały czas byłam przygotowana na niespodzianki, mimo tego, że raz po raz zderzałam się z nader tradycyjnymi, jakże oczywistymi rozwiązaniami. Niezły fenomen: zaskakiwanie brakiem elementów zaskoczenia. I żeby było jeszcze dziwniej: odbierałam to jak najbardziej na plus.

Jeśli podobała Wam się „Zabawa w pochowanego” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, o wiele szerzej (przynajmniej na razie) rozpowszechniony thriller komediowy z tego samego roku, co „Villains” Dana Berka i Roberta Olsena, to powinniście sprawdzić i ten gatunkowy eksperymencik. Zwłaszcza że jest lepszy... Dobrze, nie mogę zaręczyć, że każdy z Was, sympatyków „Zabawy w pochowanego”, jeszcze większym uznaniem obdarzy „Villains”, ale nawet jeśli nie, to i tak macie dużą szansę na niezłą zabawę w doprawdy zwariowanym towarzystwie. Oto smaczne połączenie thrillera i czarnej komedii z nutką romansu i potężną dawką groźnego, ale i przezabawnego szaleństwa. Ożywcza przygoda w retro klimacie (tj. po części, bo jednak zmieszanym z nowoczesnością) pomimo, albo właśnie dzięki, jej przewidywalności. Niby nieobliczalny to film, a bazujący na takich oczywistościach. Rozwijający się dynamicznie, ale nie efekciarsko, aczkolwiek parę jump scenek niefortunnie się tutaj przyplątało. Wyśmienite dziełko pełne napięcia, ale i humoru. Kuriozalne, absurdalne, wariackie, nieprzesadnie groteskowe, ale i uderzające w poważniejsze tonacje widowisko dla ludzi niemających nic przeciwko gatunkowym miszmaszom. Mieszanka wybuchowa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz