Stronki na blogu

wtorek, 11 lutego 2020

Ane Riel „Żywica”


Jens Haarder od zawsze mieszkał na odosobnionej niewielkiej wyspie połączonej z inną, gęściej zaludnioną. Po ojcu przejął miłość do Natury, zwłaszcza drzew i nauczył się od niego stolarki, a jakiś czas po jego śmierci założył własną rodzinę, która tak jak on czerpała przyjemność z życia w tym zacisznym zakątku Danii. Najwięcej uwagi Jens poświęcał swojej ukochanej córce, Liv, której wpoił swoją filozofię, tak skutecznie, że dziewczynka nigdy nie widziała nic zdrożnego w złodziejskich wyprawach, na które ją zabierał. Teraz, w wieku dziewięciu lat, Liv staje się wspólniczką w zabójstwie. Ojciec bez trudu przekonuje ją, że to konieczność i że ich ofiara, tak jak upolowane przez nich zwierzęta, nie poczuje bólu. Niedługo potem Jens informuje policję o śmiertelnym w skutkach wypadku. Wypadku, którego ofiarą padła jego dziewięcioletnia córka.

Ane Riel to duńska pisarka, która swoją działalność w światku literackim rozpoczęła w latach 90-tych XX wieku, od książek dla dzieci i podręczników szkolnych, których część ilustrowała jej matka. Jej pierwsza powieść, „Slagteren i Liseleje” ukazała się w 2013 roku, ale kariera Riel nabrała rozpędu po publikacji jej kolejnej książki, thrillera „Harpiks” (pol. „Żywica”) z 2015 roku. Powieść została uhonorowana Glass Key Award, Harald Mogensen Award, Norway's Golden Bullet i nagrodą Swedish Crime Writers' Academy. W tym samym roku Riel otrzymała stypendium Nielsa Matthiesena od Ministerstwa Kultury za całą swoją dotychczasową twórczość. A w 2019 roku swoją premierę miała jej trzecia powieść pt. „Bæst”.

Specyficzny to thriller. Nierozbudowany fabularnie, a przy tym niestroniący od sprawdzonych motywów... a tak inny. Na swój sposób odważny, poruszający, empatyczny, ale i surowy. Ane Riel wprowadza nas bowiem do zaklętego kręgu osób prowadzących dosyć pustelniczy żywot, który ewidentnie ma nich zgubny wpływ. Dziewięcioletnia Liv tak naprawdę nie zna innego życia. Nigdy nie uczęszczała do szkoły, nigdy nie bawiła się z innymi dziećmi, poza swoim bratem bliźniakiem Carlem i nie dane jej było poznać innego sposobu patrzenia na świat od tego, którego nauczył ją ojciec. Wprawdzie matka zaraziła ją miłością do książek, ale to bynajmniej nie pomogło jej oprzeć się destrukcyjnemu wpływowi własnego ojca. Stolarza Jensa Haardera, który jak by na to nie patrzeć też jest ofiarą. Ofiarą miejsca, którego przez całe swoje życie się trzymał. Miejsca, którego nigdy nie zapragnął opuścić. Jens zawsze mieszkał na niewielkiej duńskiej wyspie pod nazwą Głowa, porośniętej drzewami, które już w dzieciństwie darzył wielką miłością i połączonej przesmykiem zwanym Szyją z większą, gęściej zaludnioną wyspą. Na Głowie mieszka tylko on i jego bliscy: jego małżonka Maria, która przez swoją chorobliwą otyłość nie jest już w stanie opuszczać łóżka oraz ich dzieci, bliźniacze rodzeństwo Liv i Carl. Dawniej była z nimi matka Jensa, Else, ale po pewnym strasznym wypadku została przez niego zmuszona do wyprowadzki. A teraz, po latach, wróciła. Akcja „Żywicy” nie jest prowadzona liniowo – autorka nie tylko przeplata umowną teraźniejszość z mniej i bardziej odległą przeszłością, ale też miesza narracje. Rozdziały spisane w pierwszej osobie, z punktu widzenia kilkuletniej Liv, przewijają się z częstszymi fragmentami podanymi w trzeciej osobie i niedługimi listami pisanymi przez Marię do jej ukochanej córeczki. Dla czytelnika wszystko zaczyna się od zabójstwa, tym bardziej wstrząsającego, że ukazanego oczyma dziewięciolatki, współuczestniczącej w tej niezrozumiałej zbrodni. Dlaczego Haarderowie uznali za konieczne pozbawić życia ich krewniaczkę? I dlaczego nasza mała narratorka mówi o tym tak, jakby była to najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem? Relacjonuje zabójstwo w tak suchy, praktycznie beznamiętny sposób? „Właściwie nigdy nie myślałam o tym, jaka jestem. Myślę, że byłam tym, co widzieli [rodzice]. A czasami widziałam rzeczy, których nie widzieli oni”. Cóż takiego dostrzegała Liv Haarder, czego nie widzieli jej rodzice? Chciałoby się rzec, że to nie tak znowu bezbronne dziecko, nie potrafiło przejść do porządku dziennego nad zbrodnią, do której pewnej świątecznej nocy doszło w ich własnym domu. Że, jak to się mówi, odróżniało dobro od zła. Owszem, Liv wpojono, że zadawanie cierpienia czy to człowiekowi, czy zwierzęciu jest czymś haniebnym, ale też nauczono ją, że noc blokuje ból. Liv z jednej strony więc głęboko przeżywa widok każdej cierpiącej istoty, ale nigdy po zapadnięciu zmroku. A że jej ojciec odebrał innemu człowiekowi życie właśnie nocą, to Liv nie widzi powodu, by nad tym ubolewać. Moim zdaniem najlepsze, czego Ane Riel dokonała na kartach omawianej powieści jest to, że trudno nie współczuć Haarderom. Nie tylko zindoktrynowanej dziewczynce, ale także dorosłym, którzy ponoszą winę za to, kim się stała. Zwłaszcza jej ojciec. Człowiek, który był wychowywany w raczej nietypowy sposób, ale i nie można powiedzieć, że rodzice nie nauczyli go poszanowania dla bliźnich. Ojciec Jensa, Silas, był dla niego największym autorytetem. To od niego nauczył się wszystkiego, co uczyniło go dobrym stolarzem. To z nim dzielił swoją bezgraniczną miłość do Natury, ze wskazaniem na drzewa, których w ich samotni, na Głowie, nigdy nie brakowało. On też zasiał w umyśle Jensa filozoficzne ziarna, które z czasem wydały plony, jakich pewnie by nie pochwalał. Można powiedzieć, że na pewnym etapie jego życia coś w głowie Jensa się przestawiło. Ten zamknięty w sobie, nieśmiały, ale sprawiający sympatyczne wrażenie mężczyzna z czasem wszedł na zbrodniczą ścieżkę. I zabrał ze sobą swoich bliskich. Nic dziwnego, że nieznająca innego życia dziewięciolatka tak ochoczo z nim poszła w tę otchłań szaleństwa, ale jego żona nie mogła nie wiedzieć, jak drastycznie ich życie odbiega od tak zwanej normy. Dlaczego więc się nie sprzeciwiła? Dlaczego pozwoliła, by Jens zrobił z jej dziecka... potwora? Nie, to zbyt daleko idące określanie. Liv jest przede wszystkim ofiarą. Ofiarą wychowania, jakie odebrała. Ofiarą miejsca, w którym przyszło jej żyć. I ofiarą własnego ojca, który... bądź co bądź również jest ofiarą. Nie aż tak godną współczucia jak to kilkuletnie dziecko, ale jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, nie potrafiłam nie patrzeć litościwym okiem na tego mężczyznę. Ane Riel już się o to postarała.

Duńska autorka w swoim obsypanym nagrodami dziele zderza ogromną uczuciowość z emocjonalnym zdystansowaniem. Perspektywa dziecka mrozi krew w żyłach nie tylko dlatego, że świadkuje ono, a nawet bierze czynny udział w wydarzeniach słusznie potępianych w tak zwanych cywilizowanych społeczeństwach, ale również przez paraliżujące wręcz zimno, z jakim (umownie) je wyłuszcza na użytek czytelnika. Obok tych nieomal beznamiętnych, surowych kawałków, Ane Riel konstruuje postacie, których co prawda nie rozgrzesza (może poza Liv), ale ma dla nich niemało empatii, którą stara się wlać w odbiorcę swojej książki. Z pewnością nie każdy zarazi się tą głęboką uczuciowość Riel względem Haarderów. „Żywica” to jedna z tych książek, która raczej nie ma prawa przemówić do wrażliwości każdego czytelnika. Myślę, że nawet niektórzy namiętni odbiorcy literackich thrillerów mogą mieć problem z wczuciem się w te wielowymiarowe osobowości, jakimi niewątpliwie są ludzie żyjący na zacisznej wyspie. Najbardziej problematyczną postacią jest „głowa rodziny” Haarderów. Bo choć to w umyśle Jensa swój początek bierze zgnilizna, która w pewnym sensie rozsiewa się na umysły najbliższych mu osób, to nie da się zaprzeczyć, że człowiek ten nie do końca odpowiada za swoje czyny. A przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Jens to jednostka chorobowa. Człowiek wymagający pomocy psychiatrycznej, której sam oczywiście nie zamierza przyjąć. Bez względu na to, jakie psychicznie katusze dzień w dzień przeżywa. Jens cierpi, ale i zadaje cierpienie innym. Spirala mąk, z której ma się wrażenie, że nigdy się nie wydostanie. Nie za życia, bo mężczyzna ten jest gotowy zrobić wszystko, by dożyć swych dni w ekstremalnie zacisznym zakątku Danii, który z pewnością nie ma zbawiennego wpływu na jego psychikę. Wyspa zamieszkała tylko przez Haarderów to tak naprawdę śmiertelnie groźna pułapka. Piękna, ale niebezpieczna. Rodząca iście klaustrofobiczne odczucia, choć obiektywnie nie jest taka znowu mała. Jak dla jednej rodziny to w sumie całkiem spory obszar, ale panująca tu cisza i świadomość oddalenia od innych ludzi, wprowadza silne wrażenie przygniatającej ciasnoty. Którą Riel w późniejszym etapie jeszcze podkręca mękami przykutej do łóżka kobiety. W okrutnie zagraconym, niebywale zaśmieconym domu. Taki jest efekt obsesji Jensa na punkcie zbieractwa. Gromadzenia przeróżnych i w zdecydowanej większości nieprzydatnych przedmiotów. Obsesji, która narasta i narasta... Wprost proporcjonalnie do jego niechęci przebywania w towarzystwie ludzi spoza zaklętego kręgu, który stworzył sobie na Głowie. Żona, córka... Więcej mu nie trzeba. A Carl? Ten bojaźliwy chłopiec tak niepodobny do Jensa i Liv? On daje oparcie swojej bliźniaczce. Samo jego towarzystwo jest bezcenne dla tej coraz bardziej zagubionej dziewczynki. Tak naprawdę bardzo samotnej, choć ona tak tego nie odbiera. Jakżeby miała, skoro nie zna innego życia? Z mojego punktu widzenia jedynym poważnym mankamentem „Żywicy” jest nazbyt uproszczony warsztat Riel. Zdania są krótkie i nie zawsze treściwe, a opisy dłuższe tam, gdzie akurat wolałabym by autorka się streszczała (na przykład tytułowa żywica) i stanowczo zbyt krótkie w tych miejscach, które moim zdaniem aż prosiły się o więcej detali (niektóre etapy analizy psychologicznej zwłaszcza Jensa i Marii Haarderów według mnie powinno się znacznie pogłębić). Niektórych może irytować także częste uprzedzanie faktów przez Riel, bo to pozbawia powieść elementów zaskoczenia. No może nie wszystkich, bo przynajmniej jeden motyw miał zaskoczyć odbiorcę (wrzucony stosunkowo długo przed dość kontrowersyjnym, a na pewno rodzącym niemały dyskomfort emocjonalny finałem). Najwyraźniej został pomyślany w charakterze niespodzianki, ale obawiam się, że długoletnich miłośników tak thrillera, jak horroru coś takiego zdumiewać nie może. Nie dość, że takie zwroty akcji już nieraz praktykowano (tak w literaturze, jak w filmie), to na dodatek łatwo wyłapać drobne sygnały emitowane wcześniej. Niemniej mnie to nie przeszkadzało – Riel raczej nie zależało na skonstruowaniu nieprzewidywalnej, raz po raz zaskakującej opowieści, tylko dającej do myślenia, poruszającej historii o ludziach w pewnym sensie uwięzionych na nieomal hermetycznej wyspie. Ze swoimi demonami...

Przygotowane przez Zysk i S-ka polskojęzyczne wydanie docenionej przez krytyków i niemałą część zwykłych odbiorców, „Żywicy” pióra duńskiej pisarki Ane Riel, w twardej oprawie, z nastrojową grafiką na okładce, przykuwa uwagę. A wnętrze książki... Cóż, to już bardziej dyskusyjna sprawa. Ten, bądź co bądź, silnie przemawiający do mnie, nielicho emocjonujący thriller, jest na tyle odmienny, od tego, z czym zazwyczaj obdarowuje nas tego rodzaju literatura, a przy tym paradoksalnie tak zwyczajny (ciekawa specyfika), wydaje się być wręcz skazany na wpadnięcie także na nie tak znowu mały niepodatny grunt. Poza tym uważam, że warsztat Riel pozostawia trochę do życzenia – tego typu opowieści, wymagają bardziej pogłębionych opisów już niekoniecznie miejsc i wydarzeń, ale na pewno postaci. Ich wewnętrznych przeżyć. Niemniej poruszyła mnie ta historia. Wzburzyła, zasmuciła i skłoniła do zadumy. Nad życiem w odosobnieniu, toksycznym wychowaniem i wewnętrznymi demonami, które przecież mogą dopaść każdego. Destrukcja i autodestrukcja na niewielkiej wyspie znacznie oddalonej od skupisk ludzkich, podana w eksperymentalny, dość ryzykowny sposób. Dla mnie to dobrze, ale też nie mam wątpliwości, że jakaś cześć fanów gatunku będzie miała inne zdanie na ten temat. Inaczej być nie może.
 
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz