Stronki na blogu

niedziela, 9 lutego 2020

Richard Matheson „Jestem legendą. Piekielny dom. Człowiek, który nieprawdopodobnie się zmniejszał”


Człowiek legenda. Nieżyjący już amerykański pisarz i scenarzysta specjalizujący się w gatunkach horroru, science fiction i fantasy. Zdobywca między innymi World Fantasy Award i Bram Stoker Award za całokształt twórczości, artysta, który miał ogromny, bezcenny wkład tak w literaturę, jak kino grozy i science fiction oraz wpływ na innych twórców: dość wymienić Stephena Kinga, Anne Rice i George'a A. Romero. Wiele jego epickich utworów doczekało się swoich filmowych wersji (niektóre z nich ekranizowano/adaptowano więcej niż raz), których scenariusze nierzadko sam konstruował. Pierwsza minipowieść Richarda Mathesona, „Someone is Bleeding” ukazała się w 1953 roku (jego opowiadania publikowano od roku 1950), a ostatnia, „Generations” w roku 2012, niecały rok przed jego śmiercią. Na polskim rynku wydawniczym ten Wielki Człowiek dotychczas był stanowczo zaniedbywany – z obszernej bibliografii Mathesona nie wydano nic ponad jego najsłynniejszą powieść pt. „Jestem legendą” i garści opowiadań (warto tutaj też wspomnieć o antologii „Jest legendą” stworzonej w hołdzie dla Richarda Mathesona i zawierającej opowiadania innych autorów nawiązujące do twórczości tego niezwykle zasłużonego dla literatury i filmu człowieka). Do roku 2019, na który to wydawnictwo Mag przygotowało długo wyczekiwane przez fanów literatury grozy i science fiction wydanie zbiorcze malutkiej częściej jego bezcennego dorobku pisarskiego. Wchodzące w skład serii Artefakty wydanie w twardej oprawie z wpadającą w oko grafiką Dark Crayon zdobiącą front książki, zawiera aż trzy reprezentatywne minipowieści i dziewięć wybranych opowiadań Richarda Mathesona w tłumaczeniu genialnej Pauliny Braiter i Roberta Walisia. Czego chcieć więcej? No cóż, może całej reszty bibliografii tego wirtuoza słowa pisanego?

Minipowieść „Jestem legendą” (oryg. „I Am Legend”) swoją światową premierę miała w 1954 roku, a na ekran dotychczas była przenoszona trzykrotnie: „The Last Man on Earth” (1964), „The Omega Man” (1971), „I Am Legend” (2007). Poza tym w 2007 roku ukazała się nieoficjalna adaptacja tego utworu, „I Am Omega” (2007) w reżyserii Griffa Fursta, a sam George Romero przyznał, że inspirował się tą historią podczas tworzenia swojego najsłynniejszego filmu, kultowej „Nocy żywych trupów” z 1968 roku. Może dlatego „Jestem legendą” Mathesona uznaje się za opowieść o zombie-wampirach, choć próżno szukać tutaj wyraźnych wskazań w kierunku zombie. Chyba, że za takowe uznać to, że część kreatur występujących w tym apokaliptycznym i postapokaliptycznym świecie przedstawionym to żywe trupy, ale czy klasycznych wampirów też nie można tak nazwać? Tak, tym co odróżnia krwiopijców zmieniających porządek świata na kartach „Jestem legendą” od ich protoplastów absolutnie nie jest to, że (część z nich) to tak naprawdę chodzące i polujące trupy, tylko geneza owych nadzwyczajnych przypadków chorobowych. Matheson wzbogacił mit wampira o własne podstawy, nazwijmy je medyczne. „Jestem legendą” to nie tylko opowieść o wampirach (będę się upierać, że nie są to zombie), ale także zarazie, która nadzwyczaj szybko rozprzestrzeniła się po świecie, być może oszczędzając tylko jednego człowieka: stojącego w centralnym punkcie tej ponadczasowej opowieści Roberta Neville'a. Poznajemy go już w postapokaliptycznych realiach, w których przyszło mu żyć przez zmasowany atak żywiących się krwią bestii, które jeszcze niedawno były ludźmi. Jego aktualne dzieje autor nierównomiernie przeplata z retrospekcjami, dzięki którym poznajmy początki wampirzej zarazy i oczywiście poprzedni żywot Roberta, męża i ojca, który nieoczekiwanie stracił wszystko, na czym mu zależało. Wszystko oprócz życia, ale wziąwszy pod uwagę to, co już przeżył i to, co teraz go spotyka, można uwierzyć, że śmierć byłaby dla niego wybawieniem. Choć w „Jestem legendą” nie brakuje mrocznych fragmentów z udziałem krwiożerczych bestii między innymi wytrwale szturmujących dom naszego protagonisty, to moim zdaniem (i nie tylko moim) minipowieść ta traktuje przede wszystkim o dojmującej samotności. Robert Neville jest coraz bardziej przekonany, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi, a wraz z tym przypuszczeniem naturalnie wzrasta w nim poczucie beznadziei. Z biegiem trwania lat w tym odartym z wszelkich perspektyw, nadzwyczaj niebezpiecznym postapokaliptycznym świecie, w Neville'u zachodzi w pełni uzasadniona wewnętrzna przemiana. Z człowieka śmiało stawiającego czoło wszelkim przeciwnościom i zdeterminowanego badacza zjawiska, z którym on i reszta świata, na swoje nieszczęście, się zetknęli, powoli przemienia się w zgorzkniałego, nieprzystępnego pustelnika, który tak naprawdę sam nie wie, dlaczego uparcie trzyma się swojego beznadziejnego żywota i nie zależy mu już zbytnio na eliminowaniu wrogów wychodzących po zapadnięciu zmroku, a o świecie zapadających w doprawdy twardy sen (coś w rodzaju śpiączki). Konstrukcja dynamicznej postaci, niebywale ponury, nielicho przygnębiający klimat oraz oryginalne podeście do mitu wampira moim zdaniem stanowią największą siłę „Jestem legendą”. To w połączeniu z obrazowym warsztatem autora, który notabene absolutnie myszką nie trąci, sprawia, że czyta się to z prawdziwymi wypiekami na twarzy, nawet wówczas gdy przynajmniej samozwańczy ostatni człowiek na Ziemi oddaje się bądź co bądź zwyczajnym zajęciom w tym niezwyczajnym świecie. Albo po prostu siedzi i duma nad sobą i nad rzeczywistością, w której przyszło mu żyć i cierpieć.

Mój zwycięzca omawianego wiekopomnego zbioru to... „Piekielny dom” (oryg. „Hell House”), minipowieść po raz pierwszy opublikowana w 1971 roku. Przełożona na ekran w 1973 roku – brytyjski pełnometrażowy horror „The Legend of Hell House” w reżyserii Johna Hougha – i zaadaptowana na komiksowy miniserial, który swoją światową premierę miał w 2004 roku. Klasyczna opowieść o nawiedzonym domostwie, do którego w grudniu 1970 roku przybywają cztery osoby z zamiarem odkrycia tajemnicy tego śmiercionośnego obiektu. Ich zleceniodawca dał im tydzień na rozpracowanie (i pozyskanie dowodów) paranormalnych właściwości tego miejsca. Przewodniczy zasłużony badacz takich zjawisk, doktor fizyki Lionel Barrett, któremu jak zwykle asystuje jego małżonka, Edith. Wraz z nimi do Piekielnego Domu wchodzą Florence Tanner i Benjamin Franklin Fischer. Ta pierwsza jest medium psychicznym ochoczo korzystającym ze swego talentu, a Ben to medium fizyczne, które od swojego poprzedniego pobytu w Piekielnym Domu (w 1940 roku, gdy jeszcze był nastolatkiem) uparcie blokuje swoje niezwykłe zdolności. Doktor Barrett nie wierzy w duchy sensu stricto, tylko w moce podświadomości, coś w rodzaju energii pochodzącej od ludzi, która może przetrwać śmierć swojego ludzkiego źródła. Florence Tanner wyraźnie stoi w opozycji do niego, choć jej klasyczny pogląd na nadprzyrodzone (wiara w duchy) wcale nie musi tak zupełnie kolidować z przekonaniami nazbyt pewnego siebie fizyka. „Piekielny dom” to przede wszystkim klasyczna ghost story, kolejna opowieść o przynajmniej pozornie nawiedzonym przez istoty z zaświatów domostwie, doprawiona dosyć śmiałą (acz nieprzesadnie akcentowaną) erotyką. Ale też opowieść podpinająca się pod motyw kojarzony głównie z scence fiction. Maszyna skonstruowana przez doktora Barretta to jedno, ale z fantastyką naukową kojarzy się głównie konstrukcja tej postaci. Richard Matheson daje nam rozliczne dowody na to, że kierujący tym odważnym projektem zbadania prawdopodobnie najgroźniejszego domostwa na świecie, naukowiec, jest klasycznym burzycielem. Człowiekiem tak opętanym swoimi nowatorskimi badaniami zjawisk nazywanych nadprzyrodzonymi, że niedopuszczającym już do siebie innych możliwości. A stąd blisko już do bagatelizowania zagrożenia czyhającego na niego i jego towarzyszy w Piekielnym Domu. Owszem, Barrett zachowuje pewną ostrożność, ale i tak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie docenia swojego wroga bądź wrogów. Bo w Piekielnym Domu niewątpliwie coś do szczętu zepsutego tkwi – czy to destrukcyjna energia, jak chce tego Barrett, czy agresywne dusze nieżyjących już, zdemoralizowanych osób, z diabolicznym właścicielem tej ogromnej posiadłości na czele. To ma drugorzędne znaczenie. Jedno jest pewne: koordynator tego wielce ryzykownego projektu ma zbyt swobodny stosunek do wszystkiego, co dzieje się w tym domostwie, z tego prostego powodu, że pokłada nazbyt wielką wiarę w swoje możliwości. I być może zbyt małą w jedną z jego towarzyszek. Być może, bo Matheson przebiegle żongluje nastawieniem czytelnika do właściwie wszystkich śmiertelników tkwiących w tytułowym obiekcie. A klimat, dawkowanie napięcia – to jest po prostu mistrzostwo! Krótko: jedna z najlepszych historii o nawiedzonym domostwie wśród tych, które dotychczas dane mi było przeczytać. Może nie na równi z „Nawiedzonym” Shirley Jackson i „Lśnieniem” Stephena Kinga, ale blisko. Bardzo blisko.

Wychwalany przez Stephena Kinga w jego „Danse Macabre” „Człowiek, który nieprawdopodobnie się zmniejszał” (oryg. „The Shrinking Man”), minipowieść pierwotnie opublikowana w 1956 roku, był już dwukrotnie przenoszony na ekran: „The Incredible Shrinking Man” (1957) i „Incredible Shrinking Woman” (1981), chociaż tę drugą komediową pozycję bardziej zasadne byłoby chyba nazywanie wariacją na temat rzeczonej historii amerykańskiego geniusza słowa pisanego, jakim niewątpliwie był Richard Matheson. Autor pisał tę historię klasyfikowaną jako science fiction... w piwnicy. W ten sposób chciał się naturalnie wczuć w nieciekawą sytuację swojego maciupeńkiego bohatera. Powiedzieć, że Scott Carey miał pecha to mało. W wyniku fatalnego zbiegu okoliczności (Matheson z czasem przyznał, że z naukowego punktu widzenia trochę go tutaj poniosło, ale „ostatecznie jaka to różnica”? - napisał do Stephena Kinga. No właśnie, jakie to ma znaczenie w przypadku tak niesamowicie emocjonującej opowieści?) główny bohater omawianego utworu zaczął się kurczyć. Codziennie o dokładnie jedną siódmą cala. Autor w pierwszej wersji trzymał się chronologii zdarzeń, ale po jakimś czasie uznał, że lepiej będzie podejść do tego od innej strony, ponieważ według niego w takim wypadku czytelnik musiałby nazbyt długo czekać na najlepsze kawałki. Aktualne dzieje lilipuciego już Scotta Careya (pojedynki z wielkim z jego punku widzenia, a więc i naszego, takiej arachnofobiczce jak ja musiały mrozić krew w żyłach) przeplata z retrospektywnymi fragmentami rozpoczynającymi się już wówczas, gdy Carey był świadom swojej niezwykłej przypadłości, ale jego postura jeszcze zbytnio nie ucierpiała. Narracja jest wprawdzie trzecioosobowa, ale Matheson bez widocznego trudu narzuca czytelnikowi punkt widzenia coraz to mniejszego i mniejszego protagonisty. Człowieka coraz bardziej obrażonego na świat. Przepełnionego bezsilną wściekłością na niesprawiedliwość losu względem niego, ale złość wylewa na swoją małżonkę. Mężczyzna po jakimś czasie jest też zmuszony unikać nawet swojej pięcioletniej córki – nawet tak mała istota staje się dla niego zagrożeniem, nie wspominając już o obcych ludziach. Carey staje się więc kimś w rodzaju więźnia we własnym domu. Alienuje się nie tylko od reszty świata, ale także od pozostałych domowników, do niedawna najbliższych mu osób. Podczas gdy córka fizycznie mu zagraża, żona, przynajmniej według niego, przestaje go rozumieć. Wręcz bagatelizuje jego bądź co bądź poważną chorobę. Teraz Carey jest zamknięty w piwnicy, w której mieszka czarna wdowa, która jeszcze co prawda go nie przerosła, ale to tylko kwestia dni. Niemniej już ta wielkość włochatego stworzenia przedstawia dla lilipuciego Careya niemałe zagrożenie. Pająk pająkiem, ale szczerze mówiąc silniej angażowały mnie retrospekcje z niezwyczajnego życia zwyczajnego mężczyzny (Matheson specjalizował się w mieszaniu zwyczajności z niezwykłością), z tego prostego powodu, że cechowały się one większą różnorodnością zdarzeń. W mrocznej, zawilgoconej piwnicy przynajmniej tymczasowo będącej całym światem Scotta Careya właściwie w kółko działo się to samo. Walki z pająkiem, zdobywanie jedzenia i wody, spanie, nieskuteczne próby wydostania się z tej podziemnej pułapki... I tak aż do niespodziewanego finału. Abstrahując oczywiście od arcyciekawej niedalekiej przeszłości tego godnego współczucia męża i ojca, który z czasem zostaje zupełnie sam... No nie, bo jest jeszcze bestia, z którą dzieli piwnicę swojego domu.

Opowiadania. „Koszmar na wysokości dwudziestu tysięcy stóp” miałam już okazję przeczytać w zbiorze „17 podniebnych koszmarów” skompilowanym przez Stephena Kinga i Beva Vincenta. „Test”, nazwałabym kreatywnym sposobem na zwrócenie uwagi czytelników na wciąż aktualny problem ludzi w podeszłym wieku, którzy przez swoich bliskich są odbierani w kategorii ciężaru. Czy chcielibyście takiego rozwiązania problemu, jakie ku przestrodze, kreśli w tym opowiadaniu Richard Matheson? „Człowiek, który nie lubił świąt” to krótka opowieść, która zasadza się tak naprawdę na przewrotnym finale. Wszystko co jest powiedziane wcześniej praktycznie nie ma większego znaczenia – to li tylko prosta droga prowadząca do końcowego zwrotu akcji. „Montaż” wyróżnia się konstrukcją. Matheson podaje tę opowieść w swego rodzaju formie filmowej – jak wskazuje już sam tytuł spotkamy się tutaj ze zmontowanym życiem pewnego pisarza, który najwyraźniej nie wziął sobie do serca znanej przestrogi mówiącej, żeby uważać na swoje życzenia, bo mogą się spełnić... „Dystrybutor” to dynamicznie i zarazem bardzo tajemniczo rozwijający się utwór o pewnym człowieku, który nie wiedzieć czemu coraz bardziej uprzykrza życie swoim nowym sąsiadom. Robi im różne przykrości, nastawia jednego na drugiego, a przy tym bardzo uważa, by nikt nie dowiedział się, że to on jest mącicielem. „Tylko umówione wizyty” to niespełna trzystronicowa opowieść o schorowanych ludziach, którym chwilową ulgę daje tylko jeden lekarz. Przewrotna opowieść, która podpina się pod pewien znany między innymi miłośnikom horroru motyw, zapożyczony z pewnych wierzeń. „Mucha” to dosyć zabawna, ale i niepozbawiona napięcia historia o rozpaczliwej walce pewnego poważnego dyrektora dużej formy z tytułową muchą. Celowo na koniec zostawiłam sobie „Guzik, guzik” i „Pojedynek”. Dwa utwory, które doczekały się swoich filmowych wersji (ten pierwszy miał i swoją serialową odsłonę, tj. jeden odcinek w „Strefie mroku”): „The Box. Pułapka” w reżyserii Richarda Kelly'ego to raczej luźna, mocno rozrośnięta o inne wątki adaptacja „Guzik, guzik”, a kultowy „Pojedynek na szosie” Stevena Spielberga to aż zaskakująco wierne przeniesienie na ekran opowiadania „Pojedynek”. Co nieco oczywiście dodano, ale praktycznie wszystko, co znalazło się w opowiadaniu ma też swoje miejsce w filmie Spielberga. Ze wszystkich krótszych utworów zamieszczonych w tym wspaniałym zbiorze przygotowanym przez wydawnictwo Mag, te dwa dostarczyły mi najsilniejszych emocji. I bynajmniej nie dlatego, że filmy...

Fani literatury grozy i science fiction wreszcie doczekali się polskojęzycznego wydania wielu reprezentatywnym utworów mistrza Richarda Mathesona w jednym starannym, godnym jego pióra tomie. Wydawnictwo Mag niejednokrotnie już mnie mile zaskakiwało, ale tą publikacją przeszli samych siebie. Trzy ponadczasowe minipowieści i dziewięć opowiadań wirtuoza słowa pisanego, którego epickich utworów na polskim rynku był bolesny niedostatek. Czy można to przebić? Wątpię. Ale próbujcie, proszę, polscy wydawcy: może jeszcze więcej literackich dzieł Richarda Mathesona w jednym tomiszczu? A do tego czasu... Ta oto zbiorcza publikacja kilkunastu utworów Richarda Mathesona to według mnie największe polskie wydarzenie literackie na przestrzeni kilku lat. Na poletku horroru i science fiction oczywiście. Coś za co winniśmy być niezmiernie wdzięczni wydawnictwu Mag (nie wspominając już o samym autorze tychże: oczywista oczywistość), my fani literatury grozy i fantastyki naukowej. Nareszcie!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz