Stronki na blogu

środa, 5 lutego 2020

„Countdown” (2019)


Świeżo upieczona pielęgniarka, Quinn Harris, od jednego z pacjentów dowiaduje się o aplikacji na telefon o nazwie Countdown, która mówi użytkownikowi, kiedy umrze. Mężczyzna jest pewny, że dane przedstawiane przez aplikacje są prawdziwe, bo za dowód ma tragiczną śmierć swojej dziewczyny, której pora odpowiadała wyliczeniom programu. Quinn sceptycznie podchodzi do tej opowieści i podobnie jak jej koleżanki i koledzy z pracy z ciekawości ściąga popularną aplikację, która informuje ją, że zostało jej kilkadziesiąt godzin życia. Choć wątpi w prawdziwość tych danych trochę ją one niepokoją. Lekkie zdenerwowanie zamienia się w czyste przerażenie, gdy w pobliżu Quinn zaczynają pojawiać się nadnaturalne istoty. Kobieta łączy siły z nowo poznanym mężczyzną, Mattem Monroe, któremu zgodnie z obliczeniami Countdown, także zostało niewiele czasu. Razem próbują znaleźć sposób na uniknięcie szybko zbliżającej się śmierci.

Zrealizowany za mniej więcej sześć i pół miliona dolarów amerykański horror „Countdown” w reżyserii i na podstawie scenariusza Justina Deca, powstał w oparciu o jego nakręconą wiele lat wcześniej krótkometrażówkę koncentrującą się na młodej parze zderzającej się z niepokojącą mocą pewnej aplikacji na telefon. Justina Deca ciągnie przede wszystkim w kierunku komedii (co zresztą widać też w „Countdown”), ale mile wspomina takie filmy grozy, jak „Szczęki” Stevena Spielberga, „Halloween” Johna Carpentera, „Duch” Tobe'a Hoopera i „Obcy – 8. pasażer Nostromo” Ridleya Scotta. I z niemałym zapałem podszedł do realizacji horroru „Countdown”, do czego zresztą od lat namawiali go koledzy z branży.

Co powstanie z połączenia „The Ring”, „Oszukać przeznaczenie” i „Aplik@cji” Abela i Burlee Vangów? Horror o tajemniczej aplikacji odliczającej czas jaki pozostał jej użytkownikowi na tym padole. Ale, ale, program ten ma jeszcze jedną nieprzyjemną właściwość, bo w końcu nudno byłoby li tylko świadkować próbom (tadam!) oszukania przeznaczenia. Aplikacja o nazwie Countdown, która zresztą, w nieporównanie bardziej przyjaznym użytkownikowi wydaniu, istnieje w rzeczywistości, staje się istną zmorą dla świeżo upieczonej pielęgniarki Quinn Harris (przekonujący występ Elizabeth Lail) i jej nowego przyjaciela, Matta Monroe. Ze mną w sumie było podobnie – przebrnięcie przez tę filmową opowieść było sporym wyzwaniem, bo jakoś nie mogłam oprzeć się poczuciu, że twórcy tego obrazu, za punkt honoru postawili sobie bezrefleksyjne kalkowanie aż nadto dobrze znanych motywów i co gorsza, postanowili podać to w modnej plastikowej oprawie. Klimatem „Countdown” upodabnia się do pierwszego lepszego (tzn. gorszego) współczesnego teen horroru, chociaż na pierwszym planie stawia dorosłą kobietę, która właśnie zakończyła staż w dużym szpitalu i została pełnoprawną pielęgniarką. Sympatyczną Quinn Harris, która szczerze troszczy się o pacjentów, ale stanowczo zbyt mało czasu spędza ze swoją rodziną: nastoletnią siostrą Jordan i ich ojcem. Matka zaś jakiś czas temu zginęła w wypadku. Quinn nie może, i tak naprawdę nawet nie próbuje, uwolnić się od wyrzutów sumienia. Obwinia się za śmierć matki, co w istocie przekłada się na jej relacje z pozostałymi członkami rodziny. Ewidentnie stara się spędzać jak najmniej czasu z ojcem i młodszą siostrą, choć oni chcieliby widywać ją częściej. W sferze zawodowej Quinn też nie układa się najlepiej, a wszystko przez jednego z lekarzy, który mówiąc oględnie, wzorem cnót z całą pewnością nie jest. Dodajmy do tego wątek zawiązującej się przyjaźni Quinn z Mattem Monroe (bardzo sympatyczna kreacja Jordana Callowaya) z widokami na coś więcej i mamy całą obyczajową/dramatyczną otoczkę służącą głównie przedstawieniu ważniejszych postaci. Powierzchownemu, bo nie ma czasu na pochylanie się nad postaciami, skoro w ręku dzierży się tak atrakcyjne dla fana gatunku narzędzie, jak śmiercionośna telefoniczna aplikacja. Justin Dec dodał do tego przewodniego wątku nutkę tajemnicy, która szczerze mówiąc zajmowała mnie mniej więcej tak jak rozliczne zagrania typu: o matko, wskoczyła jakaś kreatura! Tak, jump scenek w „Countdown” jest naprawdę niemało, bo co to byłby za horror, gdyby ich zabrakło? Ale wracając do meritum: tajemnica (przynajmniej na początku) tytułowej aplikacji zasadza się na niemożności odgadnięcia skąd to to się wzięło i czy faktycznie można powiedzieć, że zabija swoich użytkowników. Może po prostu ujawnia tajemną informację: dokładną, z góry ustaloną datę ich śmierci. Znaczy się przeznaczenie. Za tym drugim świadczy to, że nie każdy, kto ściągnie feralną aplikację niedługo już pożyje, bo twórcy dobitnie pokazują (poczynając od prologu), że części z jej użytkowników aplikacja wróży długi żywot. Quinn jednak to nie dotyczy – jej zostały mniej więcej trzy dni, a jej nowemu przyjacielowi, Mattowi, jeszcze mniej. A skoro już nabrali pewności, że Countdown nie kłamie, to trzeba wziąć przykład z choćby Alexa Browninga i spróbować oszukać przeznaczenie. Żeby tego dokonać najpierw muszą „poznać swojego wroga” tj. zbadać nieszczęsną aplikację, w czym może pomóc im właściciel sklepu z telefonami – jeden z dwóch niskich ukłonów (jeśli chodzi o bohaterów) Justina Deca w stronę komedii. UWAGA SPOILER Drugim jest (jakżeby inaczej) Boży wojownik: zwariowany ksiądz parający się demonologią KONIEC SPOILERA.

Wyskakujące maszkary są. Tajemnica, no powiedzmy że jest. Efekty specjalne, ze wskazaniem na komputerowe, oczywiście też obecne. Do tego konwencjonalna fabułka z bądź co bądź dającymi się lubić postaciami, stojącymi w centrum tej nader standardowo rozwijanej akcji. Postaciami, które spotykają dobrze znane miłośnikom kina grozy przeżycia natury paranormalnej. Nie tak znowu mroczne przeżycia, bo atmosfera „Countdown”, przynajmniej w moim poczuciu, choćby tylko nikłą groźbą nie emanuje. Ani wizualnie (ciemności są raczej rzadkiej, niewystarczająco zagęszczone i po hollywoodzku metaliczne), ani odczuwalnie, bo kilka/kilkanaście dynamicznie, bez należytego wyczucia napięcia, poprowadzonych fragmentów spod znaku kontaktów z nieznanym (najlepsze są kiczowate chwile, w których owych istot nie widać, ale za to widać, co robią z takim czy innym nieszczęśnikiem: jakkolwiek to zabrzmi, efekt jest raczej niezamierzenie zabawny) nie mogło skłonić mnie do śledzenia losów bohaterów filmu z narastającą obawą. Nie życzyłam im źle, ale i bez większej nadziei wypatrywałam ciekawszych ścieżek fabularnych z ich udziałem. Nie wymagałam przemierzania dziewiczych terytoriów horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych, ale dużo bardziej klimatycznego, nie tak beznamiętnego podejścia twórców do sprawdzonych motywów, już tak. Wyglądało mi to trochę tak, jakby Justin Dec chwytał się wszystkiego, co tylko przyszło mu na myśl w swoich rozpaczliwych próbach ożywienia owej historyjki. Nie twierdzę, że tak to się odbywało, po prostu tak to odbierałam. Najpierw kasandryczna aplikacja na telefon, potem jakieś niedostrzegalne gołym okiem nadnaturalne siły, UWAGA SPOILER następnie domniemane demony i na dodatek domorosły egzorcysta, wielki pasjonat demonologii, przypominający trochę wspólników Elise Rainier z filmów spod znaku „Naznaczonego”, klątwa, religijny rytuał KONIEC SPOILERA i po części spodziewana ostateczna konfrontacja, która oczywiście efekciarstwem musiała przebić wszystko, co miałam nieprzyjemność ujrzeć dotychczas. No dobrze, gwoli sprawiedliwości, finalne starcia (swoją drogą w trakcie napisów jest jeszcze jedna scena), jak na standardy współczesnego amerykańskiego kina z przyzwoitym budżetem, są powiedzmy w miarę powściągliwe. Spodziewałam się większego pola do popisu dla twórców efektów specjalnych, aczkolwiek zaznaczam, że zwolennicy obrazów generowanych komputerowo pominięci nie zostali. Gorzej z osobami preferującymi minimalistyczne w formie i maksymalistyczne w wymowie horrory o zjawiskach nadprzyrodzonych, ale kto by się nimi przejmował? Po co komu mroczny, ponury klimat, powolne budowanie napięcia i maksymalnie realistyczne, praktyczne efekty specjalne, skoro może mieć „bajeranckie” CGI i dynamiczny rozwój akcji, w którym nie ma miejsca na nudnawe pogłębione analizy bohaterów i antybohaterów, czy paranormalnych zjawisk, z którymi się stykają. Jeden zwariowany pomocnik Quinn i Matta trochę na ten temat nam powie, ale w tak chaotycznym, najwidoczniej typowym dla siebie stylu (widać, że nasz nieustraszony wojownik prowadzi nieuporządkowaną, bałaganiarską egzystencję: żyje chwilą, można by rzec), którą to wiedzę notabene nader szybko, bez większego pomyślunku przełoży na praktykę. Czy dobrze oceni zagrożenie? To się okaże. A przedtem... Justin Dec zaprasza na boleśnie wtórną przeprawę z nie tak znowu nieznanym, której bynajmniej nie ułatwia znajomość dokładnej daty śmierci. Czy przeznaczenie da się oszukać albo czy można przechytrzyć tajemniczą moc wykorzystującą z pozoru niewinną aplikację telefoniczną do dręczenia i być może przyśpieszania śmierci niektórych z jej użytkowników? Quinn i Matt mają nadzieję, że tak, że istnieje sposób na znaczne odsunięcie w czasie swojej śmierci. Jakie? W sumie łatwo się domyślić, bo i tutaj twórcy zbytnio się nie wysilali – wykorzystali motyw, który w kinie grozy już się pojawiał. I to nawet w pozycji fabularnie trochę zbliżonej do tego tutaj delikatuśnego horrorku uczącego, że z telefonicznymi aplikacjami trzeba uważać. Tak Wy wszyscy uzależnieni od tych nowoczesnych bajerów: uważajcie co ściągacie na swoje nietanie, silnie uzależniające urządzenia, bo przy okazji możecie ściągnąć na siebie śmierć. A wtedy to już żadna reklamacja nie pomoże.

Wbrew nader nieprzychylnego spojrzeniu, jakie mam na debiutancki horror Justina Deca (tak w roli reżysera, jak scenarzysty), nie uważam „Countdown” za obraz niegodny polecenia fanom gatunku. Tyle że absolutnie nie wszystkim. Nawet nie wszystkim osobom preferującym historie o zjawiskach paranormalnych, bo część z nich mroczny i/lub ponury klimat silnie nacechowany bardziej odczuwalną, niźli dostrzegalną groźbą nie z tego świata, uważa za najważniejszy element tego typu horrorów. Tego przede wszystkim pożąda, a „Countdown”, przynajmniej moim zdaniem, tego nie oferuje. Ale już osoby mające ochotę albo wręcz preferujące lżejsze klimaty (w stylu teen horroru podanego na nowoczesnej tacy), niezbyt mroczne i niewyszukane opowieści o ludziach starających się uniknąć zapowiedzianej im już nieodległej śmierci, mają sporą szansę na niezłą rozrywkę z tym oto, bądź co bądź, nie najgorzej przyjętym nieskomplikowanym horrorem o kasandrycznej aplikacji na telefon.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz