Stronki na blogu

poniedziałek, 17 lutego 2020

„Cucuy: The Boogeyman” (2018)


Nastoletnia Sofia Martin dostaje pół roku aresztu domowego za napaść na funkcjonariusza policji. Tego samego dnia w jej sąsiedztwie pojawia się nowy lokator, tajemniczy mężczyzna, który szybko zaczyna budzić podejrzenia Sofii. Dziewczyna ma powody, by przypuszczać, że to on odpowiada za zaginięcia dzieci, do których ostatnio dochodzi w mieście. Wraz z kolegą z sąsiedztwa, Milo Murphym i niedosłyszącą młodszą siostrą Amelią, która jest prześladowana w szkole z powodu swojej niepełnosprawności, Sofia stara się pozyskać dowody obciążające jej nowego sąsiada. Rozwój wypadków każe jej jednak wziąć pod uwagę jeszcze inną możliwość. A mianowicie taką, że porywaczem dzieci jest mityczny Cucuy, potworne stworzenie, które żywi się swoimi ofiarami.

Peter Sullivan, twórca między innymi „The Sandman” (2017), z myślą o kolejnym horrorze zagłębił się w legendy z całego świata, szukając takiej, która „byłaby wystarczająco silna, aby wesprzeć narrację”. Jego uwagę zwrócił znany w kulturze latynoskiej mit o mitycznym potworze, porywaczu i zjadaczu niegrzecznych dzieci, zwanym między innymi El Cucuy i uważanym za iberyjską wersję Bugbeara i Krampusa. Cucuy zwykle jest wykorzystywany jako środek służący dyscyplinowaniu małoletnich: straszak na niesforne dzieciaki. Peter Sullivan największy potencjał dostrzegł w samym fakcie nagłej i niewyjaśnionej utraty dziecka – wyznał, że bardziej przerażającego scenariusza nie potrafi sobie wyobrazić, dlatego właśnie na tym mitycznym stworze zdecydował się oprzeć scenariusz swojego horroru, któremu nadał tytuł „Cucuy: The Boogeyman”. Następnie sam go wyreżyserował, a premierowy pokaz odbył się w październiku 2018 roku na kanale SyFy (Stany Zjednoczone).

Pamiętacie Kale'a z thrillera „Disturbia” (pol. „Niepokój”) w reżyserii D.J. Caruso? Nastoletniego chłopaka, który za fizyczny atak na nauczyciela został skazany na kilkumiesięczny areszt domowy, w trakcie którego stopniowo nabierał przekonania, że jeden z jego sąsiadów jest seryjnym mordercą. Z Sofią Martin, główną bohaterką amerykańskiego horroru „Cucuya: The Boogeymana”, jest podobnie. Nastolatka (w tej roli taka sobie Jearnest Corchado) stając w obronie swojej niedosłyszącej młodszej siostry, Amelii, „szturcha” funkcjonariusza policji, który ruszył na ratunek chłopakom zaatakowanym przez Sofię, którzy chwilę wcześniej znęcali się nad jej niepełnosprawną siostrą. Tego policjant oczywiście nie widział, ale prawdopodobnie wziął to pod uwagę sąd. Zamiast poprawczaka Sofia dostała sześciomiesięczny areszt domowy - bez możliwości uczęszczania do szkoły(!) - czym naturalnie przysporzyła dodatkowego kłopotu swojej i tak już ledwo wiążącej koniec z końcem zapracowanej, od roku owdowiałej, matce. Kobieta jednak długo nie złości się na swoją pierworodną córkę. Młodsza siostra zaś jest wdzięczna Sofii za poświęcenie, na jakie się dla niej zdobyła. Sofia i Amelia są ze sobą bardzo zżyte. Tej pierwszej w najmniejszym nawet stopniu nie przeszkadza to, że przez większość czasu to na niej spoczywa obowiązek opieki nad Amelią, bo ich matka od śmierci męża (a ich ojca) musi pracować od rana do wieczora, żeby utrzymać rodzinę. Peter Sullivan niemały nacisk położył na relacje rodzinne, na akcentowanie silnych więzi pomiędzy Martinami: żyjącą w Stanach Zjednoczonych trzyosobową familią mającą meksykańskie korzenie (matka Sofii i Amelii jest Meksykanką, ojciec natomiast był Amerykaninem), której brakuje pieniędzy, ale ma coś ważniejszego: wsparcie swoich bliskich w trudnych chwilach. Najbardziej potrzebuje go najmłodsza członkini rodziny, niedosłysząca, wspomagająca się aparatem słuchowym Amelia, która to jest prześladowana w szkole z powodu swojej niepełnosprawności (fakt, że jest półkrwi Meksykanką też może grać w tym rolę). To oczywiście ważny komentarz do sytuacji, która niestety wciąż dotyka osoby niepełnosprawne. Niektóre. Choć lubimy myśleć, że żyjemy w tzw. oświeconym świecie, w postępowej epoce, w której nie ignoruje się potrzeb osób niepełnosprawnych, to jak przychodzi co do czego... Cóż, wciąż są tacy, którzy nie widzą, bo nie chcą widzieć, okrucieństwa (tak, tak, w tym postępowym świecie) względem ludzi i tak już ciężko doświadczonych przez los. Amelia chce się przystosować, naturalnie marzy o akceptacji rówieśników i pewnie by ją zyskała, gdyby tylko ktoś dał jej szansę. W szkole, do której uczęszcza jeszcze ani jeden uczeń „nie zadał sobie trudu”, aby ją poznać. Bo po co? Lepiej z góry wyrobić sobie negatywne zdanie, bo jakże miałoby być pozytywne skoro już na pierwszy rzut oka widać, że Amelia nigdy nie będzie taka wspaniała jak reszta... Taki sposób myślenia zdaje się kierować jeśli już nie wszystkimi uczniami problematycznej szkoły podstawowej, to na pewno najbardziej zdeterminowanymi prześladowcami Amelii. Najpopularniejszą dziewczyną w szkole (a jakżeby inaczej!) i paczką skaterów, której ulubioną rozrywką (obok dręczenia Amelii i jeżdżeniu na deskorolkach) jest niszczenie własności miasta. Jak widać Peter Sullivan jedzie na stereotypach: szkolna piękność, a przynajmniej za takową uważana, która złą dziewczyną jest, banda klasycznych chuliganów, nastolatków z przyjemnością działających na szkodę ogółu oraz główny obiekt ich niewybrednych żartów, kpin, doprawdy przykrych złośliwości, również z wykorzystaniem Internetu. Sullivan w ten sposób być może chciał uczulić jeszcze nieuczulonych na haniebne wykorzystywanie Sieci przez część młodych ludzi. Aczkolwiek z moich osobistych obserwacji wynika, że ten proceder nie ogranicza się jedynie do osób małoletnich – Internet jest czymś w rodzaju broni także dla wielu dorosłych ludzi. Narzędziem nader chętnie wykorzystywanym do niszczenia bliźnich. A obok tego rzecz jasna toczy się opowieść o tytułowym potworze. Postaci zaczerpniętej z latynoskiej legendy, wykorzystywanej przez niektórych rodziców do dyscyplinowania swoich pociech.

Czarny charakter, nadnaturalny stwór polujący na niegrzeczne dzieci, to przede wszystkim wymyślny, ale już niekoniecznie niepokojący kostium (według mnie przesadzony) „wspomagany” CGI. Twórcy posiłkowali się komputerem między innymi przy wprawianiu w ruch ust tytułowego potwora - nienaturalnie szerokie rozwarcie najeżonej ostrymi zębiskami paszczy – i żarzących się czerwienią ślepi: to dopiero tandetny efekt. Przejścia Cucuya, w których dostrzegamy też niesamowicie kiczowate kłębki czarnej mgły, rozpraszające się w ten sposób kontury jego sylwetki, również zostały wygenerowane komputerowo, ale przy całej mojej niechęci do tego tworu, jakim jest tytułowy antybohater tego konwencjonalnego horroru Petera Sullivana, to i tak nic w porównaniu do tego, co miałam nieprzyjemność zobaczyć pod koniec filmu. Ale poza tym... No, więcej powodów do narzekań twórcy efektów specjalnych mi nie dali. Wypatrzyłam nawet bardziej udane występy Cucuya – prolog, ręce potwora z nagła wystrzeliwujące spod pryczy w policyjnym areszcie i przede wszystkim moment, w którym mityczny stwór pojawia się w zasięgu wzroku Sofii Martin, tuż po jej nieoczekiwanym spotkaniu nieopodal jej domu z młodocianymi wandalami oraz widok jednej zdeformowanej martwej twarzy (przypomniał mi się „The Ring”). UWAGA SPOILER Przy pewnej dozie dobrej woli dodać do tego można też późniejsze widoki wciąż żyjących więźniów Cucuya, które przetrzymuje w swoim w miarę mrocznym systemie jaskiń (długie, ciasne korytarze): skrępowane, nienaturalnie uśpione małoletnie osoby, które bestia w najbliższej przyszłości zamierza pożreć KONIEC SPOILERA. Choć w mojej ocenie klimat „Cucuya: The Boogeymana” jest posępniejszy niż w tych wszystkich plastikowych, szeroko reklamowanych tworach (och ten hollywoodzki styl), to biorąc pod uwagę całokształt współczesnego kina grozy warstwa audiowizualna i tak jest dość asekurancka. „Cucuy: The Boogeyman” to jeden z tych grzeczniejszych horrorków, który nie stara się zbytnio zaniepokoić zaprawionego w boju odbiorcy, ale też nie mogę zarzucić mu sromotnej porażki na gruncie atmosferycznym. Bywało nieporównanie gorzej. Długoletni fani gatunku żadnych fabularnych niespodzianek raczej tutaj nie znajdą. Chyba że za takową uznać stwora zaczerpniętego z niezbyt szeroko rozpowszechnionej legendy. W każdym razie sam rozwój akcji jest dokładnie taki, jakiego przede wszystkim spodziewamy się po tego typu filmach. A przynajmniej ja nie miałam żadnych wątpliwości co do kierunku, jaki owa opowieść obierze. Wiadomo kto trafi do wora Cucuya, wiadomo, jaka rola w tym koszmarze przypadnie głównej bohaterce, nastoletniej Sofii Martin, wiadomo nawet jak rozwinie się wątek tajemniczego sąsiada, którego szpieguje zaobrączkowana dziewczyna. Zupełnie jak Kale z „Niepokoju”... No dobrze, nie do końca, ale podobieństwa są tak silne, że nie uwierzyłabym, gdyby mi powiedziano, że Peter Sullivan z tym osiągnięciem D.J. Caruso nigdy się nie spotkał. Uparte trzymanie się konwencji dla mnie przeszkodą nie było, bo należę do tej mniejszości, która co do zasady ceni sobie obcowanie z tradycjonalnymi rozwiązaniami. O ile są odpowiednio podane. A przynajmniej znośnie. „Cucuy: The Boogeyman” w tej materii na wyżyny się oczywiście nie wspomina – nie wydobywa maksimum potencjału z twardego schematu, w którym od początku do końca egzystuje. Silnie trzymająca w napięciu, wzbudzająca choćby tylko lekki dyskomfort emocjonalny przejażdżka to to nie była. Już prędzej niezobowiązujące, lekkie patrzydło o cudacznym potworze i rzecz jasna ludziach stawiających mu czoło. Głównie małoletnich „przymusowych badaczach folkloru”: nastolatkach, którzy chcąc zniszczyć mitycznego stwora żywiącego się dziećmi muszą dokładnie zbadać temat. I ten konkretny przypadek, bo jak się okazuje ich wróg posiada jedną iście wampirzą (heh) cechę. Właściwość, która ma zasadnicze znaczenie dla tej sprawy. Sprawy nieefektywnie prowadzonej przez stryja Sofii i Amelii Martin, komendanta miejscowej policji. Co oczywiście nie dziwi, bo który policjant zakłada, że poszukiwana przez niego osoba nie jest człowiekiem tylko legendarnym, nadnaturalnym monstrum, na którego patrzy się trochę jak na alter ego... Świętego Mikołaja:) No wiecie, ten wór. Już abstrahując od tego, że silniejszych emocji „Cucuy: The Boogeyman” mi nie dostarczył, to muszę zaznaczyć, że filmowcy narzucili temu lekkiemu spektaklowi niezłe tempo. Co ważniejsze dla mnie: nienadmiernie dynamiczne; i co istotniejsze dla bodaj większości współczesnych fanów kina grozy: nie takie, które można nazwać powolnym. Peter Sullivan całkiem wprawnie porozkładał w czasie wszystkie niewyszukane (tak wiem, tytułowy antybohater może i zasłużył sobie na miano „wyszukanego”...) wątki tej opowiastki ku przestrodze. Przewidywalnej, ale i niemęczącej (przynajmniej mnie) historyjki o potworze, który ma na oku niesforne, żeby nie rzec okrutne dzieci. Więc pamiętajcie młodzi: trzeba grzecznym być! Tak tylko czy film ten można uznać za odpowiedni dla tych, do których przede wszystkim kieruje swoją przestrogę? Dla nastolatków tak, ale młodsze dzieci... No powiedzmy, że Cucuy to taka okrutniejsza wersja czarownicy z bajki o Jasiu i Małgosi. Bardziej szkaradna i można rzec, że mniej wykwintna:) Więc... Nie, z myślą o najmłodszych ten film najprawdopodobniej nie powstawał. Pomimo tego, że przez starszego odbiorcę może być odbierana jako jeden z bardziej ugrzecznionych horrorów o mitycznych potworach.

Obiektywnie rzecz biorąc godnym polecenia horrorem „Cucuy: The Boogeyman” prawdopodobnie nie jest. Ale przez męki nie przeszłam. Seans wprawdzie nie upłynął mi pod znakiem żywszych emocji, co prawda Peter Sullivan nie przygotował jednego z tych horrorowych widowisk, do których chce się wracać, ale tak na jeden raz? W sumie, czemu nie? Od czasu do czasu można przecież uraczyć się czymś lżejszym, niewymagającym myślenia, uruchamiania wyobraźni, ani generalnie większego skupienia. Trochę efekciarski i dokumentnie przewidywalny to film, ale przy odpowiednim nastroju w sumie do strawienia. Polecać nie będę, ale nie boję się zakomunikować, że nie był taki zły, jak się spodziewałam. Ot, takie średniawe coś, raczej nie do użytku bardziej wymagających odbiorców. A już na pewno nie poszukiwaczy oryginalnych rozwiązań w horrorze. Mimo tego, że postać Cucuya często w tym gatunku nie gości. I jeszcze taka ciekawostka: Stephen King inspirował się legendą o tym stworze pisząc jedną ze swoich nowszych powieści, której tytułu taktownie nie zdradzę.

1 komentarz: