Stronki na blogu

niedziela, 23 lutego 2020

„Czarne święta” (2019)


Studentka Riley Stone jakiś czas temu została zgwałcona przez przewodniczącego prestiżowego bractwa Briana Huntleya, ale poza jej siostrami ze stowarzyszenia nikt w to nie wierzy. Na początku przerwy świątecznej Riley i jej przyjaciółki narażają się Huntley'owi i jego przyjaciołom taneczno-wokalnym występem w siedzibie ich bractwa. Nazajutrz Riley odkrywa, że jedna z jej sióstr zaginęła. Co więcej ona sama zaczyna odbierać niepokojące wiadomości w aplikacji telefonicznej od kogoś posługującego się pseudonimem Calvin Hawthorne. Podejrzewa, że za tym wszystkim stoi Brian i jego bracia ze stowarzyszenia, ale nie dysponuje dowodami, które mogłaby przedstawić ochronie kampusu. Kobieta jest coraz bardziej przekonana, że jej i jej przyjaciółką grozi niebezpieczeństwo, nie wie tylko jeszcze, jak wielkie.

W 1974 roku swoją premierę miał kulturowy slasher Boba Clarka pod tytułem „Black Christmas” (pol. „Czarne święta”). W roku 2006 ukazał się jego luźny remake w reżyserii Glena Morgana pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Krwawe święta”), ale widocznie uznano, że to za mało, postanowiono bowiem nakręcić drugi jeszcze luźniejszy remake tej dobrze znanej długoletnim fanom horrorów pozycji. Wyprodukowane przez Blumhouse Productions nowe „Czarne święta” (oryg. „Black Christmas”) wyreżyserowała Sophia Takal, twórczyni „Green” (2011) i „Zawsze piękna” (2016), która współpracowała już z założycielem Blumhouse Productions, Jasonem Blumem, przy okazji prac nad serialem „Into the Dark”. Budżet filmu oszacowano na pięć milionów dolarów, a dotychczasowe wpływy z całego świata przekroczyły osiemnaście milionów dolarów. 
 
Nowozelandzko-amerykański niby remake „Czarnych świąt” Boba Clarka został pomyślany, jako slasher feministyczny. Sophia Takal chciała zrobić film, który dosadnie sprzeciwiałby się uprzedmiotowianiu kobiet. Nie tylko w slasherach, a nawet nie przede wszystkim. Jej wersja „Czarnych świąt” (scenariusz napisała wespół z April Wolfe) nawiązuje do kampanii #MeToo i czyni to w sposób, który praktycznie przysłania wszystko inne. Omawiana produkcja spokojnie mogłaby uchodzić za oddzielną historię, niezwiązaną z kultowym dziełem Clarka, bo nie ma z nim prawie nic wspólnego. Chyba że za punkty zbieżne uznać osadzenie akcji w okresie świątecznym (tuż przed Świętami Bożego Narodzenia), żeńskie stowarzyszenie studenckie i kota. Około pięciu milinów dolarów, które włożono w to przedsięwzięcie w ogóle nie widać. „Czarne święta” w interpretacji Sophii Takal przypominają kino półamatorskie – pierwszą lepszą (a raczej gorszą) telewizyjną rąbankę nakręconą za góra kilkaset tysięcy dolarów i bynajmniej nieutrzymaną w klimacie niskobudżetowych slasherów z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Jarmarczna atmosfera, w której Świąt Bożego Narodzenia, pomimo wszystkich adekwatnych ozdób i przedmiotów, jakoś nie czuć. Aż zanadto rzuca się za to w oczy kolorystyczna tandeta – przejaskrawienie, przesadne oświetlenie – i niewprawne, żeby nie rzec męczące, kadrowanie. A fabuła... Tak się zastanawiam, czy to aby nie jakiś żart. Czysta kpina z mojego ulubionego podgatunku horroru. Wypowiedzi Sophii Takal nie sugerują świadomego dążenia w „Czarnych świętach” do ośmieszenia nurtu slash. Świadomego nie, ale ją i jej partnerkę w pisaniu scenariusza tak poniosło, że naprawdę trudno nie odbierać tego w kategoriach karykatury rzeczonego podgatunku. Najpierw jednak rzeczy mniej istotne, które jednakowoż niektórzy mogą uznać za znaki naszych czasów. W jej „Czarnych świętach” aktorki się nie obnażają, ani nawet nie biegają w kusych, prześwitujących podkoszulkach, a czarnoskóra osoba nie tylko nie ginie na początku, ale uchodzi za najsilniejszą kobietę w żeńskim stowarzyszeniu studenckim, do którego przynależy też domniemana final girl, Riley Stone, w którą wcieliła się Imogen Poots, dostosowując się do przerysowanej, patetyczno-komicznej tonacji tego filmidła. Główna bohaterka „Czarnych świąt” jest najsilniej ukorzeniona w konwencji slash. To praktycznie jedyny ukłon w stronę tradycji, poza zamaskowanym mordercą, który to motyw i tak ostatecznie jest dyskusyjny. Owszem, Riley, podobnie jak jej poprzedniczki, początkowo jawi się jako osoba nielubiąca się wychylać, nieśmiała obserwatorka, która zamiast zaciekle walczyć o swoje woli zagryźć zęby i mieć nadzieję, że czas faktycznie leczy rany. Ale z czasem odnajduje w sobie siłę niezbędną do walki... z płcią przeciwną? Czy tylko pojedynczym oprawcą? Pierwsze „wysunięcie głowy ze skorupy” następuje podczas imprezy zorganizowanej przez bractwo, któremu przewodniczy człowiek, który jakiś czas temu wykorzystał ją seksualnie. Gwałciciela nie tylko nie spotkała zasłużona kara, ale wręcz to na jego ofiarę spadły największe nieprzyjemności. Bo oprócz jej najbliższych przyjaciółek nikt nie dał wiary oskarżeniom, jakie Riley rzuciła pod adresem powszechnie szanowanego studenta, Briana Huntleya. To rzecz jasna miało stanowić krytyczny komentarz do zjawisk zachodzących w rzeczywistości. Do ostracyzmu społecznego, a wręcz jawnej nienawiści, z jaką zderza się niejedna ofiara gwałtu po wskazaniu swojego oprawcy. Posądzana o dopuszczenie się obrzydliwego kłamstwa kobieta zostaje odtrącona przez część tzw. praworządnego społeczeństwa. Sophia Takal w „Czarnych świętach” wyraża głośny sprzeciw w stosunku do takich postaw. Nie wspominając jednak o tym, że fałszywe oskarżenia o gwałt nie są procederem tak zupełnie niespotykanym, że niejedno już życie w ten sposób niewinnemu człowiekowi zniszczono. Czy przyjmuje się to do wiadomości, czy nie, takie przypadki też mają miejsce. Riley jednak nie jest osobą tego pokroju. Nie stara się zaszkodzić niewinnemu młodzieńcowi. Sprawiedliwości w sumie też nie szuka. Już nie. Bo środowisko studenckie, w którym się obraca dało jej wyraźnie do zrozumienia, że lepiej zrobi, jak zamilknie. Bo Brian Huntley nie mógł, po prostu nie mógł dopuścić się takiego haniebnego czynu, o jaki ta bezwstydna femme fatale go posądza... Tak myśli większość, ale na szczęście dla niej, nie wszyscy. Na szczęście, bo bez lojalnych przyjaciółek Riley z pewnością nie weszłaby na ścieżkę w pełni uzasadnionego buntu. Nigdy nie stałaby się kobietą wyzwoloną.

W „Czarnych świętach” Sophii Takal trwa zacięta wojna płci. Niedokładnie taka jak w życiu codziennym. Na kartach scenariusza trzeciego pełnometrażowego obrazu tej pani przybiera ona monstrualne rozmiary. Właściwie cała fabuła jest podporządkowana tej problematyce. Wzajemnemu okładaniu się (fizycznemu i słownemu) pierwiastka żeńskiego i męskiego. Odwiecznej walce o władzę. Równouprawnienie? To czysta fikcja. Bajka dla grzecznych dzieci. Każda ze stron tej niekończącej się wojny pragnie zagarnąć całą władzę, zamiast po prostu się tym tortem podzielić. Tak mi to wyglądało w „Czarnych światach”, choć pewnie Sophia Takal nie życzyłaby sobie, by w ten sposób to interpretować. Twórcy tego niby remake'u filmu Boba Clarka robią wszystko, co w ich mocy, żeby widz opowiedział się po stronie kobiet w tej regularnej bijatyce. Czynią to tak nachalnie, tak się z tym odbiorcy narzucają (wygląda to bardziej jak stanowczy nakaz niźli zachęta), że istnieje prawdopodobieństwo, że w niektórych przypadkach odniosą skutek odwrotny do zamierzonego. Moja przekorna natura w każdym razie dodatkowo utrudniała mi należyty odbiór omawianego... hmm... slashera. Wiem, jak to zabrzmi, ale jakoś nie potrafiłam sympatyzować z tymi wojowniczymi feministkami wykreowanymi w tymże kinematograficznym „cudeńku”. Przedstawionymi w sposób nie tylko nader toporny, ale i w pewnym sensie w czerni i bieli. Próżno szukać w nich odcieni szarości (może poza Riley, ale co do niej też mam poważne wątpliwości). Różnych ambicji, celów, światopoglądów... Nieomal wszystkie kobiece postaci zdają się myśleć tylko o jednym: jak wbić szpilę mężczyznom? Pokazać im na co je stać. A potem niepomiernie się zdziwić, że te łotry kontratakują (przynajmniej w ich mniemaniu). No jak to tak? Przecież im nie wolno! Scenariusz „Czarnych świąt” tylko raz łaskawszym okiem spogląda na aktualną sytuację płci męskiej. Nie, nie potępia kobiet tak zupełnie, bo jego autorki ucinają dyskusję w sposób, który nie pozostawia wątpliwości, że mimo wszystko kobiety walczące dobrze czynią atakując całą populację męską. Oni powinni pokornie to znosić, bo mają władzę. W żaden sposób nie odpowiadać na tony pomyj, którymi w dzisiejszej rzeczywistości ciągle się ich oblewa. Jak obrazisz kobietę to obwołają cię szowinistą, a jak ona cię obrazi to duża część społeczeństwa jej przyklaśnie. Nie można powiedzieć, że ta krótka wymiana zdań sprawia, że „Czarne święta” nie są już tak stronnicze, jak dotychczas. Jedni nazwą to cichutkim głosem rozsądku w ultrafeministycznym szaleństwie, a inni bezpodstawną obelgą wymierzoną biednym, uciśnionym kobietom. A jeszcze inni szczyptą obiektywizmu, faktem, który dobrze by było mieć na uwadze w wojnie damsko-męskiej, ażeby nie obudzić się nagle w nadal uciążliwym świecie, tyle że teraz dla mężczyzn. Szkoda, że scenarzystki omawianego obrazu nie uznały za stosowne dosadniej wyartykułować owej przestrogi dla tych wszystkich, którzy nie pragną równouprawnienia tylko matriarchatu. Racji ich obserwacjom nie zamierzam odmawiać, bo faktem jest, że na świecie nie brakuje kobiet, które dokładnie wiedzą, jak czuje się Riley, bo też takie potworności przeżyły; faktem jest, że mężczyźni nadal mogą liczyć na wsparcie dużej części społeczeństwa nawet wówczas, gdy jakaś kobieta opowie o niewyobrażalnych krzywdach, jakie doznała ze strony któregoś z nich; faktem jest też to, że szanse nadal się są wyrównane, że wciąż większą władzę (w ujęciu globalnym) dzierżą mężczyźni i na dodatek nadal panuje archaiczne przekonanie, że panie są słabe i zdecydowanie mniej inteligentne od mężczyzn. Można to jednak było przedstawić w subtelniejszy, mniej agresywny sposób, zrównoważony z pozostałymi składowymi fabuły. Bo w tym slasherze zdecydowanie za mało slashera jest. Tajemniczy morderca (bądź mordercy) nie wkracza wprawie z rzadka, ale jego występy... Aż do ostatniej partii „Czarne święta” są praktycznie bezkrwawe (pierwsza wersja tego obrazu była śmielsza, ale co nieco wycięto, żeby dostosować obraz do wymogów takiej kategorii wiekowej jaką filmowcy sobie umyślili: PG-13). Później troszkę ciemnoczerwonej substancji rozchlapano (nie liczcie jednak na wiele, a o zbliżeniach na różnego rodzaju obrażenia cielesne to już w ogóle zapomnijcie), ale szczerze mówiąc niespecjalnie się temu przyglądałam, bo byłam zajęta wychodzeniem z szoku. Tak, przeżyłam najprawdziwszy wstrząs w reakcji na tę doprawdy bezwstydną groteskę slashera, jaką zaserwowano mi w trakcie spodziewanej, nazwijmy to, rzezi urządzonej na terenie uczelni. Nie dowierzałam własnym oczom – gdy człowiek już myśli, że większych głupot na ekranie nie zobaczy, to pojawia się taki twór jak ten tutaj i udowadnia, że się mylił, że może być jeszcze bardziej absurdalnie niż dotychczas. No dobrze, trochę przesadzam, bo z łatwością można by wskazać bardziej niedorzeczne horrory, ale ośmielę się wysnuć przypuszczenie, że „Czarne święta” Sophii Takal u niejednego fana horrorów uplasują się w pierwszej dziesiątce tej niechlubnej klasyfikacji. Historia kinematografii pokazuje, że absurd też może być wartością jak najbardziej dodatnią, ale w mojej ocenie drugi luźny remake „Czarnych świąt” absolutnie do tego szacownego grona się nie wpisuje. Ciężkostrawny kicz i porażające wręcz przekombinowanie. Takie, które przynajmniej wieloletnich fanów nurtu slash mogą doprowadzić do szewskiej pasji. Jeśli uwierzą w to, co widzą...

Cóż to była za jazda. Jeśli Sophia Takal chciała, by jej trzeci pełnometrażowy film potraktowano jako jeden z cenniejszych horrorów feministycznych w historii kina, to cel nie został osiągnięty. Reżyserka utrzymuje, że kierowała nią głównie potrzeba włączenia się w ten sposób do chóry osób głośno potępiających gwałcicieli i słusznie oburzających się na bezkarność niejednego z nich, nierzadko idącą w parze z potępieniem ofiar. I faktycznie to pokazała. A czy stanęła w opozycji do wszystkich mężczyzn? Takal twierdzi, że nie taki był jej cel, ale efekt...? W sumie różnie można to odczytywać, zakładając oczywiście, że komuś będzie chciało się to robić. I że w ogóle wytrwa do napisów końcowych (które na moment przerywa jedna dla mnie bardzo istotna sekwencja), czego raczej mu nie życzę. Tak, tak, wiem, sympatyków drugi swobodny remake kultowego slashera Boba Clarka pod tym samym tytułem też znajduje, ale ja jakoś wolę przestrzegać przed tym pokracznym tworem. Zwłaszcza oddanych miłośników filmów slash.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz