Stronki na blogu

wtorek, 25 lutego 2020

Eva Garcia Saenz de Urturi „Władcy czasu”


Recenzja przedpremierowa

W Vitorii święci trumfy nowo wydana powieść nieznanego autora pod tytułem Władcy czasu, której akcja jest osadzona w średniowiecznej Vitorii, grodu o nazwie Nowa Victoria, a jej głównym bohaterem i zarazem narratorem jest legendarny hrabia Diago Vela. Inspektor Unai López de Ayala też dołączył do grona odbiorców tego bestsellera, dlatego nie zajmuje mu dużo czasu połączenie sprawy, którą aktualnie się zajmuje z Władcami czasu. Nieznany sprawca zabija starannie wybrane bądź przypadkowe jednostki na sposoby opisane w powieści. Zamożny przedsiębiorca zostaje otruty hiszpańską muchą, dwie osoby zamurowane żywcem, a jeszcze ktoś inny utopiony w beczce z psem, kotem i żmiją. Śledztwo prowadzi Unaia i jego partnerkę Estibaliz Ruiz de Gaunę do wieży Nograro, którą zamieszkuje pierworodny dziedzic rodu, Ramiro Alvar. Policjanci poznają go jako pewnego siebie, komunikatywnego mężczyznę, nie tylko świadomego swojego uroku osobistego, ale i chętnie wykorzystującego go w kontaktach z ludźmi. Ale to tylko część prawdy. Unai z czasem odkrywa inne, niepokojącej fakty na temat Ramira, które czynią z niego głównego podejrzanego. Śledczy nie dysponują jednak twardymi dowodami świadczącymi przeciwko niemu.

Smutna wiadomość: „Władcy czasu” (oryg. „Los senores del tiempo”) to ostatni etap mrocznej przygody u boku inspektora Unaia Lópeza de Ayali, znanego też jako Kraken. Zamknięcie Trylogii Białego Miasta pióra hiszpańskiej powieściopisarki Evy Garcii Saenz de Urturi, które swoją światową premierę miało w roku 2018. Pierwsza, niezwykle poczytna odsłona, „Cisza białego miasta”, doczekała się swojej filmowej wersji – obraz pod tytułem „El silencio de la ciudad blanca” w reżyserii Daniela Calparsoro został wydany w 2019 roku w swojej rodzimej Hiszpanii, a w marcu 2020 roku trafi na platformę Netflix. Druga część, „Rytuały wody”, spotkała się z nie mniej entuzjastycznym przyjęciem tak fanów literackich thrillerów i kryminałów, jak krytyków. Eva Garcia Saenz de Urturi ma na koncie też inne publikacje – tzw. Sagę długowiecznych i powieść „Pasaje a Tahiti” - i oczywiście „Władcami czasu” nie kończy swojej kariery pisarskiej. Ale wszystko wskazuje na to, że skończyła z Krakenem i pozostałymi bohaterami cyklu, który słusznie rozsławił jej nazwisko. Wszystko, poza jej słowami: de Urturi nie ma absolutnej pewności, że w przyszłości nie powróci do inspektora Unaia Lópeza de Ayali, fikcyjnej postaci, która podbiła serca czytelników z różnych stron świata.

Wracamy do Vitorii i jej okolic. Rodzinnego miasta Evy Garcii Saenz de Urturi, które dzięki jej Trylogii Białego Miasta cieszy się niemałym zainteresowaniem turystów. Choć to nie był jej cel, Urturi rozsławiła region Hiszpanii, który darzy niesłabnącą miłością. I cieszy ją to. Jest zadowolona z tego, że udało jej się w tak pociągający sposób przedstawić tereny, z których pochodzi, bo i nie ma wątpliwości, że mają one coś do zaoferowania każdemu, bez względu na kulturę, w której wyrósł. I naturalnie raduje ją to, że tak wielu czytelników dało się porwać fabułom, które skonstruowała na kartach „Ciszy białego miasta”, „Rytuałów wody” i „Władców czasu”: powieści składających się na Trylogię Białego Miasta. Ten literacki fenomen, ambitne przedsięwzięcie (wymagające długich przygotowań, cierpliwego gromadzenia niezbędnych informacji o rodzinnym regionie Urturi), którego popularność niepomiernie zaskoczyła nawet samą jego autorkę. „Władcy czasu” opierają się na koncepcji, która przywiodła mi na myśl „Nagi instynkt” Paula Verhoevena. W tamtym kultowym obrazie też wykorzystano motyw morderstw skopiowanych z powieści. Na tym jednak kończą się podobieństwa pomiędzy tymi dwiema pozycjami. Eva Garcia Saenz de Urturi znowu daje wyraz swojej fascynacji historią, tym razem przenosząc nas do średniowiecza, na ziemie, które zdążyła już z imponującą szczegółowością opisać w poprzednich tomach tego pasjonującego cyklu, aczkolwiek nie z takiej perspektywy. Współczesna Vitoria we „Władcach czasu” przeplata się ze średniowieczną Vitorią: grodem o nazwie Nowa Victoria. Ta pierwsza odnoga fabuły toczy się w roku 2019, a jej narratorem jest nasz dobry przyjaciel, inspektor Unai López de Ayala, nazywany też Krakenem. To umowna teraźniejszość, natomiast historia podawana z perspektywy hrabiego Diago Veli w świecie przedstawionym przez Urturi jest fikcją literacką, powieścią szerzej nieznanego autora, którą ten oparł na średniowiecznej kronice. Unai naturalnie częściej dochodzi do głosu od Diago Veli, ale autorka i tak pozwoli nam dobrze poznać tego drugiego. Przyznaję, że początki naszej znajomości najłatwiejsze nie były. Trochę mi zajęło odnalezienie się w tych średniowiecznych realiach. Dlatego że autorka nie śpieszyła się ani z podawaniem niezbędnych informacji o ludziach zamieszkujących gród Nowa Victoria, ani z wykreślaniem kontekstu tej historii. Zarysu akcji powieści napisanej przez człowieka posługującego się pseudonimem Diego Veilaz. A przynajmniej wszystko wskazuje na to, że ktoś, kto nie chce ujawniać swojego prawdziwego nazwiska posłużył się pseudonimem także w kontaktach z wydawcą, który z ochotą zgodził się wpuścić na rynek najpewniej debiutanckie dzieło tego tajemniczego jegomościa. Seryjnego mordercy? To bardzo możliwe. Tylko czy tak sprytny sprawca, z jakim ma do czynienia zespół śledczych, którego szeregi zasila też zasłużony profiler inspektor Unai López de Ayala, popełniłby taki, może się wydawać, kardynalny błąd, jak powiązanie swoich zbrodni ze swoją własną powieścią? Nie? A pamiętacie teorię na ten temat wysnutą w „Nagim instynkcie”? Jeśli tak, to macie podstawę do wzięcia pod uwagę tej, zdaje się najprostszej, możliwości. Czy brzytwa Ockhama ma zastosowanie w tej zagadce kryminalnej? W to pewnie coraz bardziej będziecie wątpić, jednocześnie jednak podskórnie czując, że coś w tym jest. Autor bestsellerowej powieści seryjnym mordercą. Autor, którego na dodatek szybko poznajemy. Unai i jego partnerka Estibaliz Ruiz de Gauna nie potrzebują dużo czasu na odkrycia nazwiska człowieka, który napisał Władców czasu. Swoją wersję średniowiecznej kroniki, która od wieków jest w posiadaniu jego bogatego, ale i nie wolnego od skandali rodu. Problem w tym, że autor może zarazem być i nie być wielokrotnym zabójcą charakteryzującym się średniowiecznym modus operandi. Jak to możliwe? Sprawdźcie sami.

Z biegiem lektury coraz bardziej zanurzałam się w dzieje żyjącego w średniowieczu hrabiego Diago Veli i jego bliskich, które naturalnie ściśle łączą się ze śledztwem toczonym w czasach nam współczesnych, w mistycznej Vitorii i jej okolicach. Mistycznej, bo jak doskonale wiedzą odbiorcy dwóch pierwszych części Trylogii Białego Miasta, Eva Garcia Saenz de Urturi przedstawia ten region w sposób nacechowany swoistą magią. Duchowością, którą równie trudno ubrać w słowa, jak nie dać się jej opętać. Tak, to chyba dobre określenie stanu, w jaki bez widocznego trudu wprawia nas (a na pewno mnie) ten hiszpański talent. Muszę jednak zaznaczyć, że „Władcy czasu” nie pogrążyły mnie tak kompletnie w tej mrocznej, ale i zachwycającej scenerii, z którą dzięki Urturi zdążyłam już się dobrze zaznajomić. I poczuć się w niej, jak w domu, skoro już o tym mowa. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że powieść prawdopodobnie finalizująca ten cykl, została napisana na szybko. W pewnym zakresie, bo w miarę szczegółowych opisów miejsc, wydarzeń i postaci generalnie nie brakuje, a i takie znaki rozpoznawcze prozy Urturi, jak architektoniczne detale i odniesienia historyczne też oczywiście są obecne, ale w porównaniu do „Ciszy białego miasta” i „Rytuałów wody” w moim oczach wypadały trochę ubogo. Nadal silnie odbierałam ów pociągający mistycyzm, pozornie nadnaturalną tajemniczą atmosferę Kraju Basków w wydaniu Evy Garcii Saenz de Urturi, ale brakowało mi tego rozmachu, z jakim spisała poprzednie tomy cyklu o Białym Mieście. Również w warstwie kryminalnej – w policyjnym śledztwie prowadzonym przez Estibaliz Ruiz de Gaunę, której naturalnie partneruje Unai López de Ayala, niezwykle spostrzegawczy inspektor Wydziału Kryminalnego w Vitorii. Mistrz dedukcji... chwilami aż za wielki. Są takie momenty we „Władcach czasu”, w których Unai ot tak, na pstryknięcie palcami, dochodzi do takiego czy innego trafnego wniosku i w ten oto cudowny sposób nadaje nowy bieg śledztwu w sprawie zabójcy ze średniowiecznym modus operandi. Gwoli sprawiedliwości, autorka w takich przypadkach zawsze przedstawia cały proces rozumowania Krakena, myślowe ścieżki prowadzące Unaia do każdej rewelacji, ale moim zdaniem przebiegają one za szybko. Unai chwilę pomyśli i już wie. Już może przejść do następnego etapu tego bądź co bądź skomplikowanego policyjnego śledztwa. Zbadać kolejny gorący trop, który równie dobrze może doprowadzić go, a wraz z nim i nas, do rozwiązania tej pomysłowej zagadki, jak okazać się kolejną ślepą uliczką. A takich, przynajmniej pozornie, w tej nader tajemniczej sprawie nie brakuje. Śledczy raz po raz dochodzą do ściany. Albo po prostu jeszcze nie dostrzegli w niej drzwi, za którymi kryje się sprawca wyjątkowo bestialskich mordów popełnianych na starannie wyselekcjonowanych albo zupełnie przypadkowych osobach z różnych kategorii wiekowych. Płci żeńskiej i męskiej. Seryjny morderca aktualnie grasujący w Vitorii zdaje się więc nie mieć określonych preferencji względem swoich ofiar i co nie mniej istotne śledczy mają powody, by przypuszczać, że nie jest on człowiekiem pozbawionym sumienia, że potworne czyny, których się dopuszcza nie sprawiają mu przyjemności. Nie robi tego po to, by zaspokoić swoje niezdrowe żądze... A przynajmniej tak interpretuje to Unai, który wprawdzie jest nadzwyczaj błyskotliwym śledczym, ale nie jest nieomylny. Zdarza mu się błądzić, nie tylko w życiu zawodowym, ale i prywatnym. Czuć się kompletnie zagubionym, bić się ze sprzecznymi myślami i odczuciami. We „Władcach czasu”, tak jak i w poprzednim tomach Trylogii Białego Miasta, Urturi nie omieszkała roztoczyć przed oczami swoich czytelników bardziej osobistych rozterek Unaia, ale i chwil rodzinnego szczęścia, których prawdę mówiąc jest coraz mniej. Sferę prywatną bliskich mu osób autorka także szczęśliwe nam przybliża – zwłaszcza zwrot w życiu Estibaliz silnie intryguje. Nie bardziej jednak od coraz bardziej uciążliwej egzystencji pierwszoplanowej postaci. I drugiego narratora, bo druga oś fabularna z czasem nabiera takiego tempa i tak złowrogiej aury, że już bez żadnego żalu opuszczałam Krakena i jego towarzyszy na czas prześledzenia kolejnego trzymającego w napięciu fragmentu powieści, której autora już znałam. Ale ta postać nieustannie mi się wymykała – gdy już, już nabierałam pewności, że ta złożona osobowość wykrystalizowała się w moim umyśle (nie bez pomocy autorki), to Urturi serwowała kolejną informację na temat owego człowieka, która kazała mi przyjrzeć się mu pod jeszcze innym kątem. Winny czy niewinny? Tak mną ta przebiegła Hiszpanka zakręciła, że w końcu przestałam się nad tym zastanawiać. Cieszyłam się lekturą, cierpliwe czekając na wyjaśnienie zagadki. Tak, cieszyłam się mimo tego, że „Władcy czasu” nie oczarowały mnie tak mocno, jak „Cisza białego miasta” i „Rytuały wody”. Ponieważ absolutnie było z czego schodzić.

Miłośnikom pierwszego i drugiego tomu światowej sławy Trylogii Białego Miasta pióra hiszpańskiej mistrzyni literackiego thrillera/kryminału, „Władców czasu” polecać nie będę, bo to nie ma najmniejszego sensu. Wy przeczytacie, ale co z innymi? Co z tymi wszystkimi osobami, które mrocznych przygód Krakena nie znają? Toż nie może tak być! Jeśli żywice choćby tylko odrobinę sympatii do fikcyjnych opowieści koncentrujących się na policyjnych śledztwach śladami nader tajemniczych morderców, to musicie zapoznać się z tym niesamowitym trzytomowym przedsięwzięciem literackim. Najlepiej zachowując odpowiednią kolejność, czyli... bierzcie „Ciszę białego miasta”! Dalej już nie polecam, bo po co, skoro po zapoznaniu się z pierwszą odsłoną tego klimatycznego cyklu pewnie tak czy inaczej odczujecie nieodpartą potrzebę niezwłocznego sięgnięcia po „Rytuały wody”. A potem przyjdzie kolej na moim zdaniem trochę mniej efektownych, aczkolwiek i tak wciągających „Władców czasu”. Pożegnanie z Krakenem i jego Białym Miastem? Na to niestety wygląda, ale... Mimo wszystko miejmy nadzieję, że Eva Garcia Saenz de Urturi nie postawiła jeszcze kropki nad i. Płonna to może nadzieja, ale nie takie niespodzianki pisarze nam już serwowali, prawda?

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz