Osobom
nieznającym „Chóru zapomnianych głosów” Remigiusza Mroza
zalecam przeczytanie tylko ostatniego akapitu poniższej recenzji.
Ocalałe
statki kosmiczne z misji Ara Maxima dotarły na Ziemię, którą
przed wiekami nawiedziła potężna katastrofa, zamieniając dużą
część planety w pustynię. Na pokładzie ISS Kennedy'ego dokonał
się już sąd nad zdrajcą, ale astrochemik Hakon Lindberg nie
zamierza dopuścić do stracenia go. Uwalnia więźnia i zabiera go
na wulkaniczną wyspę Tristan da Cunha, gdzie dochodzi do
tragicznego w skutkach spotkania z tubylczym plemieniem. Od nich
załoganci Kennedy'ego dowiadują się o organizacji o nazwie
Amalgamat Afrykański, która twardą ręką sprawuje rządy nad dużą
częścią ludzkości zasiedlającej Ziemię. Ale to jeden z
mniejszych problemów towarzyszy Lindberga. Koncha została
zniszczona, a bez niej nie zdołają ocalić człowieka, któremu
zawdzięczają życie. Nie mogą jednak podjąć zdecydowanych prób
ratowania swojego przyjaciela, bo sytuacja na Ziemi robi się
nadzwyczaj groźna.
W
2014 roku nakładem wydawnictwa Genius Creations wyszła powieść
science fiction Remigiusza Mroza pt. „Chór zapomnianych głosów”.
Pięć lat później wydawnictwo Czwarta Strona wypuściło nową
edycję ze świeżutkim posłowiem, w którym to autor zapowiadał
rychłe pojawienie się kontynuacji historii Hakona Lindberga i jego
towarzyszy. I tak też się stało. W lutym 2020 roku na księgarskich
półkach zagościło „Echo z otchłani” (również w wydaniu
Czwartej Strony), będące odpowiedzią Mroza na usilne prośby
czytelników. Ale też jego własną potrzebę. Autor też czekał na
możliwość podzielenia się ze wszystkimi zainteresowanymi dalszym
ciągiem tej międzygwiezdnej historii. Manuskrypt trochę przeleżał
w szufladzie, ale to bynajmniej nie zraziło tego bardzo płodnego
polskiego pisarza. Remigiusz Mróz zdążył już na tyle dobrze
poznać rynek wydawniczy, by wiedzieć, że cierpliwość popłaca.
Podczas gdy sequel „Chóru zapomnianych głosów” leżał sobie
bezpiecznie w jego szufladzie od listopada 2014 roku, Mróz z zapałem
oddawał się innym literackim projektom. A kiedy wreszcie nadarzyła
się okazja... Resztę już znacie.
„Echo
z otchłani” to praktycznie bezpośrednia kontynuacja „Chóru
zapomnianych głosów”. Akcja rozpoczyna się niedługo po
wydarzeniach finalizujących poprzedni tom. ISS Kennedy i pozostałe
ocalałe statki kosmiczne z misji Ara Maxima od jakiegoś już czasu
krążą po orbicie okołoziemskiej, w bliskiej perspektywie mając
lądowanie na planecie. Ziemi, ale nieprzypominającej tej, z której
wystartowały. Teraz to istne pustkowie - pustynny obszar
wszechświata, wydający się niezdatny do życia homo sapiens.
Ale gatunek ludzki, wbrew obawom członków misji Ara Maxima,
przetrwał na Ziemi. Więcej nawet: zdążył już wykształcić się
jakiś ustrój. Tyle że bliżej mu do totalitaryzmu niż demokracji.
Główny bohater „Chóru zapomnianych głosów” astrochemik Hakon
Lindberg na razie jednak ma inne zmartwienie. Zanim pozna tę nową
ziemską rzeczywistość uwolni człowieka skazanego na śmierć.
Skazanego przez swoich towarzyszy, w tym przełożonego: kapitana
statku ISS Kennedy. Lindberg nie podważa jego winy – człowiek ten
bezsprzecznie jest zdrajcą i niewątpliwe nadal stanowi ogromne
zagrożenie dla Ziemian, ale Skandynaw wierzy, że może jeszcze
odkupić swoje winy. I tutaj wracamy do konchy, a właściwie
la'derach. Maski o nadzwyczajnych właściwościach, w
posiadanie której w „Chórze zapomnianych głosów” weszli nasi
międzygwiezdni podróżnicy. „Echa z otchłani” nie należy
czytać bez znajomości pierwszej odsłony – fabuły tych książek
ściśle się ze sobą łączą, a Remigiusz Mróz szczędzi
streszczeń newralgicznych momentów z „Chóru zapomnianych
głosów”. Ewidentnie kieruje tę powieść wyłącznie do osób
zaznajomionych z tamtą pozycją, a i oni miejscami mogą poczuć się
nieco zagubieni. Tak bywa z podróżami w czasie, zwłaszcza gdy
akcja jest mocno rozpędzona. A w „Echu z otchłani” gna właściwe
bez ustanku. I to już od pierwszej stronicy. Na nużące przestoje
narzekać więc nie można, ale już na te jak najbardziej pożądane
niestety tak. Od czasu do czasu nawet taka obfitująca w wydarzenia
opowieść moim zdaniem powinna zwalniać. Choćby po to, by
dokładniej przedstawić kontekst danej sytuacji, położenie
bohaterów i oczywiście ich interakcje. Mamy zarysy, ale brakuje
detali. Szczegółów, które nadawałyby trójwymiarowości tej
fantastyczno-naukowej opowieści. Nie, inaczej. Tracą postacie i
niektóre wątki, bo świat przedstawiony na kartach „Echa z
otchłani”, choć nieoryginalny, z łatwością wyrastał w mojej
wyobraźni. Obrazki trochę jak z „Mad Maxa” - jałowe ziemie, na
których kryją się uzbrojeni motocykliści. Agresywna nacja złożona
z osób niezamierzających ulec organizacji pod nazwą Amalgamat
Afrykański. Opozycjoniści, którzy prędzej umrą, niż dołączą
do najbardziej rozwiniętego ziemskiego społeczeństwa. Motocykliści
żyją na powierzchni, a ich wrogowie pod. Ale jest jeszcze nad i
wiele wskazuje na to, że to właśnie tam znajdziemy najbardziej
rozwiniętych technologicznie i intelektualnie przedstawicieli
ludzkości. A przynajmniej tak wydaje się ocalałym członkom misji
Ara Maxima, której celem była kolonizacja odległych planet. Dawno
temu. Teraz, setki lat później, nikt już nie myśli o zasiedlaniu
innych obszarów wszechświata. Teraz najważniejsze jest jak
najszybsze przywrócenie Ziemi jej dawnej świetności. To znaczy dla
niektórych. Inni, pomni błędów swoich antenatów, wolą
przeprowadzić to powoli, a jeszcze inni... Przynajmniej jedna osoba
myśli przede wszystkim o jednostce. O jednym człowieku, który
jednakże może zadziałać dla dobra ogółu. Ale żeby mógł to
zrobić, ktoś inny musi najpierw podjąć ogromne ryzyko. Inna
sprawa, czy ów ktoś faktycznie ma na względzie jakąś bliżej
nieznaną misję ukierunkowaną na ocalenie tej garstki ludzkości,
która pomimo wszelkich przeciwności nadal istnieje. Bo równie
prawdopodobne jest to, że działa ona z czysto egoistycznych
pobudek. Ot, nie chce stracić człowieka, na którym najbardziej jej
zależy.
(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=WCiQf0rP0cY) |
Mniej
więcej tak przedstawia się zarys historii przelanej przez
Remigiusza Mroza na karty „Echa z otchłani”. W nie tak znowu
wielkim skrócie. Ale zaręczam, że jest tego znacznie więcej.
Wątków, które wprawdzie nie angażowały mnie tak mocno, jak
nieporównanie bardziej zaskakujące i plastyczniej przedstawione
wydarzenia składające się na fabułę „Chóru zapomnianych
głosów”, ale wartości rozrywkowych tak zupełnie odmówić im
nie mogę. Stopień skomplikowania też nie jest niski. Nie tyle
przez podłoże naukowe, ile zawiłości podróżowania w czasie. Gdy
przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zaczynają się
mieszać łatwo można się pogubić. Zwłaszcza że nie ma okazji do
dłuższych namysłów. Jedno wydarzenie pociąga za sobą kolejne.
Zanim dogłębnie zlustrujemy jeden nieprozaiczny incydent, już
dochodzi do kolejnego wydarzenia, któremu należałoby się bliżej
przyjrzeć. Ale nie ma na to czasu, bo na horyzoncie już wyrasta
kolejny zwrot akcji. Dla mnie żaden z tych ostatnich nie był
zaskakujący i podejrzewam, że mało którą osobę zaznajomioną z
pierwszym tomem tej dylogii (przynajmniej na razie) Remigiusza Mroza
coś z tego wprawi w ogromne zdumienie, bo „Chór zapomnianych
głosów” w dużym stopniu na to przygotowuje. A cała reszta... No
cóż, rewelacje na miarę tych zaserwowanych w pierwszej części
mrocznych przygód między innymi Hakona Lindberga to to nie są.
Chociaż muszę przyznać, że absolutnie nie spodziewałam się
takiego obrotu spraw na wyspie Tristan da Cunha. UWAGA SPOILER
A ściślej: niemałą niespodzianką było dla mnie to, że przez
tak długi czas główny bohater „Chóru zapomnianych głosów”
musiał ustąpić pola innym postaciom, głównie swojej dziewczynie
KONIEC SPOILERA. W sumie na dobre mi to wyszło, bo nie
ukrywam, że narracyjna wypadkowa tego zwrotu akcji urozmaiciła mi
tą literacką podróż zapoczątkowaną w „Chórze zapomnianych
głosów”. Perspektywa bądź co bądź (pomimo zbyt
powierzchownych opisów) trochę się poszerzyła, ale prawdę mówiąc
bardziej uradował mnie wybór moim zdaniem centralnego punktu, z
którego przez tak długi czas kazano mi śledzić rozwój wypadków.
Tych punktów jest oczywiście więcej, ale mnie najbardziej frapował
ten jeden reprezentowany przez... To macie w spoilerze. Mróz co
prawda nie przedstawił w najdrobniejszych szczegółach wewnętrznego
konfliktu jednostki. Ani tej, ani innych. Ale i nie można
powiedzieć, że ich tutaj nie odnajdujemy. Tak naprawdę wszystko
rozbija się o przekonanie większości członków załogi ISS
Kennedy'ego, że są potrzebni i na Ziemi, i daleko od niej. To
znaczy czują potrzebę ratowania jednego z nich, ale i mają
świadomość, że nie mogą zostawić Ziemian na pastwę... Znanych
im już wrogów, czy może zupełnie nowych, w kreacji których Mróz
posłużył się dobrze znanym modelem osobowościowym? To samo można
powiedzieć o dystopijnej rzeczywistości. Tak się przedstawia już
w pierwszej partii „Echa z otchłani”, ale jak można się tego
spodziewać z czasem sytuacja jeszcze się pogorszy. Choć oczywiście
nie dla wszystkich. A co z najbarwniejszym duetem „Chóru
zapomnianych głosów”? Co z czubiącymi się przyjaciółmi
Hakonem Lindbergiem i Dija Udinem Alhassanem? Ich przekomarzanki i tę
powieść wzbogacają, ale siłą rzeczy w mniejszym stopniu. Co nie
znaczy, że zabawnych przepychanek słownych w ogóle miałam
niedosyt. W sumie nie odczuwałam niedostatku tego dla mnie nader
atrakcyjnego pierwiastka tak dobrze pamiętanego z poprzedniej
odsłony. Dobrze, niezupełnie tego, bo zależności w „Echu z
otchłani” często są inne. Dwie osoby walczące na słowa,
niekoniecznie nawzajem działający sobie na nerwy, ale już na pewno
darzące się przynajmniej lekką sympatią – to się zgadza. Ale
na tym podobieństwa prawie się kończą. Prawie, bo jak już
nadmieniłam nie rozciąga się to na całą powieść. Mróz powraca
również do sprawdzonych interakcji. Dodając kolejne i te z gatunku
skrajnie groźnych, i te, które dają niewielką nadzieję na lepsze
jutro całego gatunku ludzkiego, który absolutnie nie jest już tak
liczny, jak przed paroma wiekami. I tak rozwinięty technologicznie.
Pozornie, bo jak się okazuje nie wszystko zostało stracone. Na
szczęście albo nie. Mamy jeszcze kwestie teologiczne, które Mróz
roztrząsa z dwóch stron. Przestrzegając nie tylko przed fanatyzmem
religijnym, ale również przed swego rodzaju kajdanami nakładanymi
przez społeczeństwo na wszelkie grupy wyznaniowe. W „Echu z
otchłani” wyraźnie wybrzmiewa konkluzja, że to drugie prędzej
czy później prowadzi do pierwszego. Może i nic to odkrywczego, bo
w końcu nie od dziś wiadomo, że daleko idące ograniczania
wolności często prowadzą do radykalizacji nastrojów społecznych,
ale ta bądź co bądź banalna prawda w mojej ocenia znalazła
bardzo dobre zastosowanie w omawianej powieści. Idealnie się to
wpasowało w całość.
Wydaje
mi się, że nic już tutaj dopisywać nie trzeba. Ale chociaż ta
dwutomowa opowieść science fiction według mnie jest kompletna, to
wcale nie zdziwiłabym się, gdyby Remigiusz Mróz w bliższej, czy
dalszej przyszłości udowodnił mi, że wcale tak nie jest, że
spokojnie można to dalej pociągnąć. Pisarze (i tym bardziej
filmowcy, pozwolę sobie dodać) nie takie zamknięcia otwierali. Nie
wykluczam więc tego, że ów projekt Mroza dylogią nie pozostanie,
że kiedyś powróci do Hakona Lindberga i jego towarzyszy. Ale choć
na pewno nie odmówiłabym sobie przyjemności wejścia w trzeci etap
tej dosyć złożonej historii (o ile oczywiście dożyłabym tego
momentu), to jednak nie uważam, żeby to było potrzebne. Dla części
fanów rzeczonego literackiego przedsięwzięcia pewnie tak, ale choć
sama mam dużo sympatii dla niego (pomimo spadku poziomu, który
odnotowałam w drugiej części – to rzecz jasna subiektywny punkt
widzenia), to myślę, że tyle wystarczy. Uporczywe doklejanie do
tego kolejnych cegiełek, podejrzewam, nie wyszłoby temu projektowi
na dobre. Tak myślę, ale mogę się mylić. W każdym razie nie
widzę potrzeby polecania „Echa z otchłani” komukolwiek. Bo
sympatycy „Chóru zapomnianych głosów” i tak pewnie przeczytają
tę moim zdaniem niedorównującą swojej poprzedniczce, acz i tak
całkiem niezłą powieść science fiction. A to przecież do nich
jest ona skierowana. Pozwolę sobie natomiast zarekomendować część
pierwszą wszystkim tym miłośnikom literatury science fiction,
którym ta publikacja umknęła. Od niej trzeba zacząć i jestem
pewna, że u niejednego czytelnika gustującego w tym gatunku na tym
się nie skończy. Tak więc najpierw „Chór zapomnianych głosów”,
a potem już bez żadnych zachęt, niejako automatycznie, sięgnięcie
po „Echo z otchłani”. Nie wszyscy, ale myślę, że wielu z Was
może na to liczyć.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz