W
małym miasteczku w stanie Vermont grasuje seryjny morderca, który
za cel obiera niepełnosprawne lub okaleczone kobiety. Pracująca w
rezydencji zamożnego rodu Warrenów niema Helen może być następna.
Tego obawia się miejscowy konstabl i schorowana macocha pracodawcy
Helen. On sam też niepokoi się o swoją pracownicę, ale bardziej
martwi go niespodziewany powrót z Europy jego przyrodniego brata,
Stevena, którego nigdy nie darzył sympatią. Tutejszy lekarz
nazwiskiem Parry już od jakiegoś czasu próbuje namówić Helen do
wyjazdu do Bostonu, celem podjęcia leczenia ukierunkowanego na
odzyskanie mowy. Teraz w obliczu zagrożenia kobieta jest wreszcie
skłonna opuścić wraz z nim miasteczko, ale możliwe, że nie
zdąży. Bo niezidentyfikowany oprawca bacznie obserwuje domostwo
Warrenów, w którym przebywa też Helen.
Oparty
na powieści z 1933 roku pt. „Some Must Watch” pióra brytyjskiej
pisarki Ethel Liny White, amerykański dreszczowiec „Kręte schody”
(oryg. „The Spiral Staircase”) w reżyserii Roberta Siodmaka,
nieżyjącego już twórcy między innymi takich docenianych obrazów,
jak „Zabójcy” (1946), „Mroczne zwierciadło” (1946),
„Karmazynowy pirat” (1952), „Szczury” (1955) i „Nocą,
kiedy przychodzi diabeł” (1957), dziś jest uważany za jednego z
prekursorów slasherów, obok
między innymi „Psychozy” Alfreda Hitchcocka i
„Podglądacza” Michaela Powella. Scenariusz „Krętych schodów”
napisał początkujący wówczas w tej roli Mel Dinelli i faktycznie
zawarł w nim elementy, które mogą nasuwać skojarzenia z
wykształconym w dalszych dekadach podgatunkiem slash albo
jego młodszym bratem, nurtem giallo. Jedno jest pewne: „Kręte
schody” Siodmaka to jeden z ważniejszych thrillerów w historii
kinematografii. Obraz, który miał swój udział w kształtowaniu
gatunku – inspirował innych twórców, w tym samego Alfreda
Hitchcocka. I doczekał się dwóch remake'ów (ewentualnie
readaptacje powieści Ethel Liny White): „Kręcone schody” Petera
Collinsona z 1975 roku i „Kręcone schody” z roku 2000 Jamesa
Heada. Kreująca najstarszą z rodu Warrenów, Ethel Barrymore, za tę
rolę otrzymała nominację do Oscara.
Akcja
„Some Must Watch” Ethel Liny White toczy się w Wielkiej
Brytanii, natomiast jej pierwsza filmowa wersja została osadzona w
Nowej Anglii, ponieważ uznano, że to nada jej jeszcze bardziej
gotycki ton. Burzliwa noc. Stary, acz wystawnie urządzony dom. I
tajemniczy morderca przemykający po ogrodzie i zacienionych
pomieszczeniach w tej przestronnej nieruchomości. Morderca noszący
czarne skórzane rękawiczki, tak preferowane we włoskim nurcie
giallo, który narodził się w pierwszej połowie lat 60-tych
XX wieku. To znaczy za pierwszy pełnoprawny film giallo uważa
się „The Girl Who Knew Too Much” Mario Bavy, ale z perspektywy
czasu w niejednym wcześniejszym dziele dostrzeżono elementy
charakterystyczne dla tego prądu kina grozy. I jednym z takich dzieł
są właśnie „Kręte schody” legendarnego Roberta Siodmaka,
które swoją światową premierę miały w lutym 1946 roku. Choć
zdaje się, że w tym kultowym przedsięwzięciu dostrzega się
przede wszystkim zalążki podgatunku slash. I naturalnie
elementy horroru gotyckiego, które zresztą przypadkowe nie były.
Robert Siodmak i jego ekipa dążyli do nadania temu czarno-białemu
widowisku takiej tonacji. Mroczna rezydencja, burzliwa noc i sekrety
skrywane przez domowników to główne środki tworzące tę
charakterystyczną atmosferę doskonale znaną chyba każdemu
długoletniemu miłośnikowi horrorów. Czuć w tym jakąś
nadnaturalność, pomimo tego, że fabuła obraca się wokół spraw
bardziej przyziemnych. Materialnych. Śmiertelne zagrożenie filmowcy
silnie akcentują już na początku i to bynajmniej nie ulega zmianie
w dalszych minutach seansu. Dosłownie przez cały czas widz ma
pewność, że życie bohaterów wisi na włosku. A przynajmniej
niemej Helen, w którą w dosyć przyzwoitym stylu wcieliła się
Dorothy McGuire (aczkolwiek sporadycznej irytująco egzaltowanej
mimiki, tak powszechnej w tamtym okresie, też można się u niej
spodziewać). Jako że niezidentyfikowany seryjny morderca grasujący
w miasteczku, na obrzeżach którego rozciąga się posiadłość
rodu Warrenów, który zatrudnia Helen w charakterze pokojówki, na
swoje ofiary wybiera kobiety w jakiś sposób okaleczone – czy to
niepełnosprawne, czy nawet posiadające jakąś brzydką bliznę –
miejscowy konstabl dochodzi do wniosku, że Helen może być
następna. Zaleca więc najwyższą ostrożność, z czym jak
najbardziej zgadza się pracodawca głównej bohaterki „Krętych
schodów”, profesor Warren. I jego macocha, przykuta do łóżka,
starsza kobieta, którą Helen poza wszystkimi innymi obowiązkami,
troskliwie się opiekuje. W tej roli wprost zachwycająca warsztatem
aktorskim Ethel Barrymore. Słuchając pani Warren trudno nie
dopuścić do siebie myśli, że to ktoś w rodzaju prorokini, że
posiadła ona zdolność przepowiadania przyszłości. Albo po prostu
ma wyjątkowo silną intuicję – swoisty radar wyczulony na
wszelkie zagrożenia. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że owa
bezpośrednia, dumna dama jest tak doskonale rozeznana w sytuacji,
chociaż celowo odcięto ją od wiadomości. Jej bliscy i służba
nie opowiedzieli jej ani o morderstwach dokonanych w okolicy, ani tym
bardziej nie podzielili się z nią podejrzeniami konstabla odnośnie
niebezpieczeństwa, w jakim potencjalnie znalazła się Helen. Jedyna
osoba, której pani Warren pozwala się sobą opiekować – o tyle o
ile, bo wlicza się ona do tego typu wymagających opieki osób,
którym pomoc ze strony innych wręcz uwłacza. Pani Warren to wbrew
pozorom (jej stan) bardzo silna jednostka, nie tylko mająca swoje
zdanie, ale i dająca każdemu jasno do zrozumienia, że prędzej
umrze, niż da się komukolwiek przekonać do zmiany sposobu
myślenia. Najwyraźniej nie interesuje ją ani spojrzenie innych na
sprawę seryjnego mordercy grasującego w sennym miasteczku, w którym
mieszkają, ani tym bardziej ich poglądy na temat jej samej. Jej
stanu fizycznego. Pozostali domownicy uważają, że najstarsza
członkini rodu Warrenów wymaga troskliwej opieki, a wręcz, że
trzeba ją wyręczać we wszystkich, nawet najprostszych
czynnościach. Ona natomiast wolałaby, żeby wszyscy dali jej święty
spokój i zajęli się sobą. No, wszyscy poza Helen, bo ona jedyna
ma do niej odpowiednie podejście. Co nie znaczy, że i jej nie
zdarza się narzucać pani Warren ze swoją pomocą. A to, jak już
wyjaśniłam, działa na tę niedomagającą damę jak przysłowiowa
płachta na byka. Zaciekle walczyć z nią jednak nie musi, bo Helen
jest z natury uległa.
„Kręte
schody” najbardziej zaimponowały mi swoim klimatem. Podręcznikowym
wykorzystaniem światła i cienia w przestronnym domostwie Warrenów,
który notabene tak wewnątrz, jak w ujęciach jego zewnętrza aż
promienieje gotycką aurą. Do tego burza i czasami stosownie
nastrojowa, wprawdzie nieszarpiąca nerwów, ale zawierająca wyraźną
tonacyjną groźbę, ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Roya
Webba oraz... oczy Roberta Siodmaka. Co jakiś czas twórcy pozwalają
nam wejrzeć wprost w ciskające gromy gniewu oczęta seryjnego
mordercy (w rzeczywistości należące do Roberta Siodmaka) później
przebywającego na terenie należącym do szacownej rodziny Warrenów.
Szanowanej w tych nowoangielskich okolicach, bardzo zamożnej
familii, która najwyraźniej skrywa jakieś mroczne tajemnice. Takie
domniemanie rodzi scenariusz i to już w pierwszym etapie tej
najczarniejszej z nocy. Nie licząc krótkiego wprowadzenia, akcja
„Krętych schodów” zamyka się w jednej nocy w domostwie
Warrenów. Od czasu do czasu będziemy wyglądać na zewnątrz, ale
zdecydowaną większość czasu trwania „Krętych schodów”
„będziemy tkwić” w rodzących poczucie klaustrofobii, choć
obiektywnie całkiem przepastnych, trzewiach tego przeklętego
budynku. Przeklętego, bo nawiedzonego przez człowieka, który
pozbawił już życia niejedną kobietę. A teraz najwidoczniej obrał
sobie za cel niemą Helen, pokojówkę Warrenów. Jeśli faktycznie
tak jest, a nie mamy powodów, by w to wątpić, to siłą rzeczy w
niebezpieczeństwie znajdują się też inne osoby znajdujące się
tej nieszczęsnej burzliwej nocy w owej nowoangielskiej rezydencji.
Warrenowie i pozostali członkowie służby, a może nawet miejscowy
lekarz nazwiskiem Parry, który ewidentnie czuje coś do naszej
Helen. Miłość? Tak to zostaje naświetlone, ale myślę, że każdy
odbiorca „Krętych schodów” szybko dojdzie do przekonania, że
rada profesora Warrena, żeby nie ufać nikomu, skierowana do Helen w
pierwszej partii filmu nie jest taka znowu na wyrost. Oczywiście
niektóre osoby można spokojnie odrzucić, ale zostaje jeszcze te
parę jednostek, które... zachowują się albo nadzwyczaj
podejrzanie, albo tak niewinnie, że aż podejrzanie. Zupełnie jak u
Agathy Christie – ograniczona przestrzeń i garstka osób, wśród
której może być morderca. Może, ale nie musi, bo równie dobrze
człowiek ten mógł przybyć z zewnątrz. Ot, nieproszony gość,
opętany żądzą mordu intruz kryjących się w cieniu. I
obserwujący. Cierpliwe przyglądający się ludziom kompletnie
nieświadomych tak bliskiej obecności bestii. Niewątpliwie
człowieka z krwi i kości, a nie jak mogłaby wskazywać atmosfera
tego filmu (nadnaturalna energia bijąca z ekranu) jakiejś istoty z
zaświatów. Wiemy to z ujęć jego tajemniczej sylwetki i zbliżeń
na jego oczy. Co równie istotne momentami patrzymy jego oczami. W
niektórych kręgach za pierwszy dreszczowiec korzystających z tej
techniki uważa się „Podglądacza” Michaela Powella, ale
nieśmiałe, drobniejsze wstawki tego rodzaju zastosowano już między
innymi w „Krętych schodach”, thrillerze powstałym czternaście
lat wcześniej. W każdym razie tę niesamowicie trzymającą w
napięciu produkcję Roberta Siodmaka można uznać za jednego z
prekursorów tak modnych do dziś dreszczowców poniekąd
przyjmujących perspektywę mordercy. Chociaż tutaj rzecz jasna musi
on zadowolić się dalszym planem. Nie towarzyszymy mu często, ale
dosłownie w każdej sekundzie czujemy jego obecność. Jest zupełnie
jak niszcząca, niewidzialna siła, która w końcu ujawni swoje
oblicze. Co do tego nie mamy wątpliwości, ale zanim to nastąpi
możemy... tylko zgadywać? Ujmę to tak: alarmistycznie działało
na mnie kilka osób, ale jednocześnie uparcie skłaniałam się w
stronę tylko jednego jegomościa. Jeden główny podejrzany i trochę
opcji w odwodzie. To najpierw, ale z czasem definitywnie odrzuciłam
pozostałe osoby i w tym oto poczuciu satysfakcji, w buńczucznym
przekonaniu o przechytrzeniu Roberta Siodmaka i pozostałych członków
ekipy - którzy z taką dbałością o detale oddali się pracy nad
tym potężnie angażującym, a przy tym tak efektownie skromnym,
nieprzekombinowanym kamieniem milowym w kinematografii grozy (jednym
z, naturalnie) - czekałam na ujawnienie tego, co w swoim przekonaniu
już wiedziałam. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie i tak,
zawstydzenie, gdy okazało się, że... przegrałam. Patrząc wstecz
wiem, że rozwiązanie tej zagadki nie jest niewykonalne, że jeśli
tylko widz nie zafiksuje się tak silnie, jak ja na jakimś innym
typie, to bez większych trudności powinien dużo przedwcześnie
przeniknąć tożsamość czarnego charakteru. Wskazówki są. Mdląco
romantyczne sekwencje niestety też. Przesłodzone scenki, które nie
tylko uważam za zbędne (w każdym razie w takiej agresywnie
romantycznej formie), ale które nieomal odrzucały mnie od ekranu.
Głównie swoją oprawą dźwiękową, rozrzewnionymi kompozycjami z
dodatkiem ekstatycznej wesołości, ale sfera wizualna bynajmniej
sytuacji nie ratowała. Gdyby nie to, „Kręte schody” osobiście
uznałabym za film pozbawiony wad. Sporadyczną przesadną mimikę
Dorothy McGuire pomijam, bo to praktycznie nic nieznaczący
szczegółów. Co więcej mojego odbioru nie zakłócały nawet
komediowe nutki, reprezentowane gównie przez kucharkę Warrenów,
ale nie tylko. Wręcz przeciwnie: uważam je za dodatkową atrakcję.
Smacznie koegzystującą z nieporównanie szerszą płaszczyzną
rasowego thrillera o seryjnym mordercy. I nie tylko, bo nawet jeśli
prawda okaże się inna, to nie da się zaprzeczyć, że przynajmniej
do tego momentu „Kręte schody” bazują również na motywie
zamożnej rodziny skrywającej jakieś straszne tajemnice. A
przynajmniej sprawiającej takie wrażenie. I to prawie na każdym
kroku.
Kto
nie widział, niech żałuje. Albo jeszcze lepiej: niechaj czym
prędzej nadrobi zaległości! Bo „Kręte schody” Roberta
Siodmaka to jeden z tych dreszczowców, który moim, i nie tylko
moim, zdaniem powinien być nieodzowną stacją na drodze każdego
miłośnika kina grozy. Tak fanów thrillerów, jak horrorów
gotyckich, bo klimat tego ponadczasowego dzieła bezsprzecznie
wyrasta z tej tradycji. Tylko tych, którzy nie krzywią się na samą
myśl o tak leciwym kinie? Myślę, że nie. Mam powody, by
przypuszczać, że to jeden z tych obrazów, który może przekonać
co poniektórych do czarno-białego XX-wiecznego kina. Większą
szansę na to wprawdzie upatruję w niemożliwej do przecenienia
„Psychozie” Alfreda Hitchcocka, ale „Kręte schody” też
radzę mieć na uwadze. Bo to bardzo dobry thriller jest. Po prostu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz