Francusko-kanadyjsko-amerykański horror w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Kanadyjczyka Laurence'a Moraisa-Lagace'a oraz kanadyjsko-fancuskiego twórcy Sebastiena Landry'ego, który przedtem nakręcił tylko jeden pełnometrażowy obraz, melodramat „Un parallele plus tard” (2014). Scenariusz „Gry w śmierć” (oryg. „Game of Death”) Morais-Lagace i Landry napisali wspólnie ze scenarzystą Edouardem H. Bondem, który wcześniej stworzył jedynie scenariusz dwunastominutowego filmiku pt. „La Chienne” (2013). Pierwszy pokaz filmu odbył się na South by Southwest Film Festival w marcu 2017 roku.
Śmiercionośna gra (niezupełnie taka jak w „Uciec przeznaczeniu” Alvaro de Arminana ani w „Zostań żywy” Williama Brenta Bella, o „Jumanji” Joego Johnstona już nie wspominając), garstka nader powierzchownie wykreślonych postaci i półamatorska realizacja. Taka w wielkim skrócie jest „Gra w śmierć”, niedługi film (trochę ponad siedemdziesiąt minut, włącznie z czołówką i planszami końcowymi) Sebastiena Landry'ego i Laurence'a Moraisa-Lagace'a nastawiony głównie na, no powiedzmy, rzeź. Za krwawe, praktyczne efekty specjalne odpowiadali m.in. Jean-Mathieu-Berube i Carlo Harrietha, współzałożyciele firmy Blood Brothers FX (patrz: „Aquaslash”), a efektami wizualnymi zajęła się firma Alchemy 24. Aż za dobrze widać, że „Gra w śmierć” nie miała wystarczającego budżetu, więc tym bardziej dziwi taka ilość efektów specjalnych. Nie powiedziałabym, że jakaś szczególnie wygórowana, ale według mnie w tym przypadku lepiej byłoby jeszcze bardziej to ograniczyć. Skupić się na samej historii (którą najpierw przydałoby się dopracować), a nie coraz to bardziej rozpaczliwych próbach wzbudzenia jakichś reakcji w widzach praktycznymi i cyfrowymi „bajerami”. Bo co my tu mamy? Grupę młodych ludzi, dla których najważniejsze zdają się być seks i alkohol, którzy dają się poznać jako zapaleni imprezowicze i... Właściwie niewiele więcej potrafię o nich powiedzieć. Jeden z nich jest wyznawcą wszelakich teorii spiskowych (w reptilianów też wierzy) i na tym w sumie koniec. Nic więcej o tych ludziach podczas „naprędce zorganizowanego wieczorka zapoznawczego” się nie dowiedziałam. Coś mogło mi jednak umknąć, bo w „Grze w śmierć” panuje taki realizacyjny rozgardiasz, że trudno o maksymalne skupienie tak na bohaterach, jak na samej akcji. Rozchwiane zdjęcia, chaotyczny montaż, zmienna rozdzielczość obrazu (rozszerzenia, zwężenia – i to z obu stron, bo od czasu do czasu dostajemy filmiki nakręcone telefonami komórkowymi, przynajmniej umownie), mnóstwo żywych barw i niewiele szarości (czerni bodaj wcale). Do tego trochę wstawek wyobrażających gry na konsole i automaty z dawnych lat i na pocieszenie wspomniane już praktyczne efekty gore. A w centrum oczywiście tytułowy przedmiot – niezwyczajna gra... hmm... towarzyska. Trochę jak skrzyżowanie planszówki z Game Boyem. Myślę, że gdyby wcielić ten motyw w staranniej rozpisaną opowieść, w której znalazłaby się przynajmniej jedna bardziej rozbudowana osobowość (choćby nawet stereotypowa) i zadbać o stronę techniczną, to coś by z tego wyszło. Coś przynajmniej lekkostrawnego, a może nawet całkiem intrygującego. I klimatycznego. Ale widać brakło już pieniędzy na to co ważniejsze. Zabrakło realizatorskich umiejętności, ale i brakło tego, co nic nie kosztuje, no może poza lekkim wysiłkiem – pobudzenia szarych komórek. Widać rozpisanie prostej historyjki grozy z nastolatkami w rolach głównych przerosło scenarzystów. W każdym razie ja tak się na to coś zapatruję. Teen horror, regularna rąbanka oparta na motywie śmiercionośnej gry. Generalnie sprawdzonym, ale niekoniecznie pod takim kątem. Nie przypominam sobie bowiem utworu, który opowiadałby o grze toczącej się na podobnych zasadach, co nie znaczy, że takowy nie istnieje. Dlatego uważam, że nie jest to koncepcja pozbawiona potencjału. Cóż, może kiedyś na tym fundamencie zostanie wzniesiona budowla, na którą przynajmniej łatwo będzie patrzeć. Bo w tym przypadku... To niewątpliwie było wyzwanie: wytrwać do końca. Młodzi ludzie widoczni na ekranie uczestniczyli w swojej grze, a ja w swojej. W moim przypadku „cała zabawa” polegała na tym, by znaleźć w sobie takie pokłady cierpliwości, które pozwolą mi z otwartymi oczami dociągnąć do napisów końcowych. Po co w to grałam, nie wiem. Może z głupiej upartości. Tak czy inaczej, udało się. Obejrzałam „Grę w śmierć” w całości i teraz mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że już dawno tak durnowatego horroru nie widziałam. Takiej irytującej tandety i to zarówno na gruncie technicznym, jak tekstowym.
Strzeżcie się, bo oto przybywa grupka młodych ludzi gotowych raczyć nas bezsensownymi, często patetycznymi i/lub niesamowicie przesłodzonymi gadkami, ale i pragnących podzielić się z nami swoimi „jakże głębokimi” przemyśleniami o życiu. Czyli seksie, alkoholu, imprezach... Wygląda na to, że według tych domorosłych filozofów do tego tak naprawdę sprowadza się całe istnienie człowieka na tym „hedonistycznym padole”. Po rozpoczęciu tytułowej gry nasi młodzi balangowicze zostają zmuszeni do, że tak to ujmę, rozszerzenia swojej filozofii. Muszą bowiem zmierzyć się z trudnym dylematem moralnym. Czy można zabijać niewinnych, by ocalić siebie? Czy powinno się godzić na taki warunek przetrwania? A może lepiej już na starcie się poddać? Można powiedzieć, poświęcić się dla innych. Jak można się tego domyślić, gracze postawią na własne przetrwanie. W każdym razie jeden z nich od początku będzie silnie zmotywowany na przeżycie, nie tyle własne, ile swojej ukochanej. Przede wszystkim na jej bezpieczeństwie mu zależy. Tak bardzo, że nie zawaha się zmusić innych do uczestniczenia w tym krwawym procederze. Można to usprawiedliwiać, bo jak by na to nie patrzeć, (anty)bohaterowie „Gry w śmierć” zabijają z przymusu. Krótka piłka: zabij albo giń. Zabijają więc, bo tak każe naturalny przecież instynkt... Ale widać też, że nie wszyscy gracze chcą go słuchać. Są tacy, którzy uważają, że cena jest stanowczo za wysoka, że lepiej już umrzeć, niż gwałtownie zakończyć ponad dwadzieścia ludzkich istnień. W teorii to lepsze wyjście z tej koszmarnej sytuacji – po prostu dać się wyeliminować z gry, a więc i z życia – ale to jeszcze nie znaczy, że w decydujących chwilach wytrwają w tym altruistycznym postanowieniu. Bo gdy śmierć zajrzy ci w oczy, twoje zapatrywania na tę kwestię mogą ulec drastycznej zmianie. Jest szansa, że wytrwasz w swoim godnym podziwu postanowieniu, że nie ulegniesz pokusie wykupienia się poprzez zabójstwo (na moment, bo bezpieczny będziesz dopiero po wyczerpaniu narzuconej przez niezwykłą grę puli ofiar w ludziach), ale raczej niewielka. W każdym razie spodziewałam się stopniowego pękania kręgosłupów moralnych. I eksplozji kolejnych głów. Niczym w „Skanerach” Davida Cronenberga? No niezupełnie, bo jakość praktycznych efektów pozostawia trochę do życzenia. Winy upatrywałabym przede wszystkim w niskim budżecie, a nie w zdolnościach Jeana-Mathieu-Berube'a i Carlo Harriethy, bo wciąż mam żywo w pamięci ich wkład w „Aquaslash” Renauda Gauthiera, który w mojej ocenie daje dużo bardziej realistyczny efekt. Obrazek z tylnego siedzenia samochodu – denatka pozbawiona prawie całej głowy (zostały poszarpane brzegi) oraz zbliżenia na ogromną dziurę w głowie innej, zwracają uwagę. Swoją drogą to drugie nasunęło mi na myśl remake „Teksańskiej masakry piły mechaniczną” w reżyserii Marcusa Nispela, a poprzedzający to lot kuli przypomniał mi „Krwawe walentynki” (remake) Patricka Lussiera: muszę jednak zaznaczyć, że jakość mimo wszystko nie jest współmierna. W „Grze w śmierć” dostałam słabsze wykonanie, jednakże taki kicz nie tylko mi nie przeszkadza, ale zwykle jest u mnie wartością pożądaną. W przeciwieństwie do cyfrowych wstawek vintage – zdjęć stylizowanych na grę na konsolę starego typu. Wybór substancji imitującej krew też według mnie nie był najlepszy (i na to brakło kasy?): odcień nazbyt metaliczny, a po zaschnięciu wygląda zupełnie jak tania farba do wnętrz. Szczególnie mocno rzuca się to w oczy na skórze aktorów. A nasi młodzi (anty)bohaterowie są dosłownie od stóp do głów tą substancją zbryzgani. Tak czy inaczej, radzę nie spodziewać się po „Grze w śmierć” Sebastiena Landry'ego i Laurence'a Moraisa-Lagace'a większego pogłębienia, ani tych już na początku byle jak przedstawionych, ani tym bardziej tych później wprowadzonych postaci (no chyba że kogoś przekona celowo przerysowana starsza kobieta mająca istną obsesję na punkcie swojego psa). Lepiej też przygotować się na boleśnie powierzchowne przedstawienie dylematu moralnego, przed którym postawiono młodych ludzi. Nazwijmy to, drugiego dna tej zbyt dalece uproszczonej i chaotycznie podanej opowieści. Dna, z którego tak naprawdę niewiele (jeśli w ogóle coś) wynika. Twórcy zaledwie liznęli temat, bez większego pomyślunku prześliznęli się przez ten nawet budzący zainteresowanie aspekt brutalnej przygody młodych ludzi z grą mającą iście nadnaturalne moce. Aż prosiło się przystanąć i trochę podywagować. W bardziej przystępny i szczegółowy sposób pokazać, jaki wpływ na każdego z graczy ma konflikt „zabij lub giń” (dodam jeszcze, że osoby wyeliminowane z rozgrywki przez samą grę litościwie pomniejszą pulę osób, które trzeba zabić, jeśli chce się żyć). Po prostu zainteresować się płaszczyzną psychologiczną, miast tylko bryzgać nieprzekonującą sztuczną posoką, rozwalać głowy od środka i dręczyć widza egzaltowanymi, wymuszonymi, czasami wręcz głupkowatymi przemowami poszczególnych jednostek, z których niewiele wynika. Niewiele ponadto, że to chyba miała być po trosze komedia. Najmocniej rzuca się to w oczy u kobiety praktycznie zakochanej w swoim psie, ale i ze słów pierwszoplanowych postaci często wnioskowałam, że to nie miało być tak zupełnie na poważnie. Że „Gra śmierci” została pomyślana jako horrorowa rąbanka w krzywym zwierciadle. Jeśli tak, to jakoś nie było mi do śmiechu... Nie mam jednak pewności. Równie prawdopodobne wydaje mi się bowiem, że to wszystko wypadki przy pracy, że nie chciano dowcipkować tylko zabrać widza na trzymającą w napięciu, wywołującą mdłości, szokującą przejażdżkę po retro grze bynajmniej nietoczącej się świecie wirtualnym. Ale jak widać od chcieć do móc droga daleka.
„Gra w śmierć” Sebastiena Landry'ego i Laurence'a Moraisa-Lagace'a: niskobudżetowy teen horror o śmiercionośnej grze, który spokojnie obejrzeć mogą... Yyy... Nie mam bladego pojęcia. Nie jestem w stanie wskazać najbardziej obiecującej grupy docelowej tego filmidła. Nawet sympatyków krwawych/umiarkowanie krwawych horrorów. Według mnie to jedna z najniższych półek kina grozy, choć potencjał był. Był, ale jakoś się schował. Wyszła głupiutka, niezgrabna, chaotycznie zrealizowana historyjka, którą z ledwością przetrzymałam. Może Wam oglądanie tej, mnie niemiłosiernie dłużącej się, choć w rzeczywistości niedługiej, rąbanki, nie nastręczy większych trudności. Może tak być. Ale to już na Waszą odpowiedzialność. Gdyby mnie kto pytał, powiedziałabym: trzymaj się od tego z daleka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz