Siedemnastoletni
Ben, którego rodzice są w separacji, przyjeżdża na jakiś czas do
ojca mieszkającego w małym nadmorskim miasteczku. Pewnej nocy
zauważa dziwne stworzenie w pobliżu domu, a wkrótce potem
mieszkający w sąsiedztwie kilkuletni chłopiec daje mu do
zrozumienia, że z jego matką jest coś nie w porządku. Ben zaczyna
podejrzewać, że jego sąsiadka została opanowana przez wiedźmę
porywającą dzieci. Ze swoich obaw zwierza się nowej przyjaciółce
Mallory, ale nie udaje mu się przekonać jej do swoich racji.
Chłopak próbuje więc w pojedynkę powstrzymać wyjątkowo groźną
czarownicę.
„The
Wretched”, drugi pełnometrażowy film, po horrorze komediowym
„Deadheads” (2011) braci Pierce, Bretta i Drew T., powstał w
oparciu o ich własny scenariusz zainspirowany między innymi
powieścią „Wiedźmy” Roalda Dahla oraz dwiema legendami: o
niejakiej Black Annis, która miała mieszkać na drzewie lub w
jaskini i żywić się dziećmi oraz Boo Hag, która jakoby nosiła
ludzką skórę. Pierce'owie czerpali też z filmów: na przykład
„Coś” Johna Carpentera, filmowej wersji „Wiedźm” Dahla w
reżyserii Nicolasa Roega, a nawet „E.T.” Stevena Spielberga. W
warstwie wizualnej starali się zawrzeć odniesienia przede wszystkim
do „Halloween” Johna Carpentera. Pierwszy pokaz „The Wretched”
odbył się w lipcu 2019 roku na Fantasia International Film
Festival, a na Grimmfest 2019 otrzymał nagrodę Best Scare.
Brett
i Drew T. Pierce z horrorami są związani od dzieciństwa, co w
dużym stopniu zawdzięczają swojemu własnemu ojcu – jego pracy
na planie „Martwego zła” Sama Raimiego, w charakterze twórcy
efektów wizualnych. W kształtowaniu ich wielkiej miłości do
horrorów niebagatelną rolę miały też pierwsze seanse takich
kultowych obrazów, jak „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena,
„Duch” Tobe'a Hoopera oraz „Postrach nocy” Toma Hollanda”.
I właśnie z tym ostatnim przede wszystkim jest kojarzony „The
Wretched”, horror o wiedźmie z sąsiedztwa. Ale na tym nie koniec.
Wybrzmiewają tutaj również echa „Okna na podwórze” Alfreda
Hitchcocka, a jeszcze silniej „Niepokoju” D.J. Caruso oraz
„Inwazji porywaczy ciał” Jacka Finneya, ponadczasowej powieści
po raz pierwszy (i bynajmniej nie ostatni) przeniesionej na ekran w
1956 roku przez Dona Siegela. Bracia Pierce rozpoczęli pracę nad
„The Wretched” z myślą o reinterpretacji mitu o czarownicach, o
innym zestawieniu znanych również z folkloru reguł, jakimi rządzą
się te fantastyczne historie. Innymi słowy chcieli stworzyć coś
nowego z czegoś starego. I na moje oko, to im się udało. Stworzyli
wyróżniający się wizerunek czarownicy, która jednak ma w sobie
coś znajomego. Znawcy światowego folkloru pewnie bez trudu dopatrzą
się w niej podobieństw do niektórych legendarnych wiedźm, z kolei
miłośnicy kina grozy powinni z łatwością znaleźć w niej cechy
celowo czy przypadkowo zapożyczone z innych dzieł gatunku. A
przynajmniej jedną, nader charakterystyczną właściwość. W „The
Wretched”, na dobrą sprawę, dokonano połączenia kilku motywów
znanych z innych utworów filmowych i/lub literackich, nie
traktujących jednak o czarownicach. Wampira z sąsiedztwa („Postrach
nocy”), czy przynajmniej domniemanego seryjnego mordercę z
sąsiedztwa („Niepokój”) zastąpiono czarownicą, która
„wypełzła” z głębi lasu i przejęła ciało sympatycznej
zamężnej kobiety z dwójką dzieci. Jedynymi osobami
przeczuwającymi, że „tu złego coś się skrada” są syn
opanowanej przez czarownicę biedaczki, mały chłopiec imieniem
Dillon oraz siedemnastoletni Ben, który właśnie zamieszkał obok.
Ten ostatni nie zamierza długo tutaj zabawić. Jego od jakiegoś
czasu pozostający w separacji rodzice wspólnie uznali, że krótki
pobyt u ojca, w tym nadmorskim miasteczku, dobrze mu zrobi, ponieważ
chłopak ostatnio sprawia pewne problemy wychowawcze. Pakuje się w
kłopoty, co zapewne jest powodowane nie tylko burzą hormonów, ale
także niemożnością znalezienia innej drogi ujścia dla gniewu,
smutku i rozczarowania wynikającymi z separacji rodziców.
Wcielający się w tę rolę mało doświadczony aktor, John-Paul
Howard, moim zdaniem spisał się całkiem nieźle. Na pewno dużo
lepiej od Piper Curdy kreującej Mallory, postać nowej przyjaciółki
Bena, z zadatkami na kogoś więcej. Ta dwójka ewidentnie ma się ku
sobie, ale to nie jedyna osoba, do której główny bohater „The
Wretched” zbliża się (w inny sposób) już w pierwszych dniach
swojego pobytu u ojca. Jest jeszcze wspomniany już Dillon (dobra
robota małego Blane'a Crockarella), który jako pierwszy zauważa,
że... jego matka zachowuje się zupełnie jak nie ona. Brzmi
znajomo? Tak, tak, nowa porywaczka ciał na horyzoncie! Tyle że ten
straszny proceder przebiega tutaj zgoła inaczej niż w „Inwazji
porywaczy ciał”. Pierce'owie postawili na coś bardziej
makabrycznego. Coś, czego nie starają się ukryć – wyraźnie to
sygnalizują już w chwili przybycia (doprawdy niespotykany środek
transportu) czarownicy z lasu do cywilizacji. Sennej okolicy, która
naturalnie od tego momentu będzie coraz mniej spokojna. A wszystko
przez szaleństwa Bena... Tak w każdym razie będą widzieć to
inni. Odbiorcy filmu natomiast zobaczą dość, by wyrobić w sobie
przekonanie, i to jeszcze przed nim samym, że wbrew temu, co myślą
inni, chłopak jest na jak najbardziej właściwym tropie. Ma
słuszność wypatrując zagrożenia w domu obok. Co więcej, nie
myli się sądząc, że ma do czynienia z najprawdziwszą wiedźmą.
Ze starożytnym stworzeniem polującym na dzieci, którymi najpewniej
(widać to już w prologu) się żywi. A to tylko jedno z zagrożeń,
jakie niesie ta nieproszona obecność. Ben z czasem odkrywa... coś,
co wprawdzie samo w sobie wielką kreatywnością się nie odznacza,
ale i tak byłam mile zaskoczona. Nie spodziewałam się takiego
motywu po opowieści o czarownicy. Co więcej: pasuje idealnie!
W
warstwie technicznej „The Wretched” uwidacznia się wpływ kina
grozy lat 80-tych XX wieku, przy czym akcja została osadzona w
czasach nam współczesnych. Okraszone nastrojową i całkiem mocno
zróżnicowaną, obfitującą w złowieszczo brzmiące kompozycje,
których autorem jest Devin Burrows (a inspirował się między
innymi twórczością Bernarda Herrmanna, chyba najbardziej znanego
ze swojego wkładu w „Psychozę” Alfreda Hitchcocka) ścieżką
dźwiękową, nie mniej klimatyczne zdjęcia Conora Murphy'ego. Z
lekka przyblakłe barwy, sporo szarości, ale i dostatecznie
zagęszczonych ciemności oraz słonecznej pozornej sielankowości.
Małomiasteczkowa idylla, która jak widać i czuć, jest jedynie
płaszczykiem skrywającym istny koszmar. Brett i Drew T. Pierce
najwyraźniej dobrze się czują w takich klimatach. Doskonale
odnajdują się w tych dobrze znanych długoletnim fanom horrorów
małomiasteczkowych realiach, które tylko z wierzchu przybierają
postać bezpiecznej przystani dla ludzi złaknionych ciszy i spokoju.
W horrorach tego typu spod powierzchni powinien praktycznie od
początku wydobywać się brzydki zapach. We wprawnych reżyserskich
rękach takie miejsca już od otwarcia czuć zgnilizną. Toczącą je
od środka. Bracia Pierce odmalowali przed moimi oczyma właśnie
taki zakątek – kolejne małe miasteczko, które można powiedzieć
ma dwa przeciwstawne wymiary. Efektywnie się przenikające. Dodajmy
do tego praktyczne efekty specjalne... To jeden z najczęściej
wyróżnianych przez widzów osiągnięć dokonanych przez ekipę
„The Wretched”. Reżyserzy i zarazem scenarzyści omawianej
produkcji zdecydowanie bardziej cenią takie dodatki od cyfrowych.
Uważają, że jest w nich jakaś zachwycająca magia i sporo czystej
zabawy na planie filmowym. „The Wretched” co prawda dosłownie
przepełniony efektami specjalnymi nie jest – niektórzy mogą
nawet powiedzieć, że pojawiają się one z rzadka – ale te które
są, robią wrażenie. W każdym razie mają szansę przykuć uwagę
tych sympatyków kina, którzy wyżej od generowanych komputerowo
obrazów cenią sobie namacalne, fizycznie obecne na planie dodatki.
W tym przypadku ukierunkowane na zasiewanie w widzach podskórnego
niepokoju oraz niesmaku, może nawet szoku, bo podejrzewam, że
niektórzy co mniej obyci z kinem gore odbiorcy „The
Wretched” mogą tak silnie zareagować na te wspaniałe owoce pracy
ludzi bezsprzecznie bez pamięci zakochanych w starej szkole
filmowego horroru. Natomiast te osoby, które mają już jakieś
doświadczenie z dosadniejszymi obrazami grozy... Cóż, nie sadzę,
żeby wstręt ich ogarniał, ale przypuszczam, że co najmniej część
z nich doceni, a może nawet tak jak ja trochę pozachwyca się tym,
niestety we współczesnym kinie grozy niezbyt często spotykanym,
praktycznym podejściem do procesu tworzenia filmowego horroru.
Zwłaszcza ujęcia nienaturalnego wybrzuszania się, przestawiania,
kotłowania pod skórą mają w sobie jakiś magnetyzm, ale myślę,
że na wyróżnienie zasługuje też jeden umiarkowanie krwawy moment
dość dokładnie pokazany w późniejszej partii „The Wretched”
i oczywiście wygląd samej wiedźmy. Jej właściwa postać:
pokraczna, niepozbawiona zwinności, ale i mająca w sobie jakąś
ociężałość. Oraz posiadająca wyjątkowo giętkie stawy.
Niektóre jej ruchy kojarzyły mi się z opętanymi przez demony w
horrorach satanistycznych (Regan MacNeil, Emily Rose, na przykład),
ale nie powiedziałabym, że wiedźma Pierce'ów dokładnie taki
efekt daje. Blisko, ale jeszcze niezupełnie to. Tak czy inaczej
wszystko byłoby cacy, gdy nie przedostatni zwrot akcji. Największa
niespodzianka, która jakoś mi się nie klei. Poskładać tego w
logiczny ciąg wydarzeń, pomimo usilnych starań, nie zdołałam. Co jeszcze nie oznacza, że takowy nie istnieje. Szukajcie, a znajdziecie...
Może. Ostatnie uderzenie, choć standardowe, przyjęłam już z
otwartymi ramiona, bo UWAGA SPOILER zdążyło już ogarnąć
mnie nieprzyjemne przeczucie, że rzecz zmierza do przesłodkiego
happy endu. I nie chodzi o psa, bo akurat ten fortunny obrót sprawy
niezmiernie mnie ucieszył KONIEC SPOILERA.
„The
Wretched”: mocno trzymająca w napięciu, całkiem mroczna przygoda
zgotowana przez długoletnich fanów horrorów innym długoletnim
fanom gatunku. Powrót do przeszłości smacznie doprawiono
nowoczesnością. Taki moim zdaniem w wielkim skrócie jest drugi
pełnometrażowy obraz braci Pierce, Dana i Drew T. I gdyby nie ten
według mnie nieprzemyślany zwrot akcji w dalszej części filmu...
Pewnie nawet w takim wypadku „The Wretched” nie urósłby w moich
oczach do rangi arcydzieła kina grozy, ale bez wątpienie jeszcze by
zyskał. A tak, ostał się tylko dobry horror o fanatycznie
prezentującej się wiedźmie z sąsiedztwa. Tylko? Co ja piszę? Toż
to dość by pogratulować sobie wyboru tego filmu. I dopisać braci
Pierce do listy artystów, na karierę których trzeba mieć
baczenie. A przynajmniej ja po seansie „The Wretched” taki
obowiązek poczułam. Nie obiecuję jednak, że każdy miłośnik
horrorów tak to odbierze. Poszukiwacze maksymalnie oryginalnych
i/lub bardziej rozbudowanych opowieści grozy, ale i osoby, które
wyżej cenią sobie efekty komputerowe od praktycznych w mojej ocenie
mają na to mniejszą szansę. Ale kto wie? Może „The Wretched”
u niektórych z nich rozpali nową miłość. Do prostych opowieści
grozy nakręconych tak jakoś „nie po dzisiejszemu”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz