poniedziałek, 21 maja 2018

Jack Finney „Inwazja porywaczy ciał”

Recenzja przedpremierowa

Rok 1976, małe miasteczko Mill Valley w stanie Kalifornia. Tutejszy lekarz ogólny, dwudziestoośmioletni Miles Boise Bennell pewnego wieczora przyjmuje w swoim gabinecie dobrą znajomą Becky Driscoll, która prosi go o przyjrzenie się pewnej nietypowej sprawie. Jej kuzynka, Wilma, od jakiegoś czasu utrzymuje, że jej wujek tak naprawdę nie jest jej wujkiem. Wygląda tak samo, zachowuje się tak samo, mówi tak samo, ale kobieta jest przekonana, że to ktoś inny. Po pobieżnym zbadaniu tego przypadku Miles dochodzi do wniosku, że Wilma potrzebuje pomocy psychiatry. Kieruje ją do swojego znajomego, doktora Manfreda Kaufmana. Wkrótce Bennell przyjmuje kolejnych pacjentów mających taki sam problem co Wilma. Bardzo możliwe, że to zbiorowa obsesja i Miles pewnie by w to uwierzył, gdyby nie przypadek pisarza Jacka Beliceca. On i jego żona Theodora znaleźli w swojej piwnicy nietypowo wyglądające ciało człowieka. To znalezisko w połączeniu z niepokojącymi opowieściami paru pacjentów doktora Bennella każe mu przypuszczać, że Mill Valley zostało zaatakowane przez dotychczas nieznany ludzkości gatunek.

Jack Finney, a właściwie Walter Braden Finney swoją pisarską karierę rozpoczął na początku lat 40-tych XX wieku (od opowiadań). Jego pierwsza powieść, „5 Against the House”, pojawiła się dopiero w roku 1954. Rok później światło dzienne ujrzała „Inwazja porywaczy ciał” (w 1978 roku wypuszczono zaś wersję poprawioną), jeden z najważniejszych przedstawicieli horroru science fiction. Natomiast w 1970 roku wypuszczono premierowe wydanie „Time and Again”, innej powieści science fiction Jacka Finneya, która zyskała duży rozgłos. Oczywiście było tego więcej, ale w kontekście pisarstwa Jacka Finneya najczęściej wspomina się te dwa dziełka. Pisarz zmarł w 1995 roku, wcześniej, co chyba nie będzie przesadą, odciskając trwały, nieścieralny ślad na gatunku science fiction. Tak, Finney wpisał się złotymi literami w jego historię, był (i jest, bo jego nazwisko przecież nigdy nie zginie) jednym z najważniejszych propagatorów science fiction.

„Inwazja porywaczy ciał” Jacka Finneya doczekała się jednej ekranizacji (choć pewne zmiany nawet tam wprowadzono) i kilku filmowych adaptacji/wariacji. Ta pierwsza, istne arcydzieło kinematografii grozy, ukazała się w 1956 roku, a wyreżyserował ją Don Siegel. Z pozostałych godna wzmianki jest przede wszystkim „Inwazja łowców ciał” Philipa Kaufmana, ale można też wspomnieć o „Porywaczach ciał” Abela Ferrary oraz „Inwazji” Olivera Hirschbiegela i Jamesa McTeigue'a. I oczywiście o bardzo udanym horrorze science fiction „Oni” w reżyserii Roberta Rodrigueza, który nie jest ani ekranizacją, ani nawet adaptacją, ale wyraźnie odnosi się do bezcennego dzieła Jacka Finneya. Ten ostatni z wymienionych filmów mówił też o „Władcach marionetek” Roberta A. Heinleina, innej żelaznej pozycji science fiction, premierowe wydanie której ukazało się w roku 1951. Wielu sądzi, i moim zdaniem nie mijają się z prawdą, że Jack Finney czerpał inspirację z tej powieści podczas tworzenia „Inwazji porywaczy ciał”. Ale przy całej mojej sympatii dla „Władców marionetek”, palmę pierwszeństwa oddaję omawianej propozycji Finneya. Ten Amerykanin, którego to twórczość w Polsce jest ewidentnie zaniedbywana, obdarował świat utworem, którego moim zdaniem nie da się przecenić. Bez którego horror science fiction, i to zarówno literacki, jak i filmowy, prezentowałby się teraz dużo bardziej ubogo. Bo „Inwazja porywaczy ciał” inspirowała wielu pisarzy i filmowców, i jestem gotowa się założyć, że jeszcze niejednego artystę natchnie do stworzenia jakiegoś godnego uwagi dziełka. Książkę tę odczytywano na różne sposoby. Najwięcej zwolenników miała teoria zimnowojennej paranoi – dopatrywano się w tym odniesień do plagi komunizmu i panicznych reakcji Amerykanów na to niebezpieczne zjawisko, ale i bardziej oczywista interpretacja tj. ta mówiąca o inwazji Obcych na Ziemię nie była przez wszystkich ignorowana. Prawda jest taka, że Jack Finney wymyślił opowieść uniwersalną, taką, którą można dopasować do sytuacji politycznej w dowolnym okresie. Współczesny czytelnik na przykład, oprócz jak się wydaje, nieśmiertelnego zagrożenia komunizmem, może odczytywać „Inwazję porywaczy ciał” jako przestrogę przed terrorystami. Ale zamiarem Finneya wcale nie było opowiedzenie historii o, czy to ataku komunistów, czy (poniekąd proroczo) terrorystów tylko przybyszów z kosmosu. Świadomie żerował tutaj wyłącznie na innym, jak się wydaje, nieprzemijającym lęku ludzkości (choć nie całej) – wykorzystał ciągle szerzącą się obawę przed najeźdźcami z kosmosu, przed agresywnymi stworzeniami, które w przekonaniu wielu wcześniej czy później zmiotą nas z powierzchni ziemi. Podczas czytania „Inwazji porywaczy ciał” nie raz, nie dwa przemknęła mi przez głowę myśl, że Finney w jednym, bardzo ważnym przypadku jest niczym dyktator. Pisarz wybiera sobie jeden lęk trawiący gatunek ludzki, intensyfikuje go innym, równie mocno dotkliwym, a kiedy już czytelnik jest w pełni uwarunkowany, kiedy jego niepokój osiąga stan krytyczny, wszystkie bariery ochronne rozbijają się w drobny mak, Finney jest już w domu. Może robić z czytelnikiem co mu się żywnie podoba – może go pocieszać, ale też podsycać jego obawę, może osłabić jego wiarę w jedno zagrożenie jednocześnie zmuszając go do zaakceptowania innego wyjaśnienia zaistniałych w Mill Valley wydarzeń. Autor „Inwazji porywaczy ciał” będzie dla czytelnika kotwicą, jedyną osobą, która będzie mogła wyrwać go z tej matni, wydobyć z otchłani szaleństwa, w które notabene to właśnie ten pisarz go wepchnie. Dokładnie tak zwykli postępować dyktatorzy – ożywiają w swoich poddanych strach przed jakimś mniej lub bardziej prawdopodobnym wrogiem, pilnując przy tym, aby cały czas wierzyli w to, że tylko oni są w stanie uchronić ich przez zagrożeniem z jego strony. Jack Finney co prawda nie kreuje się na tego, który w końcu wybawi z opresji sympatycznych protagonistów „Inwazji porywaczy ciał”, nie mówi wprost o tym, że zatrzyma inwazję Obcych, ale przecież żadnemu myślącemu człowiekowi nie trzeba o tym mówić. Wiadomo, że tylko autor dzieła może przywrócić ład, który wcześniej tak spektakularnie zburzył. Inne sprawa, czy tak naprawdę, tak z głębi serca właśnie tego chcemy...

Czasem sądzę, że udoskonalamy ten świat, usuwając wszystko co ludzkie z naszego życia.”

Ta wymyślona przez Jacka Finneya historia oddziałuje na mnie tak silnie nie z powodu jakiejś głębokiej, silnie zakorzenionej wiary w rychłą inwazję organizmów pozaziemskich na Ziemię. Gdyby ten niezwykle popularny i niespecjalnie niepokojący mnie motyw zamieniono na jakiś inny, gdyby bohaterom powieści zagrażał na przykład organizm, który wyewoluował na naszej planecie albo został on stworzony przez jakiegoś szalonego naukowca, to „Inwazja porywaczy ciał” w moich oczach nic by nie straciła. Bo tym, co wprawia mnie w duży, ale nie największy dyskomfort (i to zarówno podczas lektury książki, jak i seansów filmów zainspirowanych tym dziełem) jest wizja utraty tożsamości, przerażająca myśl o powstaniu duplikatu, który wygląda i zachowuje się jak ja, ale nie jest mną. Jest czymś, czego nie sposób ogarnąć umysłem, organizmem pozbawionym wszystkich znanych ludzkości emocji, niezdolnym do odczuwania czegokolwiek, kompletnie obojętnym, za wyjątkiem instynktownej potrzeby przetrwania. Pozaziemskie strąki, kosmiczne kokony ludzi duplikują wówczas, gdy ci znajdują się w objęciach snu, czyli wtedy kiedy są kompletnie bezbronni, przez co niejeden odbiorca tej powieści może nabawić się bezsenności:) Kiedy proces klonowania ich ciał dobiegnie wreszcie końca, organizm żywiciela ulega rozpadowi – przestaje istnieć, a jego miejsce zajmuje ten oto wyprany z emocji pasożyt. Ale to jeszcze nic. Jack Finney posiadał tak obrazowy styl, tak dobrze znał ludzką psychikę, z taką bezwzględnością uderzał w odpowiednie tony mojej wyobraźni, mojego umysłu, że często chwytałam błąkającą się gdzieś na obrzeżach mojej świadomości myśl o moich bliskich. O ludziach znajdujących się w moim otoczeniu. Co by było gdyby okazało się, że nie są oni tymi, za których się podają? Oczywiście, tak naprawdę w to nie wierzyłam, nawet kwitowałam te myśli kpiącym uśmieszkiem, ale potem znowu skupiałam się na lekturze i po jakimś czasie na powrót rozlegało się w mojej głowie nieprzyjemne brzęczenie. Paranoiczne myśli, podejrzenia, wątpliwości każdorazowo prowadzące do konkluzji, że zachowuję się doprawdy dziecinnie. Moja wyobraźnia się rozpasała, Jack Finney zmusił mnie do chwilowego wyparcia racjonalizmu, do cofnięcia się do czasów dzieciństwa, kiedy to absolutnie wszystko było możliwe. Do okresu, w którym to, co sobie wyobrażałam było bardziej realne niż to, co faktycznie mnie otaczało, niż to, co odbierałam pięcioma zmysłami. Paranoiczna atmosfera, która w błyskawicznym tempie ogarnia małe kalifornijskie miasteczko, śmiałe podejrzenia, które dręczą głównego bohatera i zarazem narratora „Inwazji porywaczy ciał” oraz kilkoro jego znajomych, z miejsca mi się udzieliły. Obserwując prawie niedostrzegalnie, ale jednak, zmieniające się spokojne amerykańskie miasteczko oczyma doktora Milesa Bennella, czułam się tak, jakbym nagle weszła w jakąś inną, wielce niewygodną skórę. Niby nie chciałam tam być, bo naprawdę źle się czułam w Mill Valley, ale jakaś nie do końca zagadkowa siła praktycznie zmuszała mnie do działania wbrew sobie. Pokusa była nie do odparcia, pragnienie dowiedzenia się, jak rozwinie się ta ekstremalnie niekomfortowa sytuacja było silniejsze od tych wszystkich jakże niewygodnych emocji. Albo co równie prawdopodobne właśnie to, właśnie ten dyskomfort, to poczucie nieuchronnego popadania w czyste szaleństwo, działało na mnie niczym narkotyk. Chciałam, żeby Jack Finney się nade mną znęcał, żeby trzymał mnie w szponach tego szaleństwa, po kawałku odbierał wszelką nadzieję na lepsze jutro dla bohaterów powieści i w ogóle całego znanego nam świata i na chwilę, przejściowo pozostawił w stanie, który kwalifikowałby mnie do domu bez klamek. Wiem, jak to brzmi, ale naprawdę rozkochałam się w tych jakże straszliwych emocjach, którymi tak bezlitośnie karmił mnie ten genialnych pisarz. I tylko zakończenie mocno mnie rozczarowało, tylko finał w mojej ocenie został dokumentnie wręcz zepsuty, tylko wtedy mój entuzjazm delikatnie osłabł. Delikatnie, bo tego, co Jack Finney ofiarował mi przedtem nawet ta wpadka zepsuć nie zdołała. To wszystko, co do tego, według mnie, nieudanego zakończenia prowadziło pozostanie w mojej pamięci na zawsze. A nawet jeśli wspomnienia nieco zblakną to przecież na tej jednej lekturze się skończy – nie mam żadnym wątpliwości, że (jeśli jeszcze trochę pożyję) w przyszłości wielokrotnie będę wracać do „Inwazji porywaczy ciał”, bo coś takiego nie ma prawa kiedykolwiek mi się znudzić.

Latami szukałam starego polskiego wydania „Inwazji porywaczy ciał”. Takiego używanego egzemplarza, którego cena w moich oczach nie byłaby wygórowana, aż w końcu straciłam wszelką nadzieję na przeczytanie tej kultowej powieści. Wyobraźcie więc sobie moją euforię na wieść o nowym polskojęzycznym wydaniu, o ilustrowanej (nastrojowe grafiki Piotra Herli) publikacji wydawnictwa Vesper, książce tak długo przeze mnie poszukiwanej, tak wymarzonej, że zdarzało się, iż nawiedzała mnie w snach. Nikogo więc nie powinno dziwić, że pierwszy fizyczny kontakt z tą powieścią, moment, w którym wzięłam w dłoń „Inwazję porywaczy ciał” wypuszczoną przez wydawnictwo Vesper (za co aż do śmierci będę tej firmie wdzięczna), dał mi coś bardzo zbliżonego do orgazmu. A i treść wielce mnie usatysfakcjonowała (z wyjątkiem zakończenia). Właściwie to nie mam nawet najmniejszych oporów przed nazywaniem „Inwazji porywaczy ciał” Jacka Finneya istnym arcydziełem literackiego horroru science fiction, jednym z najważniejszych reprezentantów tego gatunku.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

2 komentarze:

  1. A w Inwazji z Kidman całe zagrożenie rozprzestrzenia się przez szczepienia, to dość współczesne, na czasie podejście. Oczywiście szczepienia ratują też ludzkość i tu się z autorami nie zgadzam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna recenzja świetnej książki.
    Pozdrawiam Cię Buffy.

    Spike

    OdpowiedzUsuń