Stronki na blogu

niedziela, 28 czerwca 2020

„Der Fan” (1982)


Nastoletnia Simone ma obsesję na punkcie sławnego piosenkarza posługującego się pseudonimem R. Dziewczyna cały czas myśli tylko o nim. Zaniedbuje naukę i pisze listy miłosne, które wysyła do obiektu swoich westchnień, ale nigdy nie doczekała się odpowiedzi. Po kolejnym tygodniu bez odzewu od R., Simone ucieka z domu i kieruje się do Monachium, gdzie jak wie aktualnie przebywa jej jedyna miłość. Po długiej i niebezpiecznej podróży autostopem, dziewczyna w końcu spotyka się z R., a zachowanie mężczyzny tylko umacnia ją w przekonaniu, że są sobie pisani. Simone widzi jednak tylko to, co wokalista chce jej pokazać. Nie dostrzega bądź ignoruje sygnały świadczące za tym, że R. bynajmniej nie odwzajemnia jej miłości.

Der Fan” (tytuł międzynarodowy: „The Fan”, w Wielkiej Brytanii znany jako „Blood Groupie” i „Trance”) to zachodnioniemiecki kontrowersyjny obraz w reżyserii i na podstawie scenariusza Eckharta Schmidta oraz muzyką grupy Rheingold, której założycielem i wokalistą był nieżyjący już Bodo Staiger, odtwórca roli obiektu obsesji głównej bohaterki filmu. W tę wcieliła się Désirée Nosbusch i to głównie jej konflikt z reżyserem wywołał kontrowersje wokół „Der Fan”. Siedemnastoletnia wówczas aktorka była niemile zaskoczona wykorzystaniem jej nagich zdjęć w kampanii reklamowej. Sprawa trafiła do sądu i Nosbusch przegrała. Po latach zaprzyjaźniła się jednak z reżyserem. „Der Fan” wszedł na ekrany niemieckich i amerykańskich kin w 1982 roku. W Wielkiej Brytanii przez długi czas dystrybuowano jedynie ocenzurowaną wersję filmu.

Przerost formy nad treścią. Rzadko używam tego stwierdzenia, ale w tym przypadku wyjątkowo mocno mi się nasuwa. Thriller psychologiczny z dodatkiem horroru, niemieckie kino exploitation, które nadzwyczaj długo się rozwija. Widać, że Eckhart Schmidt próbował przedstawić coś w rodzaju dogłębnej analizy młodzieńczej obsesji na punkcie sławnej jednostki. Ściśle: pierwsze dwa „akty” filmu poświęcił temu dość często spotykanemu problemowi, nie tyle zadurzenia, ile obsesji nastoletniej osoby na punkcie popularnego wokalisty. Obsesji narastającej, pęczniejącej, przysłaniającej wszystko inne. Dla Simone (taka sobie kreacja Désirée Nosbusch) nic już nie ma znaczenia, oprócz człowieka kryjącej się pod pseudonimem R. Sławnego piosenkarza, który najpewniej nawet nie wie o jej istnieniu. Ona jednak ma nadzieję, że zapoznał się z treścią choć jednego listu od niej. A wysłała ich całe mnóstwo. Kilogramy, jeśli nie tony, papieru wypełnione wyznaniami dozgonnej miłości i prośbami o kontakt. Życie rodzinne, towarzyskie, szkolne – dla Simone nic z tego właściwie nie istnieje. Wprawdzie pojawia się jeszcze w szkole, ale zupełnie jakby jej tam nie było. Nie wypełnia poleceń nauczyciela, nie notuje, nie wsłuchuje się w wykłady, ani z nikim nie rozmawia. Trochę posiedzi sztywno w ławce, zapewne oddając się marzeniom o spotkaniu z R., a gdy tylko nauczyciel zwróci uwagę na jej bierność, ostentacyjnie wyjdzie z sali. Schmidt postawił na przerażająco powolny rozwój akcji, co pewnie przyjęłabym z radością, gdyby nie monotematyczność. Wydawać by się mogło niekończące się deklaracje Simone o jej wielkiej miłości do R. Jej wynurzenia na temat wspaniałego, och niesamowitego piosenkarza, z którym tak bardzo, no najbardziej na świecie, pragnie się zobaczyć. Bo nie ma wątpliwości, że są sobie przeznaczeni. Czuje to każdą komórką swojego siedemnastoletniego ciała. Simone nie wyobraża sobie, że nie będą razem. Wie, że tylko kwestią czasu jest, aż się połączą. Musi tylko znaleźć sposób na skontaktowania się z nim. Zaczęła od listów, ale wciąż nie doczekała się odpowiedzi na żaden z nich. Daje więc sobie jeszcze tydzień – jeśli w tym czasie nie dostanie wiadomości od R. spróbuje spotkać się z nim osobiście. Tak sobie postanawia i bynajmniej z tego postanowienia się nie wycofuje. W końcu (wreszcie!) wyrusza do Monachium, gdzie jak skądinąd wie, obecnie przebywa jej ukochany. Podróżuje autostopem, a sypia w samochodach, których nieostrożni albo przesadnie ufni właściciele nie zamknęli na noc. To dość niebezpieczna wyprawa, o czym świadczy nieprzyjemny incydent z jednym z podwożących ją kierowców, ale Simone absolutnie to nie zniechęca. Właściwie wygląda na to, że nic nie jest w stanie zawrócić ją z obranego kursu – kursu na R. Muszę Schmidtowi oddać, że w swoim „Der Fan” zawarł ważny komentarz społeczny. Swego rodzaju przestrogę przed nadmiernym uwielbieniem gwiazd show biznesu. Mówi o młodzieńczym zadurzeniu, które w pewnym momencie przekształciło się w czystą obsesję. W niebezpieczne uzależnienie od tak naprawdę nieznajomego człowieka. „Der Fan” można więc potraktować jak twardą lekcję, tak dla młodych osób, jak ich rodziców. Schmidt w każdym razie pokazuje jak łatwo zagubić się w świecie fantazji, w sferze jak się wydaje nieosiągalnych pragnień, które jednak w oczach osoby najbardziej zainteresowanej są jak najbardziej możliwe do spełnienia. W oczach, w tym przypadku nastoletniej osoby (bo podobne obsesje dotykają także ludzi dorosłych), która w pewnym sensie żyje życiem swojego idola. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że Simone wie o R. więcej niż o samej sobie. A raczej doskonale zna fałszywy wizerunek, który sobie stworzył. Simone analizuje każdy jego gest, każdy grymas, każde spojrzenie dostrzeżone na ekranie telewizora. Niekoniecznie trafnie, ale faktem jest, że sobie tak bacznie się nie przygląda. To on jest całym jej światem, tylko dla niego żyje, tylko jego potrzeby pragnie zaspokajać. Nikt i nic dla tej siedemnastolatki się nie liczy, poza tym boskim wokalistką. To jest boskim dla niej.

Po przebrnięciu przez niesamowicie nużący pierwszy „akt” „Der Fan” Eckharta Schmidta i co prawda trochę bardziej emocjonującą podróż czołowej postaci do Monachium, acz ewidentnie nie wyciśnięto z niej choćby połowy tego, co moim zdaniem bez większego trudu można było wydobyć (więcej niebezpieczeństw i druzgocący finał przynajmniej jednego z takowych), przyszła wreszcie pora na długo wyczekiwane spotkanie Simone z obiektem jej obsesji. Enigmatyczny Bodo Staiger w roli R. według mnie całkiem nieźle się odnalazł. Miał w sobie coś intrygującego, nie że zaraz charyzmatycznego, chociaż... Nie, nie, nie uległam wpływowi Simone. Nie zaraziłam się jej maniakalną fascynacją owym człowiekiem sukcesu, ale muszę przyznać, że ze Staigera bił jakiś magnetyzm. Jednocześnie jednak działał odpychająco. Schmidt niby nie ukrywał przed widzami intencji R. względem Simone. Niby oczywiste (dla nas, nie dla niej) było, co konkretnie piosenkarz sobie zaplanował. Ale z drugiej strony praktycznie od początku „Der Fan” wiadomo, że to jedna z tych historii, która może obrać jeden z dwóch kierunków. Równie prawdopodobna jest krwawa eskalacja obsesji Simone, jak jakaś zbrodnicza działalność obiektu jej westchnień. Tragedia już od pierwszym minut zdaje się być nieunikniona. Tyle że droga do niej jest długa i dość wyboista. Nie mogłam oprzeć się poczuciu, że twórcy „Der Fan” nade wszystko chcieli zachować suspens. Być może idąc za naukami Alfreda Hitchcocka, który to, nie bez racji zresztą, utrzymywał, że emocje gwarantuje nie sam wybuch, tylko oczekiwanie na niego. Więc czekamy. I czekamy. I... Nie że nic nie przykuwało mojej uwagi podczas tej niemiłosiernie dłużącej się przeprawy w kierunku jakiegoś koszmaru, bo mimo wszystko widziałam w tym niemały realizatorski kunszt. Brudne, przyblakłe zdjęcia, mnóstwo długich zbliżeń, intrygujący oniryzm, czający się nawet (gdzieś na obrzeżach) w scenach niebędących jedynie marzeniami sennymi siedemnastoletniej obsesjonatki. Umownie toczących się na jawie. Nie mogłam pozostawać obojętna na taką intensywność przekazu, na ten widomy nihilizm i podskórną degrengoladę jednostki. Słowem: na tę brzydką, zepsutą, a przy tym magiczną atmosferę, którą zawdzięczałam nie tylko klimatycznym zdjęciom Bernda Heinla, ale także złowieszczo-melancholijnej ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez grupę Rheingold. I efektownemu montażowi. Z wyjątkiem... ostatniej partii filmu. Nie licząc krótkiego epilogu, który swoją drogą na raczej niespodziewanej tacy przyniósł mi ten od początku przecież wyczekiwany szok. Bo zakładałam, że to, co najmocniejsze przyjdzie do mnie w zupełnie innych okolicznościach. Szok, niesmak, wstręt – myślałam, że coś z tego pojawi się trochę wcześniej, podczas tête-à-tête Simone i R. A tymczasem... No dobrze, erotyczna scenka z udziałem osoby nieletniej (która w sumie ani jednego fragmentu jej nagiego ciała nie pozostawia wyobraźni widza) wywołała we mnie pewien niesmak. Niepożądany. Oczekiwałam krwawej makabry, a dostałam zlepek ujęć, które nieporównanie więcej sugerowały, niż pokazywały. Oczywiście to pobudzało wyobraźnię, ale moje oczekiwania względem „Der Fan” były jednak trochę inne. Tyle się naczytałam, jaki to wstrząsający, odrażający wręcz obraz, a tutaj taka rozczarowująca niedosłowność. Żeby była jasność, oglądałam nieocenzurowaną wersję omawianej produkcji. UWAGA SPOILER Osoby niepełnoletnie proszę o opuszczenie tej części tekstu. Rozumiem jeszcze tak asekuranckie podejście do kanibalizmu i potencjalnej nekrofilii (nie potrafię z całą pewnością powiedzieć, czy w ogóle doszło do stosunku z trupem, ale obściskiwanki niewątpliwie były). Mogę też zrozumieć oszczędzenie widzom szczegółowych widoków ćwiartowania ludzkiego ciała, ale żeby wszystko tak dalece skrywać? Nawet pierwsze cięcia dokonywane nożem elektrycznym „uciekają” zanim na dobre się zaczną. A ujęcia niby oddzielonych od reszty ciała kończyn – czy tylko mnie wyglądało to tak, jakby podkładano ręce i nogi żywego aktora? Ale chociaż dostałam diablo niepokojącą i, jeśli odpowiednio na to spojrzeć, dogłębnie szokującą informację na koniec – zapowiedź kazirodztwa KONIEC SPOILERA. Innymi słowy: tyle czekałam, a tutaj taki kapiszon. I nie chodzi mi oczywiście o ostatnie uderzenie – w tekście, nie w formie. Tyle krzyku o nic w kontekście makabry, na nadejście której na dobrą sprawę od początku się nas przygotowuje. Dość subtelnie, ale przeczucie, że krew poleje się szerokim strumieniem naprawdę towarzyszyło mi już od pierwszych ujęć „Der Fan”. Tym większy więc spotkał mnie zawód, gdy przyszła wreszcie pora na spełnienie owych zawoalowanych obietnic. Gdybyż tylko fabuła bardziej przypadła mi do gustu. Gdyby nie to nieznośnie przedłużające się zafiksowanie na jednym temacie (młodzieńczej obsesji na punkcie piosenkarza), to prawdopodobnie nie przykładałabym do tego aż takiej wagi. Do tego oszczędnego ujęcia krwawego, ale tylko w domyśle, horroru.

Troszkę się zmęczyłam podczas tej szaleńczej przeprawy zakochanej – ale naprawdę bezgranicznie, najmocniej na świecie zakochanej – siedemnastolatki, wprost w nieczułe objęcia tak mocno wytęsknionego kochanka. A jeszcze bardziej trochę wcześniej, przed wyruszeniem w podróż, która musi skończyć się tragicznie. Bo raczej trudno brać pod uwagę inną możliwość. Pytanie tylko, kto stanie się agresorem – zakleszczona w szponach zgubnej obsesji nastolatka, czy starszy od niej mężczyzna, który stanowi centrum jej wszechświata? To się okaże. Może okazać się też, że „Der Fan” Eckharta Schmidta nie jest tak szokujący, jak niektórzy go malują. Dla mnie nie był, choć i taki cel niewątpliwie przyświecał twórcom tego obecnie mało znanego niemieckiego thrillera psychologicznego z elementami horroru. Kina exploitation moim zdaniem w łagodniejszym wydaniu. Dość efektownie zrealizowanej, ale niezbyt interesującej historii o młodej dziewczynie w sidłach obsesji. Tak muszę to podsumować, z zastrzeżeniem, że to tylko moje skromne zdanie. Nie najgorszy to spektakl, ale spodziewałam się czegoś dużo bardziej wciągającego i nie ukrywając: mocniejszego w formie.

1 komentarz: