Stronki na blogu

poniedziałek, 1 czerwca 2020

Mats Strandberg „Przeklęty prom”


Prom „Baltic Charisma” codziennie przemierza tę samą trasę w obie strony po Morzu Bałtyckim. Ciągle jest tak samo: większość pasażerów bawi się do białego rana, bez umiaru racząc się alkoholem. Czasami dochodzi do niegroźnych bójek, częściej krótkotrwałych romansów. Niezmiennie jednak po każdej nocy na „Baltic Charisma” panuje spory bałagan, z którym załoga musi uporać się przed kolejnym rejsem. Tym razem będzie inaczej. Ta wyprawa drastycznie odróżni się od wcześniejszych. A wszystko za sprawą małego chłopca, który tak naprawdę tylko wygląda jak dziecko. W istocie jest leciwym krwiożerczym stworzeniem, które nie zamierza dłużej pozostawać w ukryciu. I nadal pozwalać, by autodestrukcyjny gatunek ludzki rządził tym światem. Beztroska zabawa na „Baltic Charisma” zamieni się w prawdziwą jatkę, z której narodzą się setki wampirów, w zdecydowanej większości myślących jedynie o zaspokojeniu głodu. Dręczącego apetytu na ludzką krew. A pożywienia na promie nie brakuje...

Szwedzki dziennikarz i powieściopisarz, Mats Strandberg, miłość do książek w pewnym stopniu zawdzięcza Stephenowi Kingowi. To dzięki niemu już w dzieciństwie odkrył uroki czytania. Wówczas też dołączył do grona fanów literatury grozy. Kiedy dorósł wszedł w szeregi ekipy dziennika Aftonbladet, gdzie zajmował się pisaniem felietonów – organizacja Newspapers and Magazines raz okrzyknęła go nawet felietonistą roku. Prywatnie jest mężem aktora Johana Ehna. Na rynku literackim Strandberg debiutował w 2006 roku powieścią fantasy pt. „Jaktsäsong”. Rozgłos przyniosła mu natomiast trylogia dla młodzieży „Engelsfors” napisana wspólnie z Sarą Bergmark Elfgren. W swojej bibliografii ma także horrory: wydany w 2017 roku „Hemmet” o domu opieki, w którym zachodzą niepokojące zjawiska, pre-apokaliptyczną powieść „Slutet” z roku 2018 i „Färjan” (pol. „Przeklęty prom”), który swoje premierowe, szwedzkie, wydanie miał w roku 2015. W Polsce powieść ukazała się dwa lata później nakładem wydawnictwa Marginesy, zbierając głównie negatywne recenzje. Na arenie międzynarodowej tymczasem książka cieszy się niemałym uznaniem nie tylko oddanych miłośników literatury grozy.

Na Bałtyku nikt nie usłyszy twojego krzyku” - ta parafraza hasła reklamowego ponadczasowego filmu Ridleya Scotta, horroru science fiction „Obcy – 8. pasażer Nostromo”, tłukła się po głowie Matsa Strandberga, zanim zasiadł do pisania „Przeklętego promu”. Myślał też o mitologicznych statkach i statku nazwanym „Demeter” z „Draculi” Brama Stokera. I o niesławnych dwudziestoczterogodzinnych rejsach alkoholowych Szwecja-Finlandia, Finlandia-Szwecja. Wystarczyło to jedynie odpowiednio poskładać i... Tak powstał jeden z najlepszych powieściowych horrorów wampirycznych, jaki w życiu czytałam! Widać, że Mats Strandberg pilnym uczniem Stephena Kinga jest. Długi wstęp, podczas którego autor skrupulatnie kreśli sylwetki ważniejszych postaci, wspominając też wielu innych pasażerów tytułowego obiektu. Zbudowany w 1989 roku prom „Baltic Charisma” codziennie kursuje po Morzu Bałtyckim między Szwecją i Finlandią. Zwykle przewozi trochę ponad tysiąc pasażerów, ale jego pojemność jest mniej więcej dwa razy większa. Dawniej był wypełniony po brzegi, ale czasy jego świetności już minęły. Załoga już od jakiegoś czasu jest przygotowana na zamknięcie podwojów. Strandberg sprytnie przyrównuje prom do małego miasteczka, a sposób w jaki przedstawia miejsce i ludzi bardzo przypomina podejście Stephena Kinga. Naturalnie tutaj na myśl nasuwa się przede wszystkim „Miasteczko Salem”. Bo wampiry, ale z podobną narracją spotykamy się też w innych utworach Kinga. Może nie aż tak porozbijaną, jak w „Przeklętym promie”, ale szwedzki mistrz pióra bez wątpienia osiąga z samym promem to, co King zwykł osiągać z małymi amerykańskimi często fikcyjnymi, miasteczkami. Wydobywa z małej społeczności (w tym przypadku w zdecydowanej większości zmiennej - personalnie, ale raczej nie charakterologicznie) wszystko co dobre, ale i wszystko co złe. Naświetla wady i zalety zwyczajnych ludzi. Dociera do zgnilizny tak naprawdę od zawsze trawiącej „Baltic Charisma”, ale nie pozwala sobie na komfort uogólnienia. „Baltic Charisma” to metafora małego miasteczka, przekrój w tym przypadku niezamkniętej, ale łatwo o tym zapomnieć, niewielkiej społeczności, a te zwykle są różnorodne. Nawet jeśli nie dostrzega się tego na pierwszy rzut oka, to w rzeczywistości nie wszyscy myślą jednakowo. Ksenofobia, homofobia, megalomania, nieumiejętnie skrywana zwierzęca agresja i oczywiście pijaństwo często połączone z przygodnym seksem, a czasami z narkotykami – tak to wygląda z zewnątrz, ale jeśli się przyjrzeć wyłonimy z tej ludzkiej ciżby jednostki, które nijak nie pasują do tego niechlubnego portretu. Są niejako z boku. Z obojętnością patrzą na ten hedonistyczny mikrokosmos, jakim jest statek wycieczkowy „Baltic Charisma” lub zaszywają się w kajucie z zamiarem przespania całej podróży. A więc można powiedzieć zamknięcia oczu na wszechobecne rozpasanie. Bo „Baltic Charisma” daje przede wszystkim możliwość wyrwania się na chwilę z cywilizacyjnych kajdan. Tutaj nie trzeba się hamować. Tutaj spokojnie można zdjąć niewygodną maskę, pod którą na lądzie tak wielu skrywa swoje prawdziwe oblicza. Tutaj nie trzeba tłumić swoich najskrytszych pragnień. Tutaj spełniają się najskrytsze, wstydliwe marzenia. Tutaj można zachowywać się gorzej niż dzikie zwierzę, aczkolwiek nie w poczuciu całkowitej bezkarności. Na „Baltic Charisma” dozwolone jest tylko to, co legalne. Prawa, ale już niekoniecznie porządku, pilnuje ochrona, gotowa wtrącić do celi każdego, kto stworzy jakieś zagrożenie dla siebie lub innych. Prom obiektywnie jest ogromny (na wewnętrznych stronach okładki wydania Marginesów z 2017 roku znajdujemy rysunek graficzny tego kolosa), ale poczucie, jakie towarzyszyło mi podczas lektury to klaustrofobia. Odbierająca dech ciasnota, tym gorsza, że znajdowałam się na pełnym morzu, a więc bez możliwości ucieczki przed zagrożeniem. Krwiożerczymi bestiami, których grono będzie się w szybkim tempie powiększać. I powiększać, i... Potwornie okaleczone trupy przykryją podłogi wszystkich piętr, a potem wstaną, by kontynuować dzieło zniszczenia. Albo odbudowy, zależy jak na to patrzeć. Bo istota od dziesiątek lat uwięziona w ciele dziecka oprócz niepohamowanej żądzy eksterminacji ludzkości i objęcia niepodzielnej władzy nad światem zdominowanym przez jego wampirzych bliźnich, przedstawi nam też trochę przykrych prawd o nas samych. Historia ludzkości w pigułce: konsekwentne niszczenie globu i między innymi w związku z tym, samych siebie. Tylko czy wampiry naprawdę mogą być lepsze jako samozwańczy władcy tego świata? Czy naprawdę jesteśmy aż tak destrukcyjni, że nawet krwiożercze, nieumarłe bestie zdają się być lepszą alternatywą dla Matki Ziemi? Mats Strandberg wprost może i nie odpowiada na to dręczące pytanie, ale mówi dość byśmy w tej całonocnej krwawej walce stanowczo opowiedzieli się po stronie ludzi. Przedstawicieli, tego owszem niedoskonałego gatunku, ale po drugiej stronie barykady stoją w większości bezrozumne, odpychające bestie (najpewniej tylko tymczasowo), które bez zmrużenia oka dokonują rzeczy strasznych. A to zaledwie przystawka, bo jeśli „Baltic Charisma” dobije do fińskiego lądu... Jeśli.


Brzydzi go wszystko na promie. Syntetyczne zapachy. Sztuczna muzyka. Imitacje drewna, skóry i marmuru. Stwierdza, że prawdziwe jest tylko obżarstwo. Zachłanność. Nieumiarkowanie. Ludzie niszczą planetę, wysysają ją jak pasożyty. Zabijają siebie i siebie nawzajem na setki sposobów z tysiąca żałosnych powodów.”

Szczerze mówiąc nie jestem zaskoczona negatywnym odbiorem „Przeklętego promu” w Polsce. Bardziej zaskoczył mnie dość entuzjastyczny odbiór tej książki na arenie międzynarodowej, bo już pierwsze stronice tego osiągnięcia Matsa Strandberga dały mi pewność, że to jedna z tych powieści... Powiedzmy, że napisana w stylu, któremu zdecydowanie trudniej się przebić, chyba że na okładce widniej „Stephen King”. Obfitujące w szczegóły, długie opisy (takie, które często określa się jako rozwlekłe), mnóstwo zwyczajnych interakcji międzyludzkich i... długie oczekiwanie na właściwą akcję. Autor w pewnym momencie zauważa, że głównym bohaterem „Przeklętego promu” jest sam prom. Żadna z wyróżnionych przez niego postaci (a jest ich całkiem sporo) nie zasługuje na to zaszczytne miano tak jak „Baltic Charisma”, choć autor poświęca im naprawdę sporo uwagi. Większość rozdziałów poprzedza imię postaci, perspektywę której, aczkolwiek w trzeciej osobie, przyjmie, a pozostałym fragmentom nadaje tytuł „Baltic Charisma” i w nich zwykle przedstawia nieco szerszy obraz aktualnej sytuacji na promie. Spotykamy tutaj byłego członka załogi, Callego, który zamierza oświadczyć się swojego partnerowi; nastoletniego chłopca, Albina, podróżującego ze swoimi adopcyjnymi rodzicami, ciotką oraz jej córką, kiedyś jego najlepszą przyjaciółką, której teraz ku swojemu ubolewaniu nie poznaje; nieszczęśliwą starszą kobietę, Marianne, która podczas tego rejsu nieoczekiwanie odnajdzie szansę na wyrwanie się z okowów samotności; młodą kobietę, Madde, która wraz ze swoją przyjaciółką często podróżuje tym promem głównie po to, by się wyszaleć. I paru innych, z których część ulegnie przemianie i to już w pierwszej fazie demonicznego planu jednego z pasażerów. Wampira w ciele małego chłopca, który wszedł na pokład ze swoją matką, istotą taką jak on. Tyle że myślącą inaczej. Mats Strandberg w „Przeklętym promie” tworzy własną wampirzą mitologię. Raczej nie innowacyjną, bo odporne na światło słoneczne, wodę święconą i krzyże wampiry przewinęły się już w niejednym dziele. Nawet gremium Starych ujawniające się w rozmyślaniach pokornej wampirzej matki i jej niepokornego wampirzego syna, żadnym novum nie jest – daleko nie szukając wystarczy przypomnieć sobie chociażby filmową serię „Underworld” zapoczątkowaną przez Lena Wisemana w 2003 roku. Ale już taka wymiana zębów, bolesna metamorfoza, wnosi odrobinę świeżości do mitu wampira. Albo naleciałości klasycznych zombie, choć niektórzy pewnie zauważą, że Richard Matheson w swojej minipowieści „Jestem legendą” zasadniczo dokonał czegoś zbliżonego, że kierował się taką samą wytyczną. Tyle że efekt nie jest dokładnie taki, jak w „Przeklętym promie”. U Strandberga wampiry przychodzą na świat jako bezrozumne bestie, niepotrafiące nawet mówić. Niezbyt szybkie, ale wyjątkowo silne istoty kierującej się jedynie pragnieniem jak najszybszego zaspokojenia bolesnego pragnienia krwi. Apetytu, którego tak do końca już nigdy nie uda im się zaspokoić. Ale jeśli nie chcą chorować, muszą nauczyć się umiaru. Zabić można ich zarówno przebijając im serce (czymkolwiek) bądź jak to najczęściej bywa z zombie celując w głowę. Skuteczne jest też odjęcie głowy bądź serca albo spalenie delikwenta. Z czasem tak zwani nowo narodzeni staną się istotami rozumnymi. Odzyskają nawet wspomnienia z poprzedniego życia. Jeden z nowo narodzonych na „Baltic Charisma” jest jednak wyjątkowy – to jedyny osobnik, który, można powiedzieć, natychmiast stał się wampirem kompletnym. Ominęła go faza bezrozumnej bestii. Akcja „Przeklętego promu”, jak można się tego domyślić, będzie się brutalizować. Powolny wstęp, w którym błyskawicznie się zatraciłam, stopniowo przechodzi w krwawą łaźnię. A wraz z ilością niemiłosiernie pokaleczonych trupów (w warstwie gore też nie odnotowałam opisowych zaniedbań) zacieśnia się elektryzująca aura tego przeklętego miejsca. Mrok, brud, przykre zapaszki, które autentycznie docierały i do moim nozdrzy, wszechobecne zagrożenie w naprawdę upiornej formie (zakrwawione, oszalałe kreatury), ciasne korytarze i bezkresne morze, na którym jak wiadomo nikt nie usłyszy twojego krzyku. Wpadłam w ową bezdenną otchłań i nie chciałam już z niej wychodzić. Na pokładzie „Baltic Charisma” czułam się wprost niebiańsko. Jakkolwiek dziwnie to brzmi. Mocno klimatyczna, całkiem krwawa, poruszająca wyobraźnię, trzymająca w napięciu, dosłownie ściskająca za gardło, opowieść o ludziach rozpaczliwie walczących o życie w coraz to ciaśniejszym obiekcie, który wydaje się pułapką bez wyjścia. Pułapką, która lepiej, żeby nigdy do brzegu nie dopłynęła.

Po skończeniu „Przeklętego promu” Matsa Strandberga wpadłam w lekko depresyjny nastrój. To już koniec wspaniałej przygody na pokładzie tytułowego obiektu opanowanego przez krwiożercze potwory. Koniec obcowania ze znakomitym piórem szwedzkiego pisarza, wyrosłego między innymi na literaturze Stephan Kinga. I to się czuje, ale z całym szacunkiem dla najsłynniejszego żyjącego autora literatury grozy, on już dawno nie wypuścił niczego, co w moich oczach równałoby się z tą oto perełką. Zdaję sobie sprawę, że nader chłodne przyjęcie „Przeklętego promu” Matsa Strandberga przez polskich czytelników może działać zniechęcająco na rodzimym wydawców, dlatego nie spodziewam się, że jeszcze będzie mi dane przeczytać jakiś horror jego autorstwa. I przez to czuję się jeszcze gorzej. Oczywiście, pewnie jeszcze wsiądę na „Baltic Charisma”, ale to nie to samo, co poznać inne powieści grozy człowieka, który rozpalił we mnie taki ogień. Bolesny głód, którego wzorem wampirów z „Przeklętego promu”, prawdopodobnie nigdy nie zaspokoję. I raczej nie tylko dlatego, że nie widzę dużej szansy na polskojęzyczne wydania innych jego powieści grozy, ale też dlatego, że ktoś, kto stworzył taką znakomitość jak „Przeklęty prom” nie wydaje mi się być obiecującym materiałem na autora tylko jednego udanego horroru. Z takim warsztatem nie wydaje mi się to możliwe. Uzależniającym. Chciałabym móc to sprawdzić. Naprawdę marzę o tym. Marzę już od momentu rozpoczęcia „Przeklętego promu”. Czy Wy też po tej lekturze zapragniecie więcej horrorów od Matsa Strandberga, nie wiem. Właściwie to mam wątpliwości, czy powinnam to polecać... A co mi tam? Gorąco zachęcam do skosztowania tej krwistej, mocno klimatycznej opowieści o upiornych krwiopijcach!


Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej
https://inverso.pl/

1 komentarz: