Stronki na blogu

sobota, 30 maja 2020

„Killer Sofa” (2019)


Francesca zawsze przyciągała do siebie ludzi. Głównie płeć przeciwną. Gdy policja rozpoczyna śledztwo w sprawie śmierci mężczyzny, który jak się okazuje miał prawdziwą obsesję na punkcie Fransceski, kobieta zaopatruje się w stary rozkładany fotel. Niedługo potem ludzie z jej otoczenia zaczynają ginąć. Tymczasem dziadek jej najlepszej przyjaciółki Maxi, rabin Jack, stara się odnaleźć przeklęty mebel. Jest przekonany, że w fotelu zagnieździł się dybuk, który, jeśli nikt go nie powstrzymana, będzie z rozkoszą siał terror. Jack wierzy, że może go zniszczyć i tym samym ocalić wiele istnień, ale najpierw musi się dowiedzieć, w czyje ręce trafił zbrukany fotel.

Bernie Rao jest fanem XX-wiecznych horrorów, któremu we współczesnym kinie grozy trochę brakuje ich niezaprzeczalnej magii. Przez długi czas Rao wzdragał się przed spróbowaniem swoich sił w tym gatunku, ponieważ zakładał, że w dzisiejszych czasach stworzenie filmowego horroru w preferowanym przez niego stylu retro wymaga sporych nakładów pieniężnych. Z czasem uznał swoje założenia za przesadzone, a wraz z tym przyszło silne postanowienie o nakręceniu własnego horroru. Chciał stworzyć coś oryginalnego. Coś, czego nigdy wcześniej nie widział. Rozejrzał się po pokoju i zobaczył fotel. Eureka! Zrobię film o morderczym fotelu! Rao przyznał, że w tamtej chwili nawet nie pomyślał o tym, jak głupi jest to pomysł. Dla niego był wprost niesamowity. Poza tym, jak słusznie zauważa, z głupich pomysłów też może wyrosnąć znakomity obraz. Scenariusz Bernie Rao napisał sam, sam też zasiadł na krześle reżyserskim. Poza tym był głównym producentem, autorem zdjęć i współmontażystą „Killer Sofy”. Absurdalnego nowozelandzkiego horroru od października 2019 roku (Stany Zjednoczone) dystrybuowanego w Internecie.

Horror o zabójczym fotelu. Mmm. Cóż za obiecująca rzecz! No, musiałam to sprawdzić. Zwróćcie uwagę, że napisałam „fotel”, choć w oryginalnym tytule stoi sofa. Nie wiadomo dlaczego. W sumie to największa zagadka tego przedsięwzięcia – nie ja pierwsza i z pewnością nie ostatnia zastanawiam się, skąd ta myląca nazwa... Cóż za niedopatrzenie! Noż to zmienia postać rzeczy! Sofa to nie to samo co rozkładany fotel. To zupełnie inny typ zbrodniarza. Pytam się więc: czy to w porządku, że tytuł filmu przygotowuje nas na udział mebla, którego w nim nie ma? Sofa oczywiście mogła w ostatniej chwili wycofać się z tego projektu – sofa też człowiek, może się rozmyślić – ale chyba po zajęciu jej miejsca przez fotel można było zmienić tytuł... Czy nie? Dobrze, zostawmy zakulisowe zawirowania. Faktem jest, że „Killer Sofa” traktuje o rozkładanym fotelu z ewidentnie morderczymi ciągotami. Starym, wygodnym meblu z oczami w formie guzików i paszczą, która jakoś nie chce się otworzyć. Wiemy jednak, że tam jest – na oparciu kawałek pod oczami widać długie wgłębienie; wypisz, wymaluj zaciśnięte wargi. Dla Berniego Rao największym komplementem były porównania co poniektórych recenzentów „Killer Sofy” do „Christine” Johna Carpentera (ewentualnie Stephena Kinga) i „Morderczej opony” Quentina Dupieux. Poczuł się wprost zaszczycony zestawianiem „jego dziecka” z takimi gigantami światowej kinematografii. Inaczej: obrazami, które wprost uwielbia. Trudno tego nie skojarzyć, ale pozwolę sobie zauważyć, że podobieństwa zaczynają i kończą się na ożywionym przedmiocie urządzającym sobie polowanie na ludzi. Nasza sofa... i widzicie jak ten tytuł miesza człowiekowi w głowie? Więc, nasz FOTEL do niedawna był zwyczajnym meblem. Stał sobie w magazynie i nikomu nie szkodził. Aż przyszedł zły człowiek i dał mu życie. Fotel może nawet sobie tego nie życzył. Może dobrze mu było tak jak było. Ale nikt się nieboraka o zdanie nie pytał – wyrwano go ze strefy komfortu, siłą przeciągnięto na ciemną stronę mocy i cóż poradzić, fotel musiał opuścić swoje przytulne (ciemne, zakurzone i zagracone) schronienie. Nie że nagle dostał nóg i poszedł w siną dal... Owszem, teraz już umie chodzić, ale z magazynu wydostał się inaczej. Wkroczyli inni ludzie i wytaszczyli go na zewnątrz. A potem przetransportowali do mieszkania młodej kobiety o imieniu Francesca (celowo przerysowana, ale niewprawnie kreacja Piimio Mei), która też ma swoje problemy. Otóż, boli ją, że ludzie dosłownie za nią szaleją. Głównie mężczyźni, choć oczywiście nie wszyscy. Na szczęście wreszcie znalazła chłopaka, który nie ma obsesji na jej punkcie, który najwyraźniej jest odporny na wrodzony magnetyzm Franceski. Trochę jak we „Wszyscy kochają Mandy Lane” Jonathana Levine'a – tyle że, przynajmniej na mój gust, Amber Heard bardziej nadaje się na kogoś, w kim wielu bez opamiętania się zakochuje i to już od pierwszego wejrzenia, nie sądzicie? A co jeśli główna bohaterka „Killer Sofy” ma w sobie coś... bo ja wiem... cudownego? groźnego? Powiedzmy, że może się w tym kryć coś więcej. A może nie. Może rzecz jedynie w tym, że jej nowy-stary fotel jest opętany przez dybuka. Złego ducha wywodzącego się z żydowskiego folkloru, który wytrwale eliminuje ludzi z otoczenia swojej nowej właścicielki. Ją samą, przynajmniej na razie, oszczędza. A właściwie to... Jeśli przetrawiliście już informację o polującym na ludzi rozkładanym fotelu, to łapcie kolejną: Francesca i jej ostatni nabytek mają się ku sobie. Tak, tak, w kobiecie budzi się seksualny pociąg do tego fotela. Może nie do końca świadomie, ale traktuje go bardziej jak kochanka niż część wystroju mieszkania. I nie wygląda na to, żeby fotelowi to przeszkadzało. Właściwie to wiele wskazuje na to, że stary mebel zabiega o względy swojej nowej właścicielki, że stara się ją w sobie rozkochać... Olaboga.

(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=3F_JWQbJ8gw)
Oglądając „Killer Sofa” można zauważyć, że Bernie Rao starał się znaleźć jakiś nowy kierunek w horrorze, oparty na sprawdzonych motywach. Mamy normalnie martwy przedmiot, który nagle ożywa i rozpoczyna polowanie na ludzi (w tym przypadku rozkładany fotel, ale historia horroru uczy, że można wstawić tutaj dosłownie wszystko: samochodową oponę na przykład albo kosiarkę do trawy), a konkretniej przedmiot opętany przez dybuka; mamy niebezpieczne obsesje, trochę voodoo oraz mistycyzmu żydowskiego. I wreszcie człowieka, który postanawia stawić czoło złu. Odkrywającego w sobie nadzwyczajną moc rabina Jacka (nie najgorzej odwzorowana przez Jima Baltaxe'a przejaskrawiona postać), który wprawdzie niewiele wie o dybukach, ale od czego jest Internet? Ten trudniący się handlem antykami starszy mężczyzna uzyskuje niezbędną wiedzę od pewnego internetowego znawcy tematu, po czym przystępuje do poszukiwań przeklętego fotela. Jack nie zdaje sobie bowiem sprawy z tego (bo i skąd?), że problematyczny mebel wpadł w ręce najlepszej przyjaciółki jego wnuczki, Maxi (taki sobie występ Nathalie Morris). A zawsze powtarzam: grunt to komunikacja. To fortunny zbieg okoliczności, że fotel trafił do mieszkania przyjaciółki jego wnuczki. Fotel, którego tajemnicę Jack nieoczekiwanie odkrył pewnego słonecznego dnia, dosłownie na chodniku bliżej nieznanego nowozelandzkiego miasta, w którym mieszka i prowadzi przynoszący coraz mniejsze dochody mały legalny biznes. Gdyby tylko od początku o tym wiedział... To co? Ocaliłby wiele ludzkich istnień? Nie, na pewno nie wiele. Trup w „Killer Sofie” nie ścieli się gęsto, ale muszę przyznać, że jeden pomysł nie tyle na samą śmierć, ile na to, co potem, przykuł moją uwagę swoją, hmm... kreatywnością. Tak, to chyba dobre słowo. Bo jak inaczej określić zassanie fragmentów ludzkiego ciała przez odkurzacz. Strzępy mięsa i oko w przezroczystym zbiorniczku. A wcześniej... Bernie Rao wyznał, że zależało mu na praktycznych efektach specjalnych. Co nie powinno zaskakiwać u kogoś, kto zasadniczo zdecydowanie wyżej ceni sobie XX-wieczne kino grozy od współczesnego, który swój wyjazd do Nowej Zelandii w dużym stopniu zawdzięcza „Martwicy mózgu” i „Złemu smakowi Petera Jacksona. Który jest wprost zakochany w dawnej twórczości Johna Carpentera i Dario Argento, w „Lśnieniu” Stanleya Kubricka, „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego i wielu innych legendarnych filmach gatunkowych. Rao jednakże, powiedzmy, zadziałał niejako wbrew sobie. To znaczy ostatecznie wykorzystał też efekty cyfrowe. Troszkę, ale szczerze mówiąc tyle wystarczyło, by wzbudzić we mnie niepożądany niesmak. Tandetne światła wystrzeliwujące z ciał ofiar opętanego fotela. Dość szkaradnego, ale według mnie mającego też w sobie coś milusiego (w wyglądzie, nie czynach), co chciałoby się przytulić (oho, chyba podzieliłam los Franceski...) - lubię kicz w kinie grozy, ale akurat nie taki. Nadzieja więc w fizycznych efektach... Płonna. Bo poza wspomnianą sceną z odkurzaczem i naturalnie występami nietytułowego śmiercionośnego mebla, nie bardzo jest o czym wspominać. Może okaleczenie TJ-a? W sumie niewiele wyobraźni widza pozostawiono, tyle że nie jest to koncepcja mająca wiele do zaoferowania osobom, które jakieś tam doświadczenie z kinem gore już mają. Choćby malutkie. A i wykonanie właściwie wszystkich scen okaleczeń i mordów, wysokiego realizmu z pewnością nie zachowuje. Niski budżet może być tu jakimś usprawiedliwieniem, ale z drugiej strony w swoim życiu widziałam już trochę tanich horrorów, którym udało się „zrobić coś z niczego”, więc... Myślę, że dałoby się zrobić to lepiej, i tyle. Już zaopatrzenie się w substancję bardziej udanie imitującą krew w moich oczach znacznie podniosłoby jakość owych, nie tak znowu dosadnych, momentów. Właśnie - „Killer Sofa” przemocą nie epatuje. Nie znajdujemy tutaj wielu długich zbliżeń na brzydkie rany. Co więcej: twórcy nie przeprowadzają nas z maksymalną dokładnością przez mordy dokonywane „rękami” starego mebla. I myślę, że ta decyzja nie była zdeterminowana jedynie koniecznością ograniczenia wydatków na praktyczne krwawe efekty specjalne, ale również, jeśli nie przede wszystkim, postacią samego agresora. Prawdziwego fotela, a nie jakiegoś tam komputerowego tworu. Trudno więc byłoby wprawić w ruch taki dość słusznych rozmiarów mebel w bardziej odkrytych scenach mordów, tak by nie odkryć za wiele. Na przykład człowieka popychającego fotel, bo mimo usilnych starań twórców w kierunku oddalenia od widzów takiego wrażenia, niestety właśnie tak mi to wyglądało. Jakby ktoś popychał tę landarę ku jej zupełnie nieprzygotowanym na atak ofiarom. Bo kto by się spodziewał zagrożenia za strony fotela? Swoją drogą zaskoczyło mnie, że Bernie Rao nie zdecydował się na mord, który nasuwa się sam przez się. W każdym razie ja byłam pewna, że fotelik wchłonie swoją paszczą przynajmniej jedną osobę. Pożre kogoś, kto na nim siądzie. A tu niespodzianka: niczego takiego w „Killer Sofie” nie ma. Za to później pojawia się coś nieoczekiwanego już w pozytywnym sensie. Najpierw pomyślałam: przecież to niemożliwe. Kompletna bzdura. A potem przypomniałam sobie, że to horror o zabójczym fotelu i... Wszystko stało się możliwe! Bzdura nagle zyskała niezaprzeczalny urok, a potem... No potem, wszystko prysło. Nie pierwszy raz zresztą. W mojej ocenie „Killer Sofa” Berniego Rao to obraz bardzo nierówny. Sekwencje, w których uwidaczniają się jakieś starania w kierunku wykrzesania napięcia, wygenerowania aury nieuchronnie zbliżającego się niebezpieczeństwa, niekoniecznie wyłącznie w formie ożywionego morderczego fotela, niekonsekwentnie zestawiano z nieodkrywczą historyjką, którą podano w dość karykaturalnej formie. To celowy zabieg. Problem w tym, że mocno mi się to gryzło. Prawdziwą sztuką jest uzyskanie smacznego efektu na podobnym kontraście (w zamyśle poważna, złowroga tonacja i czysty absurd, groteska) – sztuką, której moim zdaniem Bernie Rao nie pokazał. Zaryzykował i nic z tego nie wyszło. To znaczy, dobrze jest obejrzeć sobie horror z dodatkiem komedii (jeśli o mnie chodzi nieśmiesznej, poza rozrysowywaniem przez Jacka „jakże „skomplikowanego planu” walki ze złem) o chodzącym fotelu polującym na ludzi i rozkochującym w sobie kobietę, ale zdecydowanie ciekawiej byłoby bez tego wszystkiego, co wokół. Czary-mary, policyjne śledztwo, męczące gadki szmatki – ależ to wszystko infantylne. Pewnie tak miało być, ale wolałabym albo bardziej komedię, albo mniej komedię. Bo takie proporcje podziałały na mnie rozstrajająco. Nieprzyjemnie. Coś jak zatrucie pokarmowe, heh.

Killer Sofa” Berniego Rao obiecuje wiele, a tak mało daje... Chociaż podejrzewam, że ta produkcja i tak dała mi więcej, niż może dać wielu innym fanom kina grozy. Bo to film bardzo niszowy, emanujący taniością, niewykonany w pełni profesjonalnie (niektórzy na pewno uznają, że po amatorsku), niezbyt klimatyczny, niezbyt krwisty, niezbyt mądry... Właściwie to głupkowaty, ale tak miało być, więc... Tak czy inaczej nie jest to dobra propozycja dla każdego zjadacza filmowych horrorów. Dla fanów wszelkiej maści kuriozów, dla miłośników niskobudżetowych horrorów, sympatyków filmów o opętanych przedmiotach, zwłaszcza tych podanych z przymrużeniem oka, zwolenników XX-wiecznego kina grozy. Z tych grup według mnie najprędzej wyłonią się fani „Killer Sofy”. Ale obstawiam, że nie będzie ich wielu, że większość spotka duży zawód. Bo po horrorze o zabójczym fotelu (nie sofie!) spodziewamy się prawdziwej petardy, prawda? Czegoś, czego długo nie zapomnimy... No cóż, może i nie zapomnę tego śmiercionośnego mebla i prawdę mówiąc wolałbym, żeby tak było. Ale cała reszta? Nie, jakoś na zachowaniu innych wspomnień z „Killer Sofy” mi nie zależy. Polecać tego nie będę – wolę nie – ale dla tych, którzy na własną odpowiedzialność zechcą to to obejrzeć, mała rada: nie próbujcie tego siedząc w fotelu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz