Amanda
i Jack Harms po śmierci swojej córki Sarah przeprowadzają się z
miasta do niewielkiego domu pod lasem. To pomysł mężczyzny, który
wierzy, że zmiana scenerii pomoże im uporać się ze stratą. Jego
żona nie jest entuzjastycznie nastawiona do przeprowadzki, a im
dłużej przebywa w nowym domu, tym bardziej utwierdza się w
przekonaniu, że to nie jest odpowiednie miejsce dla nich. Amandę
nawiedzają bardziej realistyczne niż dotychczas koszmarne sny z
udziałem jej zmarłej córki. Co gorsza kobieta ma powody
przypuszczać, że jakaś zła siła upodabniająca się do Sarah
czyha na nią na jawie. Jack natomiast zakłada, że stan psychiczny
jego żony ulega pogorszeniu na skutek traumy, którą przeżyła.
Mężczyzna robi, co może by uratować ich małżeństwo, starając
się jednocześnie nie ulec pewnej zgubnej pokusie.
Zrealizowany
za zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy dolarów amerykański horror
psychologiczny, z ewentualnym podłożem natury paranormalnej,
„Silhouette” w reżyserii i na podstawie scenariusza Mitcha
McLeoda, twórcy mało znanych filmów „Novella” (2013) i „Arc”
(2016), był kręcony w stanie Teksas i obsadzony bez uprzednich
castingów. McLeod wybierając aktorów kierował się ich występami
w innych filmach, a w niektórych przypadkach dopisał role
specjalnie dla zatrudnionego już aktora/aktorki. „Silhouette”
trafił do wybranych amerykańskich kin w styczniu 2019 roku, a w
lipcu tego samego roku gościł na Fort Worth Indie Film Showcase.
UWAGA SPOILER Scenariusz był po części inspirowany sprawą
Darlie Lynn Peck Routier, która została skazana na śmierć za
zabójstwo swojego pięcioletniego syna Damona w 1996 roku i
oskarżona o pozbawienie życia także swojego sześcioletniego syna
Devona KONIEC SPOILERA.
Ponury
obraz traumy po stracie jedynego dziecka. Z poruszającą muzyką
skomponowaną przez Michaela Vignoli i intensywnymi zdjęciami Marca
Rouse'a oraz jego pomysłowym, efektywnym montażem. „Silhouette”
nie bez powodu zbiera głównie pozytywne recenzje, choć trzeba
zaznaczyć, że to dość minimalistyczne podejście do kina grozy.
Efektów specjalnych nie ma zbyt wiele. Podobnie jump scenek.
„Silhouette” bazuje przede wszystkim na klimacie i postaciach. Na
przeżywającym poważny kryzys małżeństwie. Na ludziach
starających się uratować swój związek po tragicznej śmierci
kilkuletniej córki. Każde z nich radzi sobie z traumą na własny
sposób. Chociaż w przypadku kobiety, Amandy Harms, należałoby
raczej powiedzieć: „nie radzi sobie”. Pomysł przeprowadzki do
spokojniejszego miejsca wyszedł od jej męża, Jacka, który bez
wątpienia jest w zdecydowanie lepszym stanie psychicznym od Amandy.
Radzi sobie bez leków uspokajających, teraz tak niezbędnych jego
małżonce. Jest bardziej rozmowny i, w przeciwieństwie do niej,
pełen wiary w lepsze jutro. Amanda poddaje się jego woli. Jest
pasywna, zamknięta w sobie, dosłownie przygnieciona smutkiem, z
którym nijak nie potrafi sobie poradzić. Co absolutnie zrozumiałe
po stracie jedynego dziecka. Zrozumiały jest też niesłabnący
entuzjazm jej męża. Niesłabnący do czasu, bo jak można się tego
domyślić nowy dom i na niego będzie miał zgubny wpływ. Bo, jak
chce myśleć Amanda, jest nawiedzony przez jakąś agresywną istotę
przypominającą jej zmarłą córkę? A może po prostu izolacja im
nie służy? A przynajmniej nie Amandzie, bo Jack nie stara się jej
wzorem unikać ludzi. Choć może powinien... Mitch McLeod stworzył
iście depresyjny obraz wewnętrznych katuszy przeżywanych przez
kobietę, której niesprawiedliwy los brutalnie odebrał
najcenniejsze dobro, jakie posiadała. I wewnętrznego rozdarcia
mężczyzny, który pragnie ulżyć w cierpieniu swojej małżonce,
ale nie wie jak, jednocześnie będącym ciągniętym w innych
kierunku. Czy ulegnie pokusie oderwania się od najwyraźniej
popadającej w szaleństwo Amandy? Ułożenia sobie życia na nowo,
bez niej? Czy raczej niestrudzenie będzie trwał przy niej, „po
kawałku” wydobywając ją z bezdennej studni rozpaczy? Przed
wcielającą się w postać Amandy, April Hartman, postawiono
największe wyzwanie, z którego ta moim zdaniem wywiązała się
wprost wyśmienicie. Całkowicie przekonujące oddanie na ekranie
jednostki przygniecionej brzmieniem niepowetowanej straty, która na
dodatek popada w coraz większe szaleństwo (partnerujący jej Tom
Zembrod nie jest już tak wiarygodny). Coraz bardziej odrywa się od
rzeczywistości, czy to na skutek autentycznych zjawisk
paranormalnych, jakim świadkuje w nowym domu, czy częściowo pod
wpływem niezwykle realistycznych koszmarnych snów i halucynacji.
Amanda widuje swoją zmarłą córkę. A raczej coś na kształt jej
demonicznego wydania. Ta zjawa albo imaginacja jest... Brr! Aż
ciarki przechodzą. Zniekształcona, dość płynna, rozmazująca się
twarz i te fantazyjne czarne oczy, z których niejako odchodzą
nitkowate wyżłobienia. Mała dama w jasnej koszuli nocnej, która
przemyka po skąpanych w ciemnościach ciasnych pomieszczeniach w
nadszarpniętym zębem czasu, trochę zaniedbanych nowym domu Harmsów
i po okolicznym lesie. Jeśli chodzi o to ostatnie... W „Silhouette”
zobaczycie scenę, której prawdopodobnie długo nie zapomnicie. W
każdym razie, ja na pewno. Niby nic wyjątkowego. W końcu ileż to
już razy widzieliśmy zaspaną/śpiącą filmową bohaterkę,
ewentualnie bohatera, wchodzącą nocą między drzewa śladami
jakiejś tajemniczej postaci? Ale realizacja nadaje temu nowej
jakości. A emocje... No, Proszę Państwa. Skąpana w zamglonych
ciemnościach, co procentuje wręcz zgniatającą posępnością,
nocna somnambuliczna przechadzka Amandy po lesie za upiorną
postacią, która jak myśli jest jej nieżyjącą już przecież
córką. Jej duchem? Jeśli tak to nieprzyjaznym. Demoniczną istotą,
którą w finale tej pamiętnej sekwencji zobaczymy całkiem
wyraźnie. Nieskuteczna to wprawdzie jump scenka, ale widok
jest doprawdy potworny. Tego rodzaju, acz moim zdaniem już mniej
widowiskowych, atrakcji jest w „Silhouette” więcej. Mitch McLeod
na główny obiekt owych nie tak znowu zagadkowych zjawisk wybiera
ponury domek Harmsów. W tych klaustrofobicznych, mrocznych wnętrzach
przede wszystkim będzie objawiać się nasza mała widmowa dama, ale
tylko Amanda (i naturalnie my) będzie mogła ją zobaczyć. Może
jedynie w snach, a może to tylko fałszywe wrażenie mające uśpić
czujność widza. Obliczone na efekt zaskoczenia. Zaskoczenia
klasycznym motywem nawiedzenia przez niematerialną istotę z innego
świata.
Długie
ujęcia (niektóre trochę za długie), mroczne i ponure obrazy,
charakterystyczny i mocno przygnębiający muzyczny temat przewodni i
solidne efekty dźwiękowe biorące czynny udział w dawkowaniu
napięcia. Potraktowane na równi ze zdjęciami, a nie jak to
niestety najczęściej we współczesnym kinie grozy bywa jako swego
rodzaju brzęczenie gdzieś w dalekim tle, które po pewnym czasie
przestaje być przeze mnie rejestrowane. Mówiąc w skrócie: mocno
intensywny to film. Aczkolwiek momentami trochę męczący. Mitchowi
McLeodowi w „Silhouette” w moich oczach nie udało się niestety
uniknąć nużących i zupełnie zbędnych przestojów. Ten niespełna
dwugodzinny spektakl spokojnie i myślę, że z korzyścią dla
niego, można było zredukować o kilkadziesiąt minut. Wystarczyło
skrócić część ujęć. Wszystkie, które niemiłosiernie
poprzeciągano bodaj jedynie po to, by przekaz na pewno dotarł do
każdego odbiorcy, by jakiś średnio domyślny widz czasem nie
przegapił jakiegoś szczególiku na temat danej postaci. Każdej
postaci. A tych nie mamy wiele. Scenariusz koncentruje się tak
naprawdę na czterech osobach. W największym stopniu oczywiście na
Amandzie i Jacku Harmsach, ale uwaga filmowców pośrednio, ale i
bezpośrednio skupia się też na ich zmarłej córce Sarah
(przyzwoita kreacja Savannah Solsbery), która może, ale nie musi
być też zjawą widywaną przez Amandę w nowym domu. I jest jeszcze
ktoś. Człowiek z krwi i kości, który przypuszczalnie dodatkowo
namiesza w życiu Harmsów. Z premedytacją... Właściwie to nie
wiadomo, czy z premedytacją, ale pojawienie się tej osoby
niewątpliwie zwiastuje kłopoty. A przynajmniej McLeod chce byśmy
tak na to patrzyli. „Silhouette” z pewnością nie jest horrorem
dla niecierpliwych widzów. Nie dla tych, którzy od kina grozy
oczekują prawie nieustającej akcji, dosadności, że tak to ujmę,
błyskawicznego i efekciarskiego przechodzenia do rzeczy. Twórcy
„Silhouette” pochylają się nad najdrobniejszymi detalami
tekstowymi, ale jeszcze bardziej technicznymi. To bez wątpienia
audiowizualna uczta dla zmysłów, ale już fabuła może pozostawiać
pewien niedosyt. Trochę wygląda to tak, jakby ładne opakowanie
miało poza wszystkim innym odwracać uwagę publiczności od
scenariusza. Scenariusza, który uważam nie został dostatecznie
rozwinięty. Jakby jego autorowi brakło dosłownie jednego pomysłu.
Bo naprawdę wystarczyłby jeszcze jeden ciekawy wątek w środkowej
części „Silhouette”, żebym całkowicie pogrążyła się w tej
depresyjnej opowieści. Czegoś mi zabrakło. Jakiegoś zrywu,
ożywienia z lekka skostniałej środkowej partii jakimś
niekoniecznie oryginalnym, czy zaskakującym motywem. Wystarczyłoby
coś tylko trochę mniej prozaicznego od obrazów, bądź co bądź,
ciężkiej codzienności coraz bardziej oddalających się od siebie
małżonków. Może coś w otoczeniu Jacka, bo jego przeżycia przy
tym przez co przechodzi Amanda wypadają blado. Nie, inaczej. Jego
codzienność dostarczała mi nieporównanie słabszych emocji od
tych zwyczajniejszych przeżyć jego życiowej partnerki. Bo wiadomo,
że oniryczne, schizofreniczne i być może nadnaturalne sekwencje z
udziałem Amandy, gwarantowały mi najsilniejsze doznania.
Minimalistyczne, przerażająco realistyczne efekty specjalne, z co
najwyżej znikomą ingerencją komputera, szarpiący nerwy montaż,
pomysłowe wykorzystanie w paru momentach żywych kolorów tak
smacznie kontrastujących z całą resztą, miażdżąca ścieżka
dźwiękowa. I ta hipnotyczna ponurość, i ta dręcząca izolacja, i
ta ciasnota, i konsekwentnie zagęszczający się mrok. Mrok
spowijający dusze coraz gorząc radzących sobie małżonków. Mrok
potem znajduje odbicie w całym ich otoczeniu. Najpierw była
szarość. Moim zdaniem symbol ich smutku. Egzystencji wypranej z
kolorów, bo te przez ostatnie lata wnosiła w ich życia córka,
której już z nimi nie ma. A może jest? Może przybyła za nimi do
nowego domu, a może już tam na nich czekała? To się okaże i choć
końcówka „Silhouette” w żadnym stopniu mnie nie zaskoczyła,
choć wszystko przebiegało tak, jak sobie umyśliłam już w
pierwszej połowie seansu, to sposób, w jaki to poprowadzono...
Mistrzostwo świata! Potworne mistrzostwo. Spodziewane rozwiązania
podane w niezwykle widowiskowym, niesamowicie emocjonującym,
miażdżącym wręcz stylu. Strasznie smutne.
Kameralny,
klimatyczny, intensywny, minimalistyczny i trochę ubogi fabularnie
amerykański horror psychologiczny z potencjalnym dodatkiem
nadnaturalnego, w reżyserii i na podstawie scenariusza Mitcha
McLeoda. Niedoświadczonego, nie licząc shorta „Birthday Girl” z
2016 roku, w gatunku twórcy, który w „Silhouette” pokazuje (nie
on pierwszy i zapewne nie ostatni), że praktyka nie jest niezbędna
do stworzenia solidnego horroru. Duży budżet też nie, bo jemu
wystarczyło jakieś dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, żeby w
mojej osobistej hierarchii przebić niejeden współczesny straszak z
wielomilionowym budżetem. Powiedziałabym nawet, że większość.
Fabuła wprawdzie nie usatysfakcjonowała mnie w pełni, czegoś mi
tutaj zabrakło, ale ogólne wrażenia jak najbardziej na plus.
Również, a może nawet przede wszystkim, dzięki fenomenalnej
realizacji. Z wyjątkiem niektórych w moim poczuciu niepotrzebnie
poprzeciąganych ujęć. Ale absolutnie nie wszystkich, bo reszta ma
bezcenny udział w intensyfikowaniu depresyjnego i dość
niepokojącego przekazu „Silhouette”. Tego wyróżniającego się
niedrogiego horroru nastrojowego dla cierpliwych odbiorców. A na
pewno tych, którzy od horroru nie oczekują mnóstwa efektów
komputerowych i jump scenek. To wolno rozwijająca się i w
sumie nieoryginalna opowieść o wydaje się nieuchronnym rozpadzie
małżeństwa po tragicznej śmierci ich jedynego dziecka. O
niewyobrażalnych mękach psychicznych prostą drogą prowadzących
do poważnej choroby. I o złej istocie, która może być tylko
imaginacją udręczonego i coraz bardziej chorego umysłu, ale równie
dobrze może okazać się przybyszem z zaświatów. Nadnaturalną,
niszczącą siłą straszącą czołową postać filmu. Widmową
dziewczynką, która podejrzewam niejednemu odbiorcy „Silhouette”
napędzi niemałego strachu.
Podobają mi się Twoje recenzje. Widać, że wkładasz w ich przygotowywanie sporo pracy. Szkoda, że w ciągu ostatniej dekady w wyszukiwarce Google na wysokich pozycjach wyświetlają się tylko strony poprawne polityczne (np. wikipedia). Kiedyś pozycjonowanie miało sens, im więcej linków prowadziło do czyjegoś bloga, im większym zainteresowaniem cieszył się blog tym wyższą pozycję w Google zajmował. Teraz jest inaczej wprowadza się podatek od linków, a pozycja w wyszukiwarce jest zależna od prezentowanych poglądów. Kiedyś blogi takie jak ten zajmowały w wyszukiwarkach wysokie pozycje, teraz bez silnych pleców w sieci się nie wybijesz...
OdpowiedzUsuńMnie się nie podobał, ale zakończenie zaskakujące.
OdpowiedzUsuńpoleca pani inny film z tego gatunku
UsuńTakie wolniejsze, psychologiczne i/lub paranormalne klimaty to może: "Koko-di Koko-da" (kocham ten film), "Wiatr" (2018) aka "Demony prerii", "Maus" (2017), "Poroniony" (2017), "Tajemnica Marrowbone" (2017), "Widzę, widzę" (2014), "Domek w górach" (2019), "Relic" (2020), "Jezioro śmierci" (2019), thriller "Dom, który zbudował Jack" (2018), "Jack Goes Home" (2016), "Verónica" (2017), "Autopsja Jane Doe" (2016), "Zło we mnie" (2015), "Wendigo" (2001), "The Wasting" (2017), "Boys in the Trees" (2016), "The Lodgers. Przeklęci" (2017), "Lavender" (2016), "Z lasu" (2015), "The Canal" (2014).
UsuńI oczywiście takie hity jak "Midsommar. W biały dzień", "Coś za mną chodzi", "Dziedzictwo. Hereditary", "Babadook" (2014, "Autopsja Jane Doe" (2016), "Przebudzenie dusz" (2017) czy "Kiedy gasną światła" (2016).
To tak na szybko - po łebkach:)