Po śmierci żony i córki ceniony antropolog sądowy, doktor David Hunter, przeprowadził się z Londynu do małego miasteczka w Norfolk o nazwie Manham i został lekarzem rodzinnym pracującym w miejscowej przychodni. Po trzech latach jego życia z dala od wielkomiejskiego zgiełku w tutejszym lesie zostają odnalezione zwłoki kobiety. Wszystko wskazuje na morderstwo. Prowadzący śledztwo inspektor Mackenzie zwraca się o pomoc do Huntera, który ma za sobą duże doświadczenie w pracy z policją. Wkrótce miasteczkiem wstrząsa wiadomość o zaginięciu kolejnej miejscowej kobiety.
Bestsellerowa „Chemia śmierci” (oryg. „The Chemistry of Death”) pióra brytyjskiego pisarza Simona Becketta, otwierająca popularną serię z antropologiem sądowym Davidem Hunterem, na światowym rynku pojawiła się w 2006 roku i była nominowana do Złotego Sztyletu, prestiżowej brytyjskiej nagrody literackiej przyznawanej każdego roku najlepszej powieści kryminalnej według Stowarzyszenia Pisarzy Literatury Kryminalnej. Książkę zainspirowała wycieczka Becketta na tak zwaną Trupią Farmę - teren, na którym bada się rozkład ludzkich zwłok - założoną w Tennessee przez antropologa, doktora Williama Marvina Bassa III. Późniejszy autor jednej z najpopularniejszych literackich brytyjskich serii kryminalnych wybrał się na Trupią Farmę w celu zebrania materiałów do artykułu dla „The Daily Telegraph” (Beckett od 1992 roku pracuje jako niezależny dziennikarz), ale jak sam mówi, znalazł tam również natchnienie do swojego opus magnum. Beckett przyznaje, że gdyby nie jego pobyt na Trupiej Farmie, seria z Davidem Hunterem, mogłaby nigdy nie powstać. Jak dotąd ośmioodcinkowy cykl, który na świecie dotychczas sprzedał się w dwudziestu jeden milionach egzemplarzy, tym samym przynosząc Simonowi Beckettowi międzynarodową niesłabnącą sławę.
Długo zbierałam się do lektury najpopularniejszej książki pochodzącego z Anglii pisarza, z twórczością którego miałam już okazję się zetknąć. Tak się jednak złożyło, że „Chemię śmierci” poznałam dopiero teraz (wydanie Czarnej Owcy z 2020 roku), kilkanaście lat po ukazaniu się pierwszego polskiego wydania, które zbiegło się ze światową premierą książki. Żałuję, że tak długo zwlekałam, bo „Chemia śmierci” w pełni zasłużyła sobie na rozgłos, jaki jej nadano. Wychwalana przez rzesze czytelników z różnych stron świata, z krytykami włącznie, pierwsza część cyklu z doktorem Davidem Hunterem okazała się fascynującą wyprawą na angielską prowincję terroryzowaną przez nieuchwytnego seryjnego mordercę. Lepki małomiasteczkowy klimat, paranoja narastająca w mieszkańcach tego otoczonego gęstymi lasami i trzęsawiskami, zacisznego zakątka Wielkiej Brytanii, szaleństwo toczące te spokojne dotychczas miejsce nieomal z taką samą siłą, jak odrażająca działalność tajemniczego psychopaty. Simon Beckett z przynajmniej pozorną lekkością stworzył niezwykle sugestywną atmosferę zaszczucia niewielkiej społeczności żyjącej blisko natury, w efekcie której rodzą się skrajne nastroje. Część mieszkańców rozpoczyna coś na kształt polowania na czarownice. Bierze sprawy w swoje ręce, a to, jak doskonale wie doktor David Hunter, nie wróży dobrze. Ten światowej sławy antropolog sądowy przed trzema laty zaszył się w małym miasteczku Manham, porzucając dziedzinę, w której się wyspecjalizował na rzecz pracy w charakterze prowincjonalnego lekarza rodzinnego. Bez większego żalu wyrzekł się swojego dawnego życia, wybierając nieporównanie mniej ekscytujący i wymagający żywot tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. W miejscu, gdzie jak podejrzewa już zawsze będzie traktowany jak ktoś obcy. Człowiek z zewnątrz. Bo jak to często bywa w małych miasteczkach, zwłaszcza tak konserwatywnych jak Manham, trzeba się tu urodzić, żeby żyć bez piętna kogoś obcego. A przynajmniej mieć tutaj rodzinę, czym David Hunter też nie może się pochwalić. Ten ciężko doświadczony przez los człowiek znalazł się w Manham niejako przez przypadek. Ot, wpadło mu w oko ogłoszenie o poszukiwaniach lekarza rodzinnego, a że akurat bardzo potrzebował zmiany scenerii, spakował najpotrzebniejsze rzeczy i czym prędzej opuścił Londyn. Tak oto zaczął się nowy rozdział w jego życiu. Prosta egzystencja wśród prostych ludzi, których część nawet po trzech latach niesienia pomocy chorym zwykła podchodzić do niego z pewną rezerwą. Jak zauważa jedna z postaci zaludniających „Chemię śmierci” w Manham niewielu wie, co to wdzięczność. I jak się okazuje wystarczy jeden poważniejszy kryzys, by do łask wróciły średniowieczne metody rzekomej obrony przed złem. Strach jest potężną siłą niszczącą. Gdy ludzie się boją czasami odpowiadają bezrozumną agresją. Agresją często kierowaną w stronę niewinnych osób. Wyimaginowanego wroga, który oni uważają za jak najbardziej realne zagrożenie dla nich i ich bliskich. Albo po prostu szukają pretekstu do wyładowania swojej wściekłości. Autor „Chemii śmierci” ujął mnie przede wszystkim dogłębną analizą ludzkich zachowań w sytuacji kryzysowej. Konkretnie w obliczu śmiertelnego zagrożenia ze strony psychopatycznej jednostki, której personaliów mieszkańcy Manham nie znają. Ale wszystko wskazuje na to, że mordercą jest jeden z nich. Ktoś z tutejszych. A to tylko podsyca destrukcyjne nastroje w społeczeństwie. Wzajemna wrogość, nieufność, atmosfera strasznych podejrzeń, która rodzi agresję. Takie staje się Manham w wyniku terroru sianego przez niezidentyfikowanego osobnika ze smykałką myśliwską. I zwierzęcym fetyszem, o czym wie tylko policja oraz współpracujący z nią doktor David Hunter. Człowiek, któremu jak widać nie udało się uciec od dawnego życia. Przeszłość dogania go nawet w tym „zabitym dechami” miejscu, jakim jest mała miejscowość w hrabstwie Norfolk. Miejscu, które zamienia się w gniazdo żmij. Albo zawsze nim było, tylko teraz pojawiła się zachęta do pokazania światu swoich prawdziwych oblicz. Twarzy wykrzywionych wściekłością i chęcią rozładowania jej na bliźnich.
W kryzysowych sytuacjach wierzący, acz dotychczas niepraktykujący ludzie, często zwracają się ku duchownym. Nie zawsze tak jest, ale w „Chemii śmierci” Simon Beckett pochyla się właśnie nad takim przypadkiem. Przed uaktywnieniem się seryjnego mordercy kościół w Manham gościł niewielu wiernych, ale to się zmieniło, gdy ktoś rozpoczął polowanie na miejscowe kobiety. Zamiast jednak znaleźć ukojenie w tych poświęconych murach, ludzie znaleźli benzynę dla ognia tlącego się w ich sercach. Ich pasterz zadbał już o to, by podsycić wściekłość w mieszkańcach Manham. Zasiać pragnienie odwetu. Wymierzania „sprawiedliwości” na własną rękę. Im bardziej zagłębiamy się w tę historię, tym większe ogarnia nas przeczucie, że szykuje się lincz. Że ktoś niechybnie poniesie dotkliwą karę za zbrodnie dokonane przez kogoś innego. Być może nawet zostanie zabity przez rozwścieczonych sąsiadów. Jakkolwiek się stanie, Beckett pokazuje w „Chemii śmierci”, jak łatwo w tej naszej niby oświeconej rzeczywistości przywrócić średniowieczne myślenie. Pokazuje, jak niewiele potrzeba, aby rozpalić w masach żądzę krwi. Zdecydowanie łatwiej ją rozpalić, niż zgasić. Doktor David Hunter początkowo raczej sceptycznie podchodzi do ewentualnego „polowania na czarownice”, ale jak można się tego spodziewać, w miarę rozwoju wydarzeń wyzbywa się takich wątpliwości. Przekonuje się, że przerażeni ludzie są zdolni do wszystkiego. Stają się nieobliczalni, a w każdym razie część z nich. Bo w Manham mimo wszystko nie brakuje ludzi, którzy nie pożegnali się z racjonalnym myśleniem. Takich, jak David Hunter, dawny antropolog sądowy, obecny prowincjonalny lekarz pierwszego kontaktu. Miasteczko, owszem, powoli zamienia się w ciemnogród. Tak zwane wieki ciemne coraz śmielej wkraczają do tego w pewnym stopniu odizolowanego zakątka Europy, ale na szczęście nie wszyscy dają się wciągnąć w wir szaleństwa. To właśnie odróżnia „Chemię śmierci” od wielu innych thrillerów/kryminałów spod znaku serial killer – trafna analiza socjologiczna. Analiza zbiorowego strachu i zgubnych efektów, jakie mogą się z niego narodzić. Co nie znaczy, że Beckett nie miał chwytliwego pomysłu na czarny charakter. Na jego morderczą działalność, na jego osobowość i... coś jeszcze. Coś, co może zaskoczyć co poniektórych odbiorców, ale ja szczerze mówiąc spodziewałam się podobnego obrotu spraw. To znaczy najpierw przyszło rozczarowanie, bo uznałam, że to, co wcześniej sobie wymyśliłam byłoby dużo korzystniejszym rozwiązaniem. Bez elementu zaskoczenia (dla mnie), ale za to bardziej dramatycznym. Zdradzę tylko tyle, że ten mój zawód ostatecznie został rozwiany, ale żeby nie było tak różowo dodam, że już samiuteńka końcówka na powrót przywołała - już wprawdzie dużo mniejsze, ale zawsze – rozczarowanie. Wołałabym żeby zgoła inaczej rzecz domknięto, ale w sumie jestem w stanie to Beckettowi wybaczyć. Po tak klimatycznej, wciągającej opowieści potrafiłabym darować i większe niedogodności (mankamenty z czysto subiektywnego punktu widzenia, bo ten finalny zwrot akcji wielu przyjmie z otwartymi ramionami, to na pewno). Opowieści będącej zgrabnym połączeniem thrillera psychologicznego z kryminałem. Śledztwo prowadzone przez małomiasteczkowego detektywa, inspektora Mackenziego, w które szybko zostaje wciągnięty główny bohater i jednocześnie narrator „Chemii śmierci”, doktor David Hunter, w pasjonujący sposób splata się tutaj ze wspomnianą już analizą socjologiczną i rozterkami pełnokrwistej postaci, jaką bez wątpienia jest nasz były antropolog, który po trzech latach wraca do zawodu. Rozterkami związanymi tak z obecną sytuacją, jak z jego traumatyczną przeszłością. Niepowetowaną stratą, tragedią, która odmieniła jego życie. Myślał, że na zawsze, ale zwyrodnialec grasujący w Manham mimowolnie przypomniał Hunterowi, kim tak naprawdę jest. Przywrócił zapał do pracy, z której na dość długi czas zrezygnował. Akcja „Chemii śmierci” rozwija się całkiem dynamicznie, ale bez nadmiernego pośpiechu. Dzieje się niemało, ale nie tylko na zewnątrz. Również w głowach niektórych postaci, oczywiście ze wskazaniem na Davida Huntera. Dostajemy więc dogłębne rysy psychologiczne co ważniejszych jednostek, tak nieodzowne w procesie „przechodzenia” z szarej codzienności do fikcyjnego świata przedstawionego. W tym przypadku mrocznego, wprawiającego w dyskomfort emocjonalny i konsekwentnie zagęszczającego ten niewygodny, ale przecież pożądany przez miłośników dreszczowców, stan. Alienacja, paranoja i potworne zbrodnie (oraz rzecz jasna mnóstwo informacji na temat rozkładu zwłok) na małomiasteczkowej arenie przedstawionej nie mniej plastycznie od dość złożonych osobowości, którym z najwyższą przyjemnością towarzyszyłam. Krótko: rasowy thriller psychologiczny zmiksowany z kryminałem. Z wyższej półki.
Polecać „Chemię śmierci” Simona Becketta, pierwszą odsłonę głośnej serii z antropologiem sądowym, doktorem Davidem Hunterem, to tak, jak polecać „Kolekcjonera kości” Jeffery'ego Deavera albo wręcz „Milczenie owiec” Thomasa Harrisa. Dobrze, z tym drugim przykładem mogłam przesadzić. Próbuję tylko dać do zrozumienia, że podejrzewam, iż jestem bardzo rzadkim przypadkiem człowieka zainteresowanego tematem, który dopiero teraz raczył przeczytać najważniejsze dzieło w pisarskiej karierze Brytyjczyka Simona Becketta. Przepraszam i dziękuję za mocne wrażenia, jakich dostarczyła mi ta niebanalna opowieść o seryjnym mordercy grasującym na angielskiej prowincji. Thriller psychologiczny i kryminał w jednym, który ma jeden poważny feler: brak ostrzeżenia na okładce o możliwym działaniu uzależniającym. Tak na wszelki wypadek, dla tych, którzy woleliby nie wpadać nawet w taki niewinny, nieszkodliwy nałóg.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
czytałam książkę, świetna jest :)
OdpowiedzUsuńTeraz to się naprawdę zaciekawiłam. Nie miałam jeszcze do czynienia z tym autorem, więc może to byłby dobry początek.
OdpowiedzUsuńPolecam gorąco. Po przeczytaniu od razu sięgnąłem po kolejne tomy serii. Petarda która nie pozwala zasnąć.
Usuń