Stronki na blogu

czwartek, 27 sierpnia 2020

„The Witch in the Window” (2018)

 

Simon i jego syn Finn przyjeżdżają do wiejskiego domu niedawno zakupionego przez mężczyznę, który teraz ma zamiar go wyremontować. Krótko potem słyszą niepokojącą historię o poprzedniej właścicielce tej nieruchomości. Kobiecie imieniem Lydia, przez niektórych tutejszych mieszkańców uważaną za wiedźmę, która zmarła w tym domu. Simon i Finn wkrótce nabierają pewności, że duch Lydii nawiedza to miejsce.

Amerykański horror z nurtu ghost story „The Witch in the Window” został wyreżyserowany przez Andy'ego Mittona, na podstawie jego własnego scenariusza. Wcześniej Mitton wraz z Jessem Hollandem stworzył takie filmy grozy, jak „YellowBrickRoad” (2010), „We Go On” (2016) oraz jeden segment antologii filmowej „Chilling Visions: 5 Senses of Fear” (2013). Pomysł na „The Witch in the Window” przyszedł do Mittona po przeprowadzce do nowego domu, gdy w telewizji pojawił się jego „YellowBrickRoad”. Przypomniał sobie wówczas, jak dobry jest Alex Draper, odtwórca jednej z tamtejszych ról i uznał, że powinien nakręcić film, którego będzie głównym bohaterem. Wybrał opowieść o nawiedzonym domu i jeszcze zanim przystąpił do pisania, znalazł odpowiednią lokację. Middlebury College, szkoła do której Mitton kiedyś uczęszczał, miała dom, z którego nie korzystała i chętnie użyczyła go Mittonowi na potrzeby jego projektu. To było w listopadzie 2015 roku, a Mitton planował rozpocząć zdjęcia w maju roku 2016. Musiał więc sprężyć się z pisaniem scenariusza, co okazało się o tyle łatwiejsze, że znał już nie tylko czołowego aktora, ale także dom, w którym planował osadzić główną akcję „The Witch in the Window”. Zdjęcia zajęły czternaście dni, podczas których cała ekipa naprawdę ciężko pracowała – jak to zwykle bywa w przypadku filmów niezależnych. Pierwszy pokaz filmu odbył się w lipcu 2018 roku na kanadyjskim Fantasia Film Festival, a już w sierpniu tego samego roku obraz trafił na internetową platformę Shudder.

Reżyser i scenarzysta „The Witch in the Window” powiedział, że produkcja ta ma w sobie coś z horroru gotyckiego. Dodał, że to połączenie starej i nowej szkoły straszenia, i faktycznie coś w tym jest. Andy Mitton, od dzieciństwa wierny fan kina grozy (jego ulubione filmy to między innymi „Egzorcysta” Williama Friedkina, „Lśnienie” Stanleya Kubricka, „Candyman” Bernarda Rose'a, „Coś” Johna Carpentera, „Szczeki” Stevena Spielberga, „Obcy – 8. pasażer Nostromo” Ridleya Scotta, „Duch” Tobe'a Hoopera i „Piątek trzynastego II” Steve'a Minera), w tamtym czasie przeżył mroczną przygodę, którą przywołał w swoim horrorze „The Witch in the Window”. Gdy miał jakieś sześć lat leżąc nocą w łóżku usłyszał muzykę, która tak jakby podążała w jego kierunku. Potem ujrzał widmową twarz mężczyzny, który zaczął mówić o jakiejś Lydii. Podobne przeżycie spotka jednego z bohaterów omawianego filmu. Skromnego przedsięwzięcia, które przypomniało mi „Burnt Offerings” (pol. „Spalone ofiary”) Dana Curtisa, film oparty na kultowej powieści Roberta Marasco pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Całopalenie”). Na pewnej wsi stoi stary dom, a w tym domu jest fotel, a na tym fotelu zasiada upiorna staruszka. Tytułowa wiedźma, która już jakiś czas temu zeszła z tego padołu. Ale śmierć bynajmniej nie zmusiła jej do opuszczenia swojego ziemskiego lokum. Znośnie wykreowany przez Alexa Drapera Simon i jego jedyne dziecko imieniem Finn, w którego z dobrym skutkiem wcielił się Charlie Tacker, przybywają do tego owianego złą sławą domu (czego w tamtym momencie nie są jeszcze świadomi), który niedawno stał się własnością Simona. Mężczyzna zajmuje się skupowaniem tanich domów, odremontowywaniem ich, a następnie sprzedawaniem po wyższej cenie. Jego żona Beverly, matka Finna, nigdy tego nie aprobowała, wygląda więc na to, że odbierając chłopca Simon okłamał ją mówiąc, że już się tym nie zajmuje. Bo wszystko - włącznie z jego słowami skierowanymi do syna - wskazuje na to, że mężczyzna planuje w taki sam sposób zarobić na swoim nowym nabytku. Andy Mitton kreśląc swoje postacie nie zagłębiał się w szczegóły. Wiemy, że związek Simona i Beverly prawie zupełnie się rozpadł. Z winy mężczyzny, który jednak skrycie marzy o powrocie na łono rodziny. Wyprawa z synem na prowincję ma być pierwszym krokiem w tym kierunku. Okazją do wzmocnienia mocno nadwątlonych więzi z jedynym dzieckiem i przy okazji szansą na poprawienie stosunków z jedyną kobietą, którą kocha. Główny bohater „The Witch in the Window” szczerze łaknie kontaktu z synem, a jednocześnie trochę się tego obawia. Chłopiec nie jest entuzjastycznie nastawiony do tej wycieczki, a przynajmniej takie wrażenie próbuje sprawiać. Widać bowiem, że Finn potrzebował tych chwil tylko z ojcem. Ojcem, który dotychczas spędzał z nim stanowczo zbyt mało czasu. Tak mniej więcej przedstawia się sytuacja tej rodziny – wiele ponadto się nie dowiemy, a szkoda, bo baza, z której wyszedł tutaj Mitton otwierała pole na większą eksploatację przestrzeni psychologicznej. Odkrywczą raczej nie można jej nazwać, ale sytuacja w tej rodzinie jest na tyle dramatyczna, by przykuć uwagę przynajmniej mniej wymagających odbiorców. Podsycić ciekawość, która, jeśli o mnie chodzi, nie została całkowicie zaspokojona. Czegoś w „The Witch in the Window” mi brakowało. Film zajmuje niespełna osiemdziesiąt minut, a pomysłów, myślę, wystarczyłoby jeszcze na jakieś pół godziny. Właściwie to, aż prosiło się rzecz rozciągnąć. Rozbudować, pogłębić. Popływać trochę dłużej po tych mrocznych wodach, z których doprawdy trudno się wydostać. A może jednak nie. Może wystarczy jedynie zapomnieć o pieniądzach. Przełknąć gorycz finansowej porażki. Pogodzić się z bankructwem. Podkulić ogon i w te pędy opuścić to przeklęte miejsce. Samotnie stojący dom, który miał być szansą na lepsze życie, a wszystko wskazuje na to, że stał się istną pułapką. Przez ducha, który się w nim zagnieździł, ale kwestie materialne też odgrywają w tym rolę. Mamy więc horror ekonomiczny. Spotykane już podejście do historii o zjawiskach nadprzyrodzonych. A jednocześnie trochę inne – droga, jaką ostatecznie obiera Andy Mitton jest wybrukowana także nowymi płytkami. Albo przynajmniej zdecydowanie rzadziej wykorzystywanymi.

Powolna narracja czyni z „The Witch in the Window” Andy'ego Mittona członka tak zwanej nowej fali horroru. Stara szkoła snucia historii z dreszczykiem – nieśpieszne i konsekwentne budowanie emocji, w dodatku na niewielkiej przestrzeni. Nowy dom Simona w rzeczywistości zapewne był większy, ale ekipa techniczna postarała się by na ekranie wyglądał na ciasny. Żeby sprawiał klaustrofobiczne wrażenie i choć z pewnością nie jest to dokonanie na miarę „Wstrętu” Romana Polańskiego, to do pewnego stopnia twórcy istotnie wprawiali mnie w tego rodzaju dyskomfort. Lekkie poczucie klaustrofobii plus ponura, mroczna kolorystyka plus wyludnione tereny wokół tego zaniedbanego domku, o którym w okolicy krążą niesamowite historie. Simon i Finn legendę o domniemanej czarownicy, która wcześniej mieszkała, a potem zmarła w domu, w którym teraz oni się zatrzymali, poznają stopniowo. I nie widzą powodów, by ją kwestionować. Wręcz przeciwnie: doświadczają w tym miejscu rzeczy, które każą im brać na wiarę istnienie wiedźmy. Teraz już ducha wiedźmy imieniem Lydia. Ducha, który najwyraźniej rośnie w siłę i raczej nie jest przyjaźnie nastawiony do śmiertelników. Ludzi zakłócających jego spokój? Ludzi, których odbiera jako intruzów i zamierza zrobić wszystko, żeby się ich pozbyć? Na to wygląda. Lydia bowiem coraz bardziej zdecydowanie zakłóca pobyt ojca i syna w tym dość odizolowanym miejscu. Mitton miał całkiem ciekawe pomysły na manifestację siły nieczystej. Żadne tam innowacje (w każdym razie w większości, bo zaryzykuję twierdzenie, że głos rozlegający się w sypialni Simona pewnego ranka, zainspirowany osobistym doświadczeniem Mittona, tchnie dużą świeżością), ale zamiast standardowego zabawiania się z przemykającym cieniem, samoczynnie otwierającymi się drzwiami i innymi równie ogranymi chwytami (skrzypiących odgłosów trochę ów dom jednak wyda), twórcy pokazują nam dłoń wyrastającą zza drzwi, nie tak znowu oklepane podejście do lunatykowania, pewne oczekiwane spotkanie z nieoczekiwanym finałem (aż chce się zakrzyknąć: „Witamy w Strefie Mroku!”) i oczywiście babcię w fotelu. Upiornie prezentującą się postać – minimalistyczna, nierodząca wybijającego z nastroju wrażenia sztuczności charakteryzacja - przypuszczającą przyprawiającą o szybsze bicie serca szarżę na przerażonych bohaterów filmu. Nawet gdy Lydia (udany występ Carol Stanzione) siedzi nieruchomo przed tytułowym oknem można się z lekka zlęknąć. Bo wiemy, po prostu czujemy to w kościach, że zaraz szeroko otworzy swoje martwe oczy. A potem wstanie i ruszy. Zacznie iść w naszym kierunku. Będzie coraz bliżej i bliżej, aż w końcu kadr wypełni jej wykrzywiona, trupio blada twarz. Albo stanie się to w międzyczasie, jeszcze zanim dotrze do kamery swoim szybkim krokiem w skutecznie szarpanych sekwencjach zdarzeń (dobry montaż, notabene w wykonaniu Andy'ego Mittona). „The Witch in the Window” faktycznie każe sądzić, że Andy Mitton jest artystą potrafiącym pogrywać z oczekiwaniami odbiorców kina grozy, że wie kiedy najlepiej uderzyć, a kiedy zwolnić. W końcu od najmłodszych lat pasjami ogląda horrory, ale przecież nie każdy wieloletni fan gatunku potrafi wyciągać z doświadczeń w charakterze widza podobne wnioski. A nawet jeśli, to trzeba jeszcze znaleźć sposób na przekucie teorii w praktykę. I wcale nie potrzeba do tego ogromnych nakładów finansowych. „The Witch in the Window” dużego budżetu nie miał, ale nieszczególnie rzuca się to oczy. Od strony technicznej, tak w warstwie wizualnej (za zdjęcia odpowiadał Justin Kane), jak dźwiękowej (główny motyw muzyczny, skomponowany przez samego Andy'ego Mittona, autentycznie mnie zaczarował) film prezentuje się naprawdę nieźle, ale scenariusz, moim zdaniem, powinno się jeszcze dopracować. Niemniej Andy Mitton pokazał mi dość, bym nie wątpiła, że ma przed sobą przyszłość w tym gatunku. Jako reżyser na pewno (jeśli tylko zechce kontynuować swoją przygodę z horrorem nastrojowym), ale nad konstruowaniem fabuł według mnie musi jeszcze trochę popracować. W żadnym razie nie oddawać pałeczki innym, jeszcze bardziej doświadczonym scenarzystom, bo pomysł na „The Witch in the Window” niewątpliwie miał. Niby czysta konwencja, a jednak nie do końca. Coś w tym zdecydowanie jest, ale i czegoś nie ma. Nie ma satysfakcjonującej dokładności w prowadzeniu tej z gruntu prostej opowieści z dreszczykiem. Więcej szczegółów w moim mniemaniu by się „The Witch in the Window” przydało.

Pierwsze samodzielne filmowe przedsięwzięcie Andy'ego Mittona (tj. w roli reżysera), horror o nawiedzonym domu na amerykańskiej prowincji, dla mnie okazał się tylko niezły. Albo aż. Tak czy inaczej uważam, że warto na ten produkt zerknąć, jeśli gustuje się w powolnych, acz bez przesady, narracjach. W tak zwanej starej szkole straszenia, która w „The Witch in the Window” idzie w parze z, powiedzmy, bardziej nowoczesnym podejściem. Tym osobom niezbyt gorąco, ale jednak, polecam tę pozycję, a poszukiwaczy dynamiczniejszych fabuł, efektów komputerowych i/lub licznych jump scenek odsyłam pod inny adres. Tak samo ludzi, dla których najważniejsze są czy to bardziej pokomplikowane, czy po prostu dogłębniej rozpisane opowieści z dreszczykiem. A poszukiwacze innowacji? No cóż, „The Witch in the Window” wbrew pozorom tak zupełnie konwencjonalnym straszakiem nie jest. Jakiś powiew świeżości historia ta niesie. A przynajmniej daje nam coś, co przypuszczam nikomu jeszcze nie zdążyło się przejeść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz