Stronki na blogu

czwartek, 15 października 2020

R.A. Lafferty „Najlepsze opowiadania”

 

Nieżyjący już amerykański pisarz specjalizujący się w science fiction i fantasy (tworzył również dzieła historyczne), uhonorowany między innymi World Fantasy Award za całokształt twórczości, Raphael Aloysius Lafferty na rynku literackim zadebiutował w 1959 roku opowiadaniem „The Wagons” opublikowanym w New Mexico Quarterly Review, a jego pierwsza powieść, nominowana do Nagrody Hugo i Nebuli „Past Master”, ukazała się w roku 1968. Trzy lata później Lafferty poświęcił się wyłącznie pisaniu. Wcześniej pracował jako inżynier elektryk w Tulsie w Oklahomie, gdzie spędził większość swojego życia. W 1942 roku zaciągnął się do armii amerykańskiej i był czynnym żołnierzem, później w stopniu sierżanta sztabowego, do roku 1946. Otrzymał Medal Kampanii Azji-Pacyfiku. Pisarstwo Lafferty'ego słynie ze zdumiewającej oryginalności, tak na gruncie fabularnym, jak narracyjnym. Dziwaczne wizje, niezwykłe metafory, niepospolity, może nawet kontrowersyjny humor i zabawa językiem, to jego znaki rozpoznawcze. Tego wyjątkowego pisarza, który wprawdzie nie odniósł oszałamiającego komercyjnego sukcesu, ale zyskał grono wiernych fanów, które wciąż się rozrasta. A wśród tych największych jest wielu jego kolegów po piórze, na przykład Harlan Ellison, Robert Silverberg, Jeff VanderMeer i oczywiście Neil Gaiman, członek zarządu organizacji non-profit, która w 2011 roku (dziewięć lat po śmierci Lafferty'ego) pod jego auspicjami kupiła prawa autorskie do 29 powieści i 225 opowiadań Lafferty'ego.

Najlepsze opowiadania” (oryg. „The Best of R.A. Lafferty”) R.A. Lafferty'ego, wspaniały prezent dla miłośników literatury science fiction i fantasy od wydawnictwa MAG, zawiera dwadzieścia dwa najbardziej znane, acz niekoniecznie w Polsce, opowiadania tego niezwykłego autora. Każdy z nich opatrzony jest przedmową (w dwóch przypadkach też posłowiem) innego pisarza/pisarki i jest też osobista, ale w sumie nie dużo bardziej niż pozostałe, przedmowa Neila Gaimana do całego zbioru. Zacznę od tekstów, które najbardziej sobie ukochałam. Znakomitej piątki. A miejsce pierwsze dla przygnębiającej, bo tak straszliwie prawdziwej „Podróży w blaszanej puszce”. Opowieści o nieszkodliwym, nieodznaczającym się dużą inteligentną, w każdym razie nieporównywalną do ludzkiej oraz nazbyt ufnym gatunku o nazwie Szelni. Potworna prawda o gatunku ludzkim podana w lekkiej? humorystycznej? formie. To nie są najlepsze słowa na określenie tej osobliwej korespondencji depresyjnej treści z „zabawowym” kształtem. To trochę taka makabreska, ale... Cóż, nigdy wcześniej nie spotkałam się z makabreską, która wprawiłaby mnie w aż tak minorowy nastrój. Następne „Urwiska, które się śmieją”. Opowiadanie grozy, które co trzeba zaznaczyć, nie przez wszystkich jest odbierane w takich kategoriach. Opowieść, którą moim zdaniem mógłby napisać Edgar Allan Poe. Wyspa, na której dzieją się rzeczy potworne, makabryczne. I nadnaturalne. Lafferty dotyka tutaj pewnego tabu i bynajmniej nie chodzi mi o rzeź (szybką, bez wielu szczegółów), jaka na wyspie się dokonuje. Najbardziej porywa jednak nadnaturalny, groźny, lepki klimat osnuwający nie tylko problematyczną wyspę, ale także bardziej cywilizowaną scenerię z nieodległej przyszłości. I jeszcze te zaskakuje spinacze – piękne splecenia trzech gałęzi tego... rasowego horroru! A teraz będzie kontrowersyjnie, bo wkraczamy do „Szkoły podstawowej u Camiroich”. Wszechstronnego gatunku, który praktycznie we wszystkich dziedzinach prześcignął gatunek ludzki. No może poza etyką. Chociaż... Tak czy inaczej R.A. Lafferty w tym, co by nie mówić, odważnym opowiadanku, przedstawia nam bardzo wymagający, bez wątpienia niezwykle skuteczny, a i delikatnie mówiąc wątpliwy moralnie program nauczania dla szkoły podstawowej na planecie, gdzie dosłownie każdy w każdej chwili może być kim tylko zechce. Prawie, bo najwyższych urzędników, na krótko, wyłania się w drodze losowania, ale żadna to niedogodność, bo jak „przewrotnie retorycznie” zapytuje Lafferty: „Wyobrażacie sobie w ogóle człowieka na tyle niezdrowego, że chciałby przez dłuższy czas zajmować jakieś wysokie stanowisko?”. A teraz tekst, na którym zdrowo się uśmiałam. „Siedem strasznych dni” zgotowanych pewnej dzielnicy przez dziewięcioletniego chłopca i jego znikacz. W tym niedługim tekście spotykamy się z typowymi dla pisarstwa Lafferty'ego nad wiek rozwiniętymi dziećmi, ironicznym, a nawet sarkastycznym poczuciem humoru, w wydaniu, jakiego nie znajdziecie nigdzie indziej. Celowo przerysowane, nieprawdopodobne sytuacje, przezabawne wypowiedzi dzieciaków, którzy elokwencją i sprytem znacznie przewyższają dorosłych, i wśród których jest przynajmniej jedno niemające wątpliwości, że taki cudowny wynalazek jak znikacz nie może trafić w niepowołane ręce. Czyli dorosłych, bo oni przecież są tacy nieodpowiedzialni... Moją pierwszą piątkę historii zamieszczonych w omawianym zbiorze zamyka laureatka Nagrody Hugo, „Matka Euremy”. Dowcipna, ale też mocno dająca do myślenia opowieść o „ostatniej ofermie”. Człowieku z intelektualnych nizin. Brzydko mówiąc prawdziwym półgłówku. Człowieku, który nic nie potrafi, więc konstruuje maszyny, które wykonują te wszystkie trudne rzeczy – jak na przykład pisanie i liczenie – za niego. Nasz bohater jest osobą nieprzystosowaną, żyjącą niejako na marginesie społeczeństwa, ale jednocześnie jest jego filarem. Bo jak słusznie zauważa autor, bez ludzi nieprzystosowanych (ekscentrycznych, nierozumianych wynalazców) każde społeczeństwo musi się rozpaść.

Żaden normalny, rozsądny, zrównoważony i dobrze przystosowany człowiek nie będzie próbował tworzyć opowiadań, melodii, rzeźb czy wierszy – po prostu nie ma potrzeby zajmować się czymś tak nienormalnym. Żeby się za to zabrać, z jego jaźnią czy osobowością musi być coś nie tak. A jeśli w dodatku odniesie sukces – musi mieć bardzo poważne braki. Każde dzieło sztuki czy pseudosztuki to kula, którą zmajstrował sobie inwalida i sprezentował zdrowemu światu, żeby jej używał (a zdrowy świat dotąd nie miał pojęcia, że może chodzić o kuli).” Fragment pół żartem, pół serio z posłowia Rafaela Aloysiusa Lafferty'ego do jego opowiadania „Ciąg dalszy na następnym kamieniu”

Teraz przechodzimy do najliczniejszej grupy opowiadań pióra Raphaela Aloysiusa Lafferty'ego zamieszczonych w publikacji zatytułowanej po prostu „Najlepsze opowiadania”. Tekstów, które uważam za ni mniej, ni więcej jak dobre. Odtąd kolejność nie ma znaczenia. „Do zeszłego tygodnia miał brata bliźniaka, Chudego. Ale mama zostawiła go bez opieki i poszła na drinka, a w okolicy kręciły się bezpańskie psy. Kiedy wróciła, wie pan, co z niego zostało? Dwa kręgi szyjne i kostka z nogi. Tyle”. To słowa ośmiolatki. Spokojna, rzeczowa opowieść o tragedii w rodzinie, którą jednak nie można się za bardzo przejmować, bo przecież tragedie się zdarzają. Taki jest humor Lafferty'ego, a wyrwany cytat pochodzi z „Wąskiej doliny”. Opowieści o zaklętej ziemi, która dla postronnego obserwatora jest wąskim rowem, ale jeśli w niego wstąpisz, to zobaczysz ogromny, nieopodatkowany obszar. Mamy więc typowo Lafferty'owskie (ta jego dziwaczność) nadzwyczajne miejsce, trochę o rdzennych Amerykanach, którzy to często, ze swoją magiczną kulturą i wierzeniami, przewijają się przez twórczość tego pisarza, również w omawianym zbiorze. Mamy trochę czarnego humoru i pewnych fikcyjnych „wybitnych” uczonych, którzy pojawiają się też w innych tekstach Lafferty'ego. „Ani wysp z wapienia” to opowieść o cudownej wyspie. Tym cudowniejszej, że ową wyspą okazuje się coś dobrze znanego, ale od zupełnie innej strony. Lafferty w tym też jest dobry – w ukazywaniu rzeczy znanych w innym, fantastycznym świetle. Magicznym. Porusza wyobraźnię ta bądź co bądź cudaczna wizja innego świata, tak nierozerwalnie związanego z naszym. Jest też trochę z przekąsem o uczonych, ale przede wszystkim wybrzmiewa z tego krytyka sceptyków, niedowiarków, którzy nie chcą nawet spojrzeć, bo boją się, że to zniszczy ich niewiarę (Lafferty był zagorzałym katolikiem, to tak na marginesie). „Królowa międzymiastowa” to utopijna opowieść o motoryzacji. A właściwie o zahamowaniu jej rozwoju w najlepszym momencie. Bo jak stwierdza autor, w samochodach (tutaj automobilach) traci się tak zwane człowieczeństwo. Za kierownicą taki przeciętny człek staje się arogancki, dwulicowy i niebezpieczny. Nie tylko dla pieszych, ale w ogóle dla całej cywilizacji. W „Tak oto się krzyżuje szyki Karolowi Wielkiemu” grupa uczonych i jedna maszyna zbierają się, by zmienić bieg historii. Tak oto rodzi się doprawdy interesująca koncepcja podróży w czasie. Chyba najbardziej logiczne ze znanych mi ujęć tego tematu – na tyle, na ile oczywiście logiczne może być podróżowanie w czasie. Poza tym to rzecz o ludziach, którym ciągle mało i mało, a takich przecież na świecie nie brakuje. „Ciąg dalszy na następnym kamieniu” to z kolei opowieść o miłości. W Lafferty'owskim wydaniu, więc radzę nie spodziewać się przesłodzonych scenek, choć od szczerych wyznań miłości się w tym opowiadanku aż roi. Tyle że w tak...hmm oryginalny sposób chyba jeszcze nikt o tym uczuciu się nie wyrażał. Na przewrotne, zaskakujące zakończenie, w unikatowym stylu Lafferty'ego (wywracanie wszystkiego na drugą stronę) możecie już spokojnie liczyć. Tak tu, jak i w wielu (wszystkich?) innych kawałkach solidnej, jak to ładnie się o jego twórczości mówi, skondensowanej prozy Raphaela A. Lafferty'ego. „Dawno zapomniana stopa” to dość przygnębiająca opowieść o członku dziwacznego gatunku (żelowate, kuliste stworzenia), który ma poważny problem z jedną ze swoim już znikniętych nibynóżek. Opowieść o śmierci tożsamości, o nieuchronnie zbliżającej się nicości, która dla jednego z bohaterów opowiadania wydaje się gorsza od Piekła. Bo w tych niekończących się męczarniach będzie miał chociaż to, co dla niego najważniejsze – swoje „ja”. Nie zgadza się wszak z tezą, że „jedynym sensem istnienia jest przestać istnieć”. Już nie. Głęboka, smutna i bardzo niepokojąca rzecz! „Dziwopalce” to kolejna historia o wymyślonych przez Lafferty'ego istotach – członkach gatunku Dziwopalców, którzy wiedzę czerpią z żelaza. Długowiecznych stworzeniach, wśród których jest główna bohaterka tej wciągającej, całkiem zagadkowej opowieści z poruszającym zakończeniem. A potem mamy zabawną „Planetę Złodziejskich Misiów”. A przynajmniej na początku, bo później nie jest już tak śmiesznie. Kiedy już kończą się harce Złodziejskich Misiów, a zaczyna filozoficzna opowieść o życiu? śmierci? W sumie obie odpowiedzi są właściwe. I wreszcie utrzymane w onirycznym nastroju „Dni trawiaste, dni słomiane”. A zaczyna się od mężczyzny przemierzającego tajemnicze miasto, który nie zna ani dnia, ani godziny i nawet jego własne imię brzmi mu jakoś obco. Gdzie jest? O co chodzi? Dokąd zmierza? Jak się tutaj znalazł i co najważniejsze, kim jest on i ludzie wokół niego? Lafferty znowu zaskoczy!

Opowiadania moim zdaniem średnie. A wśród nich wychwalana przez wielu mądrzejszych ode mnie „Nudna wtorkowa noc”, czyli o tym jak ludzkość przyśpieszyła. Dzięki usunięciu pewnej blokady z mózgów, wszystko to, co dawniej zajmowało miesiące i lata, teraz można zrobić/osiągnąć w ciągu minut i godzin. Innymi słowy rzecz o błyskawicznie przemijających trendach, chwilowych podnietach, życiu bez celu i sensu. W kółko to samo i tak aż do ostatniego opuszczenia powiek. O pustym, bezmyślnych istnieniu, które tak naprawdę toczy wielu (wszyscy?) z nas. „Dziewięćset babć” łączy ze wspomnianą już „Planetą Złodziejskich Misiów” jedna postać i nie jest to żaden z Lafferty'owskich „wybitnych” uczonych. To jeden z gwiezdnych piratów, którzy to mają szansę poznać największą tajemnicę wszechświata. Czyli dowiedzieć się jak to wszystko się zaczęło. Odpowiedź albo Was zachwyci, albo rozdrażni. W każdym przypadku zdaje mi się: tak miało być. „Selenowe duchy lat 70. XIX wieku” to alternatywna historia telewizji, gdzie najwięcej miejsca zajmują mini-recenzje niemych dramatów telewizyjnych. Brzmi zwyczajnie? A co powiecie na to, że owe filmy im częściej wyświetlane, tym więcej zyskują. Dźwięki, zapachy, rozmowy zza kulis. I jeszcze więcej. Doprawdy interesujący pomysł, tylko streszczania istniejących jedynie w uniwersum Lafferty'ego filmów, trochę mnie zmęczyły. I ostatni średniak, w mojej subiektywnej ocenie. „Boomer Flats”, czyli cień miasteczka Boomer, gdzie zawitają znani już „wybitni” uczeni w poszukiwaniu Człowieka Śniegu, czyli Wielkiej Stopy. I na własne oczy zobaczą błotną ludność tego mało komu znanego miejsca. Klimat trochę westernowy, ale przede wszystkim towarzyszy nam atmosfera niesamowitości, która, jak to u Lafferty'ego, później już ze strony na stronę robi się coraz to dziwniejsza.

Na koniec garść tekstów od R.A. Lafferty'ego, do których pomimo najszczerszych chęci nie zdołałam się przekonać. „Na naszej ulicy”, czyli krótka przechadzka po mieście, która wprawdzie ma swoje zabawne momenty, ale wszystko jakieś takie bez celu. W każdym razie ja takowego nie wychwyciłam. „Kraj Wielkich Koni” cel na pewno ma, bo mówi chociażby o ograbianiu mniejszości etnicznych i narodowych z ich ziem. Jedna z takich grup najwyraźniej wreszcie odzyskuje to, co jej, ale... Trochę mi namieszał ten Lafferty w końcówce, ale nie w tym rzecz. Ta rozproszona narracja, skakanie od postaci do postaci, niestety nie pozwała mi zagłębić się w to tak mocno, jak bym chciała. Poczuć magiczny zew Kraju Wielkich Koni. Oniryczno-surrealistyczne „Niebo” to albo opowieść o narkotycznych wizjach, albo historia o specyfiku, który naprawdę czyni te wszystkie cuda, w jakich uczestniczymy wraz z bohaterami. Odwieczne marzenie ludzkości, by być jak ptak może faktycznie się ziszcza. A jeśli tak, to czy jest jakaś ukryta cena za te podniebne podróże? A jeśli tytułowe niebo to naprawdę tylko narkotyk (jak upiera się osoba, która to „cudo” sprzedaje), to czy nasi bohaterowie opamiętają się zanim... spadną? Tak jak powyżej – nazbyt dezorientujące. Tak dalece, że aż nieciekawe. Nie moje klimaty, po prostu. To samo mogę powiedzieć o opowiadaniu zatytułowanym „Świat jako wola i tapeta”. Można powiedzieć filozoficznej rozprawie wyrastającej z pełnej wrażeń przechadzki bohaterów po Mieście Świecie. Przyznaję, że nie do końca to zrozumiałam, może nawet wcale (metafora podróży przez życie?), ale że miało być filozoficznie i głęboko, to wyczułam. Chociaż tyle mój mały móżdżek ogarnął:)

Raphael Aloysius Lafferty – człowiek, który na kilkunastu stronicach potrafił zbudować całe światy. Różnorodne, barwne, oryginalne, nieskończone. Fantastyczne światy przedstawione, tak różne, a zarazem tak podobne. Nie będę Was czarować, że Lafferty'ego łatwo się czyta, że „Najlepsze opowiadania”, ten zbiór dwudziestu dwóch krótszych historii owego amerykańskiego autora, szczególnie zasłużonego dla gatunku science fiction (choć jak wielu, według mnie słusznie, zauważa jego proza bardziej przypomina bajki dla dorosłych niż fantastykę naukową), przyswaja się z dziecinną łatwością. Ale jak już w świat tego „dziwaka” wejdziecie - a jeśli cenicie sobie prozę fantastyczną to prawie na pewno tak się stanie - to już nie będzie chciało Wam się z niego wychodzić. Przewiduję parę wyjątków, ale większość pewnie zachłyśnie się z wrażenia nad tą przebogatą wyobraźnią i tym zdaje się niespotykanym nigdzie indziej sposobem patrzenia właściwie na wszystko. Więc do boju rodacy! Rozpoczynamy akcję „wszyscy czytają Raphaela Aloysiusa Lafferty'ego”. No dobrze, na początek tylko wszyscy czytacze szeroko pojętej fantastyki. Na początek.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

6 komentarzy:

  1. Mam tą książkę na półce na Legimi, ale po Twojej opinii to nie wiem czy po nią sięgnę.

    OdpowiedzUsuń
  2. A widzę, że nie wytrzymałaś i poleciałaś z tym przede mną. :) A ja właśnie dzisiaj zacząłem czytać, toteż pozwolę sobie odłożyć przeczytanie całości Twojej opinii na potem. Ale wychwyciłem między wierszami mieszane uczucia, czy nie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heh, no nie poczekałam:)

      "Ale wychwyciłem między wierszami mieszane uczucia, czy nie?"
      Można tak to ująć. Jak to zwykle zbiorami opowiadań u mnie bywa, nie wszystkie teksty przypadły mi do gustu. Ale oceniając całokształt - na duży plus. Dziwny to pisarz i przede wszystkim tym mnie ujął:)

      Usuń
    2. Hehe, a ja chyba nieco bardziej zmotywowałem się przez Ciebie i sięgnąłem szybciej. :)

      U mnie też, rzadko kiedy zdarza się zbiór niemal idealny, na palcach ręki zliczę i to byłby Dick, Bradbury i King.

      No, nie wiem czy czytałaś Elisona, ale w sumie to najbardziej mi Lafferty porównaniem do niego pasuje. Bardzo specyficzny, nastrojowy, różnorodny i bardzo dobrze sie to czyta, nawet jak się nie bardzo rozumie momentami.

      Usuń
    3. Nie, Harlana Ellisona jeszcze nie czytałam:/

      Usuń
    4. To jak Ci si spodoba nawet Lafferty to Ellison tym bardziej. Mam przeczytane już 1/3 tego zbioru i są moim zdaniem najbardziej do siebie podobni, jakbym miał kogokolwiek do Lafferty'ego porównać. A te zbiory dwa z Prószyńskiego, które jednego czasu recenzowałem od Ellisona, są bardzo dobre.

      Usuń