Stronki na blogu

piątek, 4 grudnia 2020

„Czarny kot” (1981)

 

Detektyw ze Scotland Yardu, inspektor Gorley zostaje wezwany do jednej z wiosek niedaleko Londynu w związku z tajemniczym zaginięciem dwójki młodych ludzi. Mężczyzna ma pomóc miejscowej policji w śledztwie, które szybko zamienia się w śledztwo w sprawie zagadkowych wypadków ze skutkiem śmiertelnym. Inspektor Gorley angażuje młodą Amerykankę, fotografkę Jill Trevers, która przybyła do wioski w celu utrwalenia na zdjęciach zrujnowanych obiektów budowlanych. Wcześniej kobieta nawiązała kontakt z ekscentrycznym profesorem, medium i jasnowidzem, Robertem Milesem, który dał jej do zrozumienia, że jego czarny kot jest niebezpieczny. Jill ma powody sądzić, że właśnie to zwierzę sprowadza śmierć na mieszkańców wioski, ale trudno jej przyjąć tak nieprawdopodobne wyjaśnienie. Tym bardziej inspektorowi Gorleyowi. Tymczasem zabójczy czarny kot wybiera kolejną ofiarę...

Lucio Fulci: mój (nieżyjący już) number one włoskiego kina grozy, twórca między innymi tak zwanej Trylogii Śmierci, w skład której wchodzą „Miasto żywej śmierci” (1980), „Hotel siedmiu bram” aka „Siedem bram piekieł” (1981) i „Dom przy cmentarzu” (1981), „Nie torturuj kaczuszki” (1972), „Nowojorskiego rozpruwacza” (1982) i dwóch części „Zombie pożeraczy mięsa” (1979 i 1988). „Czarny kot” (oryg. „Gatto nero”, międzynarodowy: „The Black Cat”) to jedno z mniej znanych osiągnięć Fulciego w kinie grozy – dzieło mniej brutalne od jego najpopularniejszych horrorów, które, jak wieść niesie, miało być przysługą dla producenta. Scenariusz „Czarnego kota” Fulci napisał razem z Biagio Proiettim, w luźnym oparciu o opowiadanie Edgara Allana Poego pod tym samym tytułem. Na krześle reżyserskim Fulci zasiadł już sam. Muzykę natomiast skomponował niezwykle doświadczony w gatunku, wspaniały Pino Donaggio.

Jeśli chodzi o horror to Lucio Fulci specjalizował się w dwóch nurtach: zombie movies i giallo. „Czarny kot” eksperymentuje z tym drugim. Eksperymentuje, bo jego akcja wyrasta z nadprzyrodzonego, co nie jest chlebem powszednim tego podgatunku. Poza tym chwilami czułam się bardziej, jak na seansie modelowego slashera niż giallo. Weźmy na przykład miłosną schadzkę młodych ludzi – to slasher uczy, żeby unikać przedmałżeńskiego seksu. Co prawda w tym przypadku do stosunku nie dochodzi, ale tylko dlatego, że igraszki młodych zostają zakłócone przez morderczego intruza. Tytułowego czarnego kota. Prawdziwe, piękne zwierzę - swoją drogą to musiał być ciekawy widok: filmowcy na tropie dachowca; pewnie czuli się trochę jak przyrodnicy filmujący dziką zwierzynę – obdarzone niezwykłymi mocami, które wykorzystuje do siania terroru w wiosce usytuowanej w pobliżu Londynu. Czarny kot to niewątpliwie najjaśniej świecąca gwiazda obsady omawianego filmu, choć David Warbeck w roli inspektora Gorleya, Mimsy Farmer jako fotografka Jill Trevers i Patrick Magee wcielający się w postać profesora Roberta Milesa w moim poczuciu zadowalająco wywiązali się ze swoich ról. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że nie miałam okazji obejrzeć „Czarnego kota” w oryginalnej włoskiej wersji językowej - angielski dubbing. Na marginesie: podobno Peter Cushing odrzucił tę ostatnią rolę z powodu reputacji reżysera. Choć aktor nie był żółtodziobem w tym zakresie, nie chciał być kojarzony z „twórcą krwawych horrorów, Lucio Fulcim”. Wcześniej rolę profesora Milesa zamierzano powierzyć Donaldowi Pleasence'owi, czyli doktorowi Samuelowi Loomisowi z „Halloween” Johna Carpentera (pierwszy, ale nie ostatni występ w tej kultowej serii), ale jak widać, plan się nie ziścił. W każdym razie morderca ujawnia się już w prologu. Widzimy swojskie stworzenie w czarnym futerku, które niewątpliwie zmusza kierowcę samochodu do targnięcia się na swoje życie. Wystarczy jedno długie spojrzenie kociska, żeby odebrać ofierze wolną wolę - co do tego nie pozostawia się nam wątpliwości. Z taką, zdaje się, fundamentalną wiedzą, wchodzimy w tę inspirowaną opowiadaniem Edgara Allana Poego także noszącym tytuł „Czarny kot”, opowieść o zbrodniach w niewielkiej angielskiej miejscowości. Jesteśmy więc parę kroków przed bohaterami filmu, ale do rozwiązania tej niecodziennej sprawy kryminalnej jeszcze trochę brakuje. Bo oto na horyzoncie pojawia się miejscowy dziwak – człowiek, o którym w tych prowincjonalnych stronach krążą niestworzone historie, w których jak szybko się okazuje jest dużo prawdy. Profesor Robert Miles, bo tak się nazywa ten majętny ekscentryk, nie ukrywa swoich nadprzyrodzonych zdolności. Już podczas pierwszego spotkania z młodą Amerykanką, Jill Trevers, która przybyła do wioski z zamiarem sfotografowania mocno zniszczonych, najprawdopodobniej zabytkowych, obiektów budowlanych, profesor Miles mówi, że potrafi komunikować się ze zmarłymi. Opowiada jej też o swoim kocie. Kocie, którego już poznaliśmy. Czarnym stworzeniu, które poluje na ludzi. Jego właściciel informuje nowo poznaną, przyjezdną kobietę, że zwierzę chce jego śmierci. Skoro wiemy już, że kocisko zdążyło przerwać trochę ludzkich istnień, nasuwa się pytanie: co go powstrzymuje przed zrealizowaniem swojego największego pragnienia? Bo nie tylko słowa profesora Milesa, ale także zachowanie „jego pupila” wskazuje na to, że największym marzeniem tego futrzaka jest zabicie swojego właściciela. Odpowiedzi być może należy szukać w tajemniczo brzmiących słowach profesora Milesa, które padają z jego ust także w trakcie tej pierwszej rozmowy z Jill. Gadce o jakimś nadzwyczajnym związku człowieka i kota. Jakiejś ukrytej zależności, która przynajmniej na razie nie pozwala „demonicznemu” zwierzęciu ziścić swojego największego marzenia. Czyli stanąć do walki na śmierć i życie ze swoim zaprzysięgłym wrogiem... który go karmi i daje mu dach nad głową. Z drugiej strony i bez tego „seryjny morderca” spokojnie by sobie poradził. Bo to kot, a koty, jak wiadomo, potrafią doskonale sobie radzić bez ludzi.

W „Czarnym kocie” Lucio Fulci do swojego zwyczaju ujmowania na dużym zbliżeniu oczu ludzkich postaci (zresztą taki zwyczaj miało wielu włoskich budowniczych XX-wiecznego kina grozy) dodaje „mrożące krew w żyłach”, przeszywające spojrzenie tytułowego zwierzaczka. Zielono-żółte nienawistne oczęta... W każdym razie prawie widać śmiercionośne iskry wydobywające się z tych kocich ślepi (warto też wspomnieć, że niektóre sekwencje podawano z perspektywy kota, umownie). Choć to przecież zwyczajny kot – żaden wymyślny efekt specjalny. W ogóle cały ten projekt, jak na Fulciego, jest zaskakująco oszczędny w tym zakresie. W końcu ten reżyser kojarzy się głównie z krwawą makabrą, z bezpardonowym podejściem do widza, z „obrzydliwymi” szokerami. A tutaj proszę, jakie łagodne oblicze... Dobrze, trochę ujęć gore w „Czarnym kocie” się przewija. Praktycznych, realistycznie się prezentujących efektów ukierunkowanych na budzenie może nie głębokiego wstrętu, ale na pewno lekkiego niesmaku. Na wielu doświadczonych w krwawym kinie grozy widzach, może i nie wywrą one spodziewanego efektu, ale wśród nich znajdą się z pewnością takie osoby, które docenią ich staranne wykonanie. Szkoda, że kamera zazwyczaj pośpiesznie prześlizgiwała się przez drastyczne szczegóły, że dłużej nie obejmowała swoim okiem wszystkich drastycznych szczegółów krwawej działalności (nie)zwyczajnego kota. Z wyjątkiem wiszących, pokaleczonych zwłok mężczyzny, pokazywano jedynie szybkie migawki już nieoddychających, ale i właśnie umierających bądź tylko ranionych ofiar przeklętego futrzaka. W całej, raczej ubogiej (przynajmniej jak na Lucio Fulciego), warstwie gore w oczy wcale nie wpadła mi wspomniana najdokładniej rozpostarta scena zbrodni, tylko błyskawiczne ujęcie potwornego końca młodej pary. Tak naprawdę z późniejszego pożaru (ponoć gdy kręcono tę scenę doszło do wypadku, w którym jedna z aktorek omal nie postradała życia) udało mi się wyłowić wzrokiem obrazki dużo bardziej, powiedzmy, odrażająco spektakularne od widoku pochlapanego czerwoną farbą wisielca z bodaj tylko jedną dostrzegalną poszarpaną raną. A właściwie to kilkoma blisko siebie, bo mówimy o ranie powstałej w wyniku starcia z kocią najeżoną ostrymi pazurkami. Żadnych zastrzeżeń nie mam natomiast do klimatu – stosownie mroczny i ponury, „magicznie przybrudzony”, nasycony jakąś nieuchwytną tajemniczością, bo chociaż nader szybko rozwiązałam kluczową – tak naprawdę to jedyną – zagadkę scenariusza (wiedziałam nawet do jakiego finału to wszystko zmierza: ciekawe skąd...?), to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś nieznanego ciągle wisi w powietrzu. Najpewniej coś nadprzyrodzonego... Nie muszę chyba dodawać, że niezmiernie ucieszył mnie wybór miejsca akcji. Do niedawna spokojna wieś, angielska prowincja, a więc trochę gotycka – tj. Fulciemu i jego ekipie udało się tchnąć w to widowisko trochę tej mglistej, chłodnawej specyfiki pachnącej właśnie brytyjskim dziełem gotyckim. Przypuszczalnie myśleli głównie o mrocznej twórczości Edgara Allana Poego, ale choć oczywiście wiele tekstów tego, notabene Amerykanina, jest utrzymanych w klimacie mnie tam kojarzącym się głównie z Wielką Brytanią, to szczerze mówiąc, gdybym nie wiedziała, że swojego „Czarnego kota” Fulci (i Biagio Proietti, zwłaszcza on, bo był pomysłodawcą tego projektu) luźno oparł na jednym z opowiadań tego legendarnego pisarza, to pewnie z samej atmosfery bym tego nie wywnioskowała. Z tekstu też nie, bo od czasów Poego trochę przynajmniej podejrzanych kotów w horrorach, oficjalnie niepowiązanych z jego „Czarnym kotem” (acz nie wykluczam mniejszych czy większych inspiracji, ale też nie potwierdzam), już zdążyło „sobie poharcować”. UWAGA SPOILER To ostatnie nie tyczy się jednak finału. Bo tym wszystkim, którzy rzeczone opowiadanie Edgara Allana Poego przeczytali, zapewne trudno będzie tego nie powiązać – to w końcu koncepcja żywcem wydarta z tamtej opowieści (podobnie jak wieszanie kota i niewiarygodny ciąg dalszy tego przedsięwzięcia), w dodatku niebędąca jakąś stałą gatunku, jakimś tradycjonalnym, a więc znanym z wielu innych dzieł, motywem, tylko swoistym znakiem rozpoznawczym tego konkretnego osiągnięcia Poego KONIEC SPOILERA. I na koniec parę słów o postaciach: jak na horrorową rąbankę całkiem dużo im uwagi poświecono. Konkretnie to trzem osobom: luzackiemu detektywowi ze Scotland Yardu, sympatycznej pani fotograf, która w te niegościnne angielskie progi (wieś, jak wszystko na to wskazuje, terroryzowaną przez kota) przybyła wprost ze Stanów Zjednoczonych oraz miejscowego ekscentryka najwyraźniej obdarzonego niezwykłymi zdolnościami i mieszkającego z kocim seryjnym mordercą, który na domiar złego nienawidzi go, jak żadnej innej istoty na tym i pewnie też tamtym świecie.

Nie będę oryginalna podsumowując swoje wywody stwierdzeniem, że widziałam lepsze dokonania Lucio Fulciego w horrorze. Ale też nie przyszykowałam się na jakość porównywalną do jego głośniejszych produkcji. Nastawiłam się na taką sobie rozrywkę, więc można powiedzieć, że mile zaskoczył mnie ten „Czarny kot”. To bardzo swobodne, całkiem klimatyczne, nawet trzymające w napięciu przełożenie na ekran opowiadania Edgara Allana Poego pod tym samym tytułem, z wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową skomponowaną przez wielkiego Pino Donaggio i wreszcie jak na tego rodzaju kino zaskakująco niepłasko wykreślonymi czołowymi postaciami. Niewiele gore, duża przewidywalność i w zasadzie jedna z tych fabuł, o której zwykle szybko się zapomina (abstrahuję od jednaj pamiętnej sceny, bo we wspomnieniach chyba już zawsze będę ją wiązać z innym dziełem). Chyba że kot... Tak, kota zapewne sobie w pamięci zachowam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz