Stronki na blogu

środa, 23 grudnia 2020

„Honeydew” (2020)

 

Młoda para, Rylie i Sam, wybierają się na nowoangielską prowincję, chcąc zebrać materiały o pasożycie atakującym tutejsze uprawy, które kobieta mogłaby wykorzystać w swojej pracy naukowej. Pierwszą noc spędzają pod namiotem, ale nie mają szans na odpoczynek, ponieważ zostają przepędzeni przez mężczyznę podającego się za właściciela ziemi, na której się zatrzymali. Zmuszeni do wędrowania pieszo przez las niespodziewanie natrafiają na samotnie stojący biały dom. Okazuje się, że należy on do miłej, acz trochę zdziwaczałej staruszki imieniem Karen i jej chorego dorosłego syna Gunniego. Kobieta z niekłamaną przyjemnością ugaszcza ich w swoich skromnych progach, zapewniając, że załatwiła im transport do najbliższej wioski, który ma pojawić się jeszcze tej nocy. A do tego czasu Rylie i Sam powinni porządnie się najeść i odpocząć w jej piwnicy...

Pełnometrażowy debiut Devereux Milburna (właściwie Devereux Michaela Milburna) oparty na jego własnym scenariuszu. Historię obmyślił razem z Danem Kennedym, twórcą mało znanego dramatu pod tytułem „Loud Places” (2017). „Honeydew” to amerykański członek tak zwanej nowej fali horroru. Klimatyczna opowieść, celowo ocierająca się o absurd, zainspirowana baśnią braci Grimm „Jaś i Małgosia”, w której ponadto można zauważyć realizatorskie ukłony w stronę twórczości Briana De Palmy. Pierwszy pokaz filmu odbył się w kwietniu 2020 roku na Tribeca Film Festival, a w Polsce zagościł już w grudniu tego samego roku w internetowej edycji (formę tę narzuciła pandemia COVID-19) Splat!FilmFest.

Malin Barr i Sawyer Spielberg w dziwacznej wizji powstałej pod dyrekcją Devereux Milburna, który to dotychczas działał wyłącznie w krótkim metrażu. W wielce tajemniczym prologu widzimy starszą kobietę w czerni patrzącą w dal i słyszymy, że ludzkość na swoje nieszczęście oddaliła się od Boga i że nasze ciała to świątynie, w których mieszka Duch Święty, a więc winniśmy traktować je z należytym szacunkiem. Potem przechodzimy do wykładu na temat pewnego pasożyta żerującego na pszenicy, który już przed wiekami był przyczyną rozlicznych chorób wśród ludzi oraz śmierci bydła, a niedawno pojawił się w Nowej Anglii. Malin Barr w przekonującym stylu wciela się w „Honeydew” w postać o imieniu Rylie, która pisze pracę naukową na temat tego groźnego pasożyta. Jej chłopak Samuel (nie gorszy występ dużo mniej doświadczonego w aktorstwie Sawyera Spielberga, syna Stevena Spielberga) bardzo jej w tym pomaga, ale też wygląda na to, że jest przyczyną jej największych trosk. Już na początku ich historii dowiadujemy się, że Sam rozmawia z jakimś Jimem. Kimś, kto prawdopodobnie nie istnieje – w każdym razie nikt poza Samem ani go nie widzi, ani nie słyszy. Mówiąc wprost: wszystko wskazuje na to, że ten młody mężczyzna rozmawia z samym sobą. Na głos, również wtedy, gdy tuż obok jest jego dziewczyna. Pilnująca, by regularnie brał leki (a więc choroba psychiczna?) i dobrze się odżywiał. To znaczy trzymał dietę odpowiednią dla jego słabowitego organizmu. Sama Rylie jest weganką (z wyboru) i to właściwie wszystko, co wiemy o tej parze. O ludziach, którzy wybrali się na wiejskie tereny Nowej Anglii, chcąc zebrać materiały do pracy Rylie, a zamiast tego zamienili się w Jasia i Małgosię. Ciemny – naprawdę straszliwie mroczny – las, rozległe pola i zaledwie jeden dom. Nie z piernika, zwyczajny (z zewnątrz widać pomalowane na biało deski). Dom stojący w leśnej głuszy i zapraszający zbłąkanych podróżnych. Najpierw jest jednak scena, która nasunęła mi skojarzenia z remakiem „Domu woskowych ciał” wyreżyserowanym przez Jaume Colleta-Serrę i „Wolf Creek” Grega McLeana. Konfiguracja trochę inna, ale motyw ten sam. Mamy turystów rozbijających obóz na pustkowiu i podejrzanego mężczyznę, który zaskakuje ich swoją obecnością. Człowiek ten informuje ich, że wtargnęli na jego teren i oczekuje, że natychmiast się stąd wyniosą. Rylie i Sam tak też robią – nie dyskutują z nieznajomym mężczyzną tylko czym prędzej zwijają obóz i wracają do samochodu. I odkrywają, że już sobie nie pojadą. Muszą iść pieszo. Przez ciemny las. Przemierzać nocą obce i niewątpliwie nieprzyjazne człowiekowi terytorium w nadziei na odnalezienie, jakiejś żywej duszy, która udzieliłaby im pomocy. I faktycznie kogoś takiego odnajdują. Najprawdopodobniej na swoje nieszczęście... Fani gatunku, ale i osoby, którym nieobca jest baśń o Jasiu i Małgosi, najpewniej z miejsca nabiorą pewności, że to żadne wybawienie dla naszej zakochanej pary. Dopiero teraz zapewne zaczną się prawdziwe problemy Rylie i Sama – problemy, przy których błądzenie nocą po zalesionym terenie okaże się czystym relaksem. Problematyczna osamotniona nieruchomość należy do kobiety w podeszłym wieku, która przedstawia się jako Karen (niesamowita kreacja Barbary Kingsley!). Bardzo gościnnej kobiety, jak się okazuje. Kobiety, która bez najmniejszych oporów, wręcz z przesadną serdecznością, wpuszcza pod swój dach obcych ludzi. Wnętrze jest dość obskurne, ale i, że sobie zrymuję, całkiem przytulne. Ciekawe zestawienie. Powiedziałabym nawet, że piorunujący kontrast, zaskakująca symbioza dwóch skrajnie odmiennych nastrojów: połączenie brzydoty z domowym ciepełkiem, degradacji z sielanką. Odbicie tego znajdujemy również w gospodyni tej zapewne nieodpowiedniej przystani dla naszych zagubionych podróżników. Na pierwszy rzut oka przesympatycznej, nadzwyczaj życzliwej staruszce, która aż pali się do pomocy zbłąkanym bliźnim. A horror uczy, że do tak zachowujących się osobników należy podchodzić z ogromną ostrożnością. Z większą niż zazwyczaj nieufnością. Bo w tym gatunku dobroduszność często okazuje się być przykrywką dla jakichś potwornych zamiarów. W tym przypadku owa domniemana maska jest, że tak się wyrażę, bardziej prześwitująca niż zwykle. Devereux Milburn już na początku pobytu Rylie i Sama w domu Karen pokazuje, że gospodyni miewa pewne... incydenty? Najprościej rzecz ujmując od czasu do czasu traci kontakt z rzeczywistością. Całkowicie odcina się od świata. Zawieszenie systemu i szybki „powrót do życia”. Jak gdyby nigdy nic. Jakby wyjątkowo gościnna pani leśnego domu nie zdawała sobie sprawy z tego, że na moment „odleciała”. I może rzeczywiście tak jest. Może nie ma w tym niczego, co należałoby odczytywać na jej niekorzyść. Może te ataki po prostu są związane z jej wiekiem. Ale twórcy niewątpliwie w zupełnie innym kierunku pchają myśli widza. A przynajmniej starają się, byśmy przyjmowali tę przemiłą staruszkę z narastającą obawą.


Czasowe dzielenie ekranu i edycja dźwięku w „Honeydew” najprawdopodobniej zostały zapożyczone z twórczości Briana De Palmy. To pierwsze to jeden ze znaków rozpoznawczych twórcy między innymi pierwszej filmowej wersji
„Carrie”, „Sióstr” i „W przebraniu mordercy”, ale czujne uszy wiernych fanów jego obrazów pewnie bez trudu wychwycą też znajome brzmienia. Nie tylko na stylistycznych odniesieniach do dorobku De Palmy opiera się jednak ten dość osobliwy film. Rwany montaż (gwałtowne, z premedytacją wytrącające z rytmu niektóre przejścia), zatrzymania przy straszliwie intensywnych, mrocznych, ale i na swój sposób pięknych fragmentach naturalnego krajobrazu otaczającego niewielkie grono mocno zastanawiających postaci. Może z wyjątkiem Rylie... Nie wspominając już o wrażeniach w obmierzłych, ale niepozbawionych jakiegoś dziwacznego, bardziej alarmującego, niż uspokajającego ciepła, wnętrzach. W sumie podobnie jak w baśni, która zainspirowała tę „nienormalną” opowieść. W domu Karen czułam się po trosze, jak na małej farmie, do której przeniósł mnie Charlie Kaufman w „Może pora z tym skończyć”, filmowym horrorze psychologicznym opartym na, moim zdaniem, wybitnej powieści Iaina Reida pod tym samym tytułem. A zanim protagoniści trafili w te skromne progi miałam powody liczyć na coś zbliżonego do „Koko-di Koko-da” Johannesa Nyholma – jednego z moim ulubionych filmów grozy z ostatnich lat. Wyżej wymieniałam inne skojarzenia, jakie nasunęły mi się podczas obozowania Rylie i Sama na łące otoczonej gęstym lasem, ale ten rodzaj tajemniczości, ta deprymująca, nie do końca uchwytna osobliwość, to zawieszenie pomiędzy dwoma światami – twardą rzeczywistością i czymś, co zwykłam nazywać Strefą Mroku – z obliczami ewidentnie zwróconymi w tę stronę, do której z pewnością należałoby odwrócić się plecami, cała ta specyficzna otoczka kazała mi myśleć głównie o właśnie „Koko-di Koko-da”. Pobyt bohaterów w domu Karen bynajmniej nie wróci nam tej pewności, tej stabilności, jaką dają znane, niezbywalne prawa fizyki. W tym leśnym domku rzeczywistość wręcz jeszcze drastyczniej zdaje się odkształcać. Raczej nie widać tego gołym okiem, a przynajmniej trudno te anomalie wychwycić, ale naprawdę czuć (odbierałam to absolutnie każdą komórką swojego ciała), że bohaterowie filmu, a my wraz z nimi, po szyję zanurzyliśmy się w... jakiejś równoległej rzeczywistości? Gdzieś, gdzie zatarła się granica pomiędzy jawą i snem? A może po prostu bez ostrzeżenia przeniesiono nas do niestabilnego, żeby nie rzec zwichrowanego umysłu jakieś jednostki? Jeśli tak, to łatwo odgadnąć, w czyjej głowie tkwimy, która osoba „mimowolnie wciągnęła nas” do swojego wnętrza. Nasuwają się jeszcze dwie możliwości. Możliwości mniej pokombinowane, a właściwie to proste jak budowa cepa. Czyli opowieść o wiedźmie mieszkającej w lesie i łapiącej zbłąkane duszyczki w wiadomym celu albo rzecz o szalonej morderczyni. Tak czy inaczej niebezpiecznej starszej pani UWAGA SPOILER z niecodziennymi, ohydnymi gustami kulinarnymi KONIEC SPOILERA, która najwyraźniej mieszka z okrutnie doświadczonym przez los otyłym synem. Dorosłym mężczyzną o imieniu Gunni, który całymi godzinami wgapia się pustym wzrokiem w ekran telewizora, na którym przewijają się czarno-białe kreskówki i mechanicznie zajada pomarańcze. „Honeydew” z pewnością nie jest przedsięwzięciem ukierunkowanym na szybko przemijające, raptowne skoki adrenaliny. Poza jedną stricte oniryczną sceną i ewentualnie końcówką, nie widać w „Honeydew” dobitniejszych „wystraszeń”. Ani upiornych efektów specjalnych, ani prymitywnych jump scenek. Devereux Milburn gra prawie wyłącznie atmosferą – coraz bardziej lepką, zagadkową, wstrętną, ale i hipnotyzującą. Nie bardzo wiadomo co się dzieje, ale trudno oprzeć się tej częściowo ukrytej sile, która najpewniej nas zniszczy. A przynajmniej może zniszczyć młodych bohaterów filmu, jeśli będą przedłużać swój pobyt w tym przeklętym domu. Chyba że twórcy nieoczekiwanie odbiją w inną stronę. Tego nie można wykluczyć, ale wizja złej Karen wydaje się bardziej nęcąca... Bez względu na to, co stawiający swoje pierwsze kroki w długim metrażu Devereux Milburn przygotował nam na deser i bez względu na to, jak na owo rozwiązanie zareagujemy (pozytywnie czy negatywnie), chyba wszyscy się zgodzimy (no dobrze, niech będzie, że jakaś tam część odbiorców tego technicznie dopieszczonego widowiska), że w scenariuszu zieją ogromne dziury - UWAGA SPOILER rozmowy Sama z wyimaginowanym Jimem, czy pasożyt, który jakiś czas temu zawitał w Nowej Anglii, przy czym w przypadku tego drugiego, końcówki niektórych palców Karen mogą być jakąś wskazówką, że mimo wszystko szkodnik, o którym tyle powiedziano odgrywa w całym tym koszmarze decydującą rolę KONIEC SPOILERA. Nie wyglądało mi to, jak celowe niedopowiedzenia, mające zachęcać odbiorców do tworzenia własnych interpretacji. Prędzej, jakby twórcy najzwyczajniej o tych wątkach zapomnieli. Takie wrażenie odniosłam, ale tak naprawdę filmowcy zapewne nie mieli pomysłu na rozwinięcie tych motywów. Nie potrafili znaleźć dla nich miejsca w dalszej partii, więc w pewnym momencie, powiedzmy, jednym cięciem odkroili je od reszty. Tak przypuszczam, ale pewności mieć nie mogę.

Od strony technicznej „Honeydew”, debiutancki obraz Devereux Milburna, nakręcony pod dyktando scenariusza jego własnego autorstwa, moim zdaniem wypada wprost nieziemsko. Ten dość osobliwy amerykański horror nastrojowy (oniryczny, surrealistyczny, psychologiczny i przynajmniej na pozór nadprzyrodzony) zainspirowany jedną z najpopularniejszych baśni braci Grimm, aż lepi się od mroku. I aż kipi od szaleństwa. Zachodzą w tym odludnym leśnym zakątku jakieś dziwaczne zakłócenia, dzieje się tutaj coś, czego racjonalny umysł przetrawić nie może. Coś, co trudno ująć w słowa, bo i trudno wyłapać „te chochliki” wzrokiem, ale one niewątpliwie ciężko pracują na upewnianie widza, że świat, jaki Devereux Milburn i jego ekipa wykreowali w tym oszałamiającym spektaklu, różni się od naszego. Ten w „Honeydew” jest zdecydowanie mniej konkretny, zdestabilizowany, płynny, podlegający jakimś tajemniczym odkształceniom. Albo tylko takie wrażenie sprawia. Tak czy inaczej do Strefa Mroku w tym, według mnie, doskonale zrealizowanym, diabelsko frapującym horrorze, zajrzymy. Ale czy będziemy w pełni usatysfakcjonowani? Choćby tylko najwięksi zwolennicy tak zwanej nowej fali kina grozy? Trudno powiedzieć. Mnie w każdym razie do maksymalnego szczęścia trochę zabrakło. Zabrakło kleju przy tworzeniu scenariusza. Ale ogólnie przygoda nielicha.

1 komentarz:

  1. Nie mogłam przestać myśleć o tym filmie przez 3 dni... On był upiorny, a widziałam naprawdę sporo horrorów. Na jednej scenie dosłownie mną rzuciło i myślałam, że zwymiotuje na dywan, a ja nie miewam łatwo takich reakcji na filmach. No i wolałabym inną końcówkę :/

    OdpowiedzUsuń