Pewnego wieczora w małym miasteczku w stanie Pensylwania rozbija się kosmiczny obiekt. Starszy mężczyzna mieszkający w pobliżu postanawia rzecz sprawdzić. W efekcie jego rękę pokrywa kleista maź, której nijak nie potrafi się pozbyć. Gdy w panice wybiega na drogę, zwraca na siebie uwagę siedemnastoletniej pary, Steve'a Andrewsa i Jane Martin. Młodzi zabierają go do miejscowego lekarza i zauważają, że substancja pokrywająca dłoń pacjenta nieco zwiększyła swoją objętość. Szybko okazuje się, że galaretowata istota rośnie w błyskawicznym tempie, dosłownie pochłaniając każdego napotkanego mieszkańca Ziemi. Steve i Jane próbują przekonać tutejszych policjantów do wszczęcia odpowiednich kroków, ale dorośli mają mocno sceptyczny stosunek do ich opowieści o potworze pożerającym ludzi. Młodzi nie zamierzają jednak biernie czekać na rozwój wypadków. Zamierzają jakoś zapobiec masowym zgonom w ich rodzinnym miasteczku.
„Blob - zabójca z kosmosu” (oryg. „The Blob”), kultowy amerykański horror science fiction ze stajni Paramount Pictures i w reżyserii Irvina S. Yeawortha Jr.. Wyprodukowany przez debiutującego w tej roli Jacka H. Harrisa, który później został też producentem remake'u „Bloba”: filmu z 1988 roku pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Plazma” aka „Blob zabójca”) wyreżyserowanym przez Chucka Russella, który, wespół z Frankiem Darabontem, stworzył również jego scenariusz. Scenariusz oryginału napisali natomiast Theodore Simonson i Kay Linaker, opierając się na pomyśle Irvine'a H. Millgate'a. Historię jakoby zainspirowała galaretowata substancja, która pojawia się czasami na trawach i gałęziach drzew. Nazywana galaretką gwiaździstą, astromyksyną i galaretką astralną, która wedle legendy pochodzi z kosmosu – z meteorów spadłych na Ziemię. W 1953 roku na łamach „Weird Tales” opublikowano opowiadanie „Slime” autorstwa Josepha Payne'a Brennan, pojawia się substancja podobna do „ożywionego” parę lat później Bloba, o czym wspominam tylko dlatego, że autor tamtego tekstu pozwał Paramount Pictures przez owo łudzące podobieństwo. Niektórzy są jednak zdania, że jeszcze wcześniej był H.P. Lovecraft – w jego opowiadaniu „Kolor z przestworzy” (to był rok 1927) znajdujemy meteoryt o niezwykłych właściwościach, ale już próżno szukać takiej istoty jak nieśmiertelny Blob. Jedne źródła podają, że budżet omawianego obrazu wyniósł sto dziesięć tysięcy dolarów, inne mówią o dwustu czterdziestu tysiącach. Tak czy inaczej film odniósł kasowy sukces – wpływy z biletów kinowych oszacowano na cztery miliony dolarów, co w tamtych czasach było przyzwoitym wynikiem.
Po latach „The Blob” trafił na listę czterystu najbardziej ekscytujących amerykańskich filmów w historii, sporządzoną przez Amerykański Instytut Filmowy – właściwie była to nominacja, bo ostatecznie w zestawieniu z 2001 roku znalazło się tylko sto tytułów. Miejsce pierwsze zajęła „Psychoza” Alfreda Hitchcocka. Jeden z mistrzów literatury grozy, Stephen King, zamieścić zaś umiarkowanie pozytywną recenzję „Bloba - zabójcy z kosmosu” w swojej książce „Danse Macabre”, a w jego opowiadaniu „Tratwa”, które można znaleźć w zbiorze „Szkieletowa załoga” (jej filmową wersję znajdziemy natomiast w „Creepshow 2”) łatwo dopatrzeć się inspiracji tym dziełem Irvina S. Yeawortha Jr. „Blob - zabójca z kosmosu” powstał na fali popularności, głównie w kręgach młodzieżowych, filmów grozy zrealizowanych niewielkim kosztem, których czołowymi bohaterami zwykle byli nastoletni ludzie. Centralną postacią tego małego-wielkiego filmu jest siedemnastoletni Steve Andrews, w którego wcielił się dwudziestoośmioletni wówczas, nieżyjący już, Steve McQueen, który nawiasem mówiąc nie był miłośnikiem tej produkcji. Przez długi czas nie chciał nawet o niej wspominać. Niemniej to właśnie jego występ, według wielu, „ratował honor obsady”. W oczach ówczesnych amerykańskich krytyków, z których większość nie podzielała sympatii, jaką tak zwani zwykli zjadacze chleba (w tym przypadku mowa głównie o nastolatkach, bo to oni przede wszystkim oblegali kina, w których wyświetlano ten obraz, wtedy w parze – seanse podwójne - z „Wyszłam za kosmicznego potwora” Gene'a Fowlera Jr.) darzyli to, jak się okazało, ponadczasowe widowisko. Owszem, „Blob - zabójca z kosmosu” nadal zbiera nieprzychylne recenzje i od tzw. znawców kinematografii, i od tzw. zwykłych widzów, ale nie zmienia to faktu, że obraz o morderczej galarecie dodał swoją cenną cegiełkę do rozwoju całego gatunku. Można go chyba nazwać jednym z kamieni milowych horroru fantastycznonaukowego. Przynajmniej jednym z pomniejszych, takim co najwyżej średnich rozmiarów. W mojej całkowicie subiektywnej ocenie „Blob - zabójca z kosmosu” obronną ręką wyszedł z próby czasu. Powiem nawet więcej: według mnie omawiany obraz wyprzedził swoją epokę. Co prawda po namyśle filmowcy zdecydowali się wyciąć najśmielszą sekwencję pokazującą, jak tytułowy potwór pożera człowieka, ale weźmy choćby taki widok kończyny pierwszej ziemskiej ofiary Bloba – obrazek ameboidalnego organizmu przyklejonego do ciała ludzkiego. Zupełnie jakbym oglądała body horror z lat 70-tych albo 80-tych XX wieku. Czego jak czego, ale takiego widoku nie spodziewałam się po filmie powstałym przed ekspansją kina gore. Swoją drogą ciekawe, że ten, uważam najdosadniejszy kadr, nie jest tak rozpowszechniony, jak inne efekty wykorzystane w filmie. Czerwona galareta (silikon zmieszany z barwnikiem roślinnym: masa ta podobno nigdy nie stwardniała i była przechowywana w wiadrze; w 1965 roku została sprzedana kolekcjonerowi rekwizytów filmowych Wesowi Shankowi) pełzająca samopas najpewniej w poszukiwaniu pożywienia, czy już trącąca myszką makieta wykorzystana w finalnej partii filmu - produkt ten nieporównanie częściej promuje się takimi obrazkami. Nie powiem, że kleista masa robiąca za obcą formę życia nie przykuwała mojej uwagi (w sumie znakomita robota!), ale będę się upierać, że szczytowym osiągnięciem twórców efektów specjalnych jest tutaj portret małego Blobka opasującego ludzką kończynę. Zjawisko zaobserwowane w gabinecie lekarskim. Czyli trochę później, bo gdy pierwsza ofiara kosmicznej istoty przypadkiem spotyka się z głównym bohaterem filmu, nastoletnim Steve'em Andrewsem i jego dziewczyną Jane Martin (taka sobie kreacja Anety Corsaut) jego dłoń dostrzegalnie opasa twardsza masa, która dopiero u miejscowego lekarza przybierze płynniejszą formę. Tym samym bardziej upodabniając się (a raczej niejako zwiastując ich nastanie) do cielistych, rozlazłych, ohydnych cielsk, które zaczną wyrastać niczym grzyby po deszczu dopiero w siódmej i ósmej dekadzie tego samego stulecia.
Akcja „Bloba - zabójcy z kosmosu” rozgrywa się podczas jednej nocy. W niewielkiej amerykańskiej miejscowości. W uroczym, spokojnym miasteczku w Pensylwanii, gdzie właśnie wylądował meteoryt, jak szybko się okazuje wypełniony jakąś kleistą substancją. Mazią, która się przylepia. Zupełnie jak pasożyt wszczepia się w inny żywy organizm, ale wraz z postępem akcji coraz mniej będzie przypominać (nie)zwykłego pasożyta. Z czasem to kosmiczne coś przekształci się w samowystarczalny, odrębny organizm. Galaretkę truskawkową, czy jak kto woli mocno zagęszczony kisiel, który nie wozi się na człowieku ani zwierzęciu tylko w mgnieniu oka nieboraków pożera. Niektórzy uważają, że „Blob - zabójca z kosmosu” jest dziełem niezamierzenie zabawnym, ale ja bardziej skłaniam się ku temu, że dowcip był jak najbardziej przemyślanym zabiegiem. Weźmy na przykład akcję z dziadkiem, którego z łóżka zrywa kakofonia bijących na alarm dźwięków. Toż to ewidentnie z lekka prześmiewcze ujęcie nastrojów panujących w powojennym amerykańskim (i nie tylko) społeczeństwie. Nieustającej czujności, ciągłej gotowości na nalot wrogiej armii. Jak się domyślam nie o takie incydenty głównie się niektórym nieprzychylnym odbiorcom „Bloba” rozchodzi, ale o wygląd samego tego antybohatera. Potwora, który w gruncie rzeczy jest jedną wielką galaretopodobną kupą. Bez twarzy, bez kończyn – ot góra mazi, która nieśpiesznie, wręcz ślamazarnie toczy się, tak naprawdę to pełza, po małym amerykańskim miasteczku w poszukiwaniu pożywienia. Im więcej je, tym bardziej rośnie, a biorąc pod uwagę fakt, że historia zamyka się w ciągu jednej nocy, to przyznacie chyba, że proces ten (tj. wzrost kosmicznej ameby) przebiega nadzwyczaj błyskawicznie. Tylko czekać, aż osiągnie rozmiary tej miejscowości, a jeśli się jej nie zatrzyma, to swoim cielskiem przykraje cały kraj. A na końcu planetę. Takie przekonanie bez wątpienia starali się wytworzyć w oglądających twórcy tego zwariowanego obrazu. Stąd przede wszystkim bierze się groza tej niecodziennej sytuacji, z jaką pewnej nocy zderzają się mieszkańcy niewielkiej mieściny gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Temu właśnie starają się zapobiec młodzi ludzie, którzy jako pierwsi zwietrzyli zagrożenie. Do takiego scenariusza Steve Andrews i jego przyjaciele starają się nie dopuścić. Nawet choćby musieli przy tym zginąć. W każdym razie Steve i jego dziewczyna, Jane, ponad wszelką wątpliwości liczą się z tą ewentualnością. Są w pełni świadomi ryzyka, ale to nie osłabia ich woli walki. Bo to bardzo dzielne nastolatki są. Prawdziwi amerykańscy bohaterowie. Tacy, na których zawsze można liczyć, gdy trzeba zawalczyć o naszą kochaną planetę. Znamy ten nieskromny model przeciętnego Amerykanina, który w sumie wciąż bywa forsowany w kinie (wiadomo, głównie amerykańskim), ale widać już dość duży postęp w nabywaniu samokrytycyzmu. Ujmę to tak: moim zdaniem amerykańskie kino, generalnie rzecz biorąc, nie nosi już tak wyraźnych znamion samouwielbienia, jak niegdyś. Tak naprawdę to jeszcze w latach 90-tych XX wieku nader chętnie raczono nas opowieściami o nieulęgłych Amerykanach ratujących nas wszystkich. Muszę przyznać, że ma to swój urok. To znaczy zawsze mnie rozczula i bawi takie ujęcie filmowych postaci. W „Blobie - zabójcy z kosmosu” Irvina S. Yeawortha Jr. szczerze mówiąc ładnie mi się ono zsynchronizowało z całością. Jakoś pasowało mi do słodko-gorzkiej, raz śmiertelnie poważnej, innymi razy wesolutkiej i/lub romantycznej tonacji, w jakiej utrzymano ten wybornie rozrywkowy obraz. Zręcznie poukładany, tj. dobrze rozplanowany, opowiedziany w sposób, który praktycznie nie pozwalał mi na choćby moment nieuwagi. Z prawdziwymi wypiekami na twarzy śledziłam tę bezpretensjonalną, nieprzekombinowaną, nic-na-siłę opowieść o porządnych nastolatkach (takich, co to rzadko kłamią i równie rzadko broją, a jak im się zdarzy, to szczerze żałują, głośno przyznają, że przesadzili), mężnie stawiających czoło wyjątkowo groźnej obcej formie życia. UWAGA SPOILER Swoją drogą ciekawy zwrot zastosowano w przypadku „bandy trojga” - wydawało się, że chuligani, klasyczni bad boye, a tu taka niespodzianka. I skoro już w spoilerze jesteśmy: gdzie się podział piesek? Odnalazł drogę do Jane? KONIEC SPOILERA. Odprężający, ale i stosownie ponury klimat, który jak to zazwyczaj w XX-wiecznym kinie bywało, praktycznie na równych prawach budują i zdjęcia Thomasa E. Spaldinga, i zróżnicowana ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Ralpha Carmichaela, czarował mnie z siłą porównywalną do tej, jaką niosła fabuła. Cały ten nadzwyczaj angażujący, genialny w swojej prostocie tekst. Aha, gdyby ktoś się zastanawiał, skąd ten dym, w jednym ujęciu, za placami Steve'a McQueena (ja się zastanawiałam), to dokopałam się do informacji, że aktor na planie „Bloba” jarał jak smok. Gdy nagrywano tę scenkę trzymał odpalonego papierosa za plecami. Chował, bo jego bohater, oczywiście, po żadne używki nie sięgał. Ani on, ani nikt z jego towarzystwa. Bo kiedyś to młodzież grzeczna była, nie to co teraz... yhm.
Piękny film, po który sięgnęłam stanowczo zbyt późno. Aż mi wstyd, że tak długo to spotkanie odwlekałam. Uznałam, że remake Chucka Russella na razie mi wystarczy, z tego prostego powodu, że co do zasady, jeśli chodzi o filmowy horror, zdecydowanie bardziej cenię sobie klimaty z ósmej dekady XX wieku (moja ulubiona). Założyłam więc, że „Blob - zabójca z kosmosu” Irvina S. Yeawortha Jr. w moich oczach zapewne nie wypadnie tak dobrze, jak wspaniała „Plazma” Chucka Russella. A tu proszę, poziom dość wyrównany. No dobrze, gdybym koniecznie musiała wybrać, to jednak przygarnęłabym nowszą wersję (są też plany nakręcenia współczesnej, XXI-wiecznej, wersji „Bloba”), ale tym pierwszym filmem o galaretowatym potworze pożerającym wszystko, co się rusza, o istocie znanej jako Blob, też jestem w niemałym stopniu zachwycona. No urzekła mnie ta historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz