Claire jest zdolną stylistką fryzur, której mocno doskwiera samotność. Jest też seryjną morderczynią, która swoje ofiary wybiera również wśród klientek. Zdejmuje z nich skalpy i gromadzi je w przydomowej piwnicy. Trofea te pozwalają jej choć przez chwilę poczuć się jak ktoś inny. Ktoś, kim chciałaby być. Kiedy Claire bardziej zbliża się do jednej ze swoich klientek, Olivii, która niedługo ma wyjść za mąż, jej życie wreszcie nabiera barw. Stylistce brakuje obycia towarzyskiego, ale w obecności Olivii i jej znajomych stara się zachowywać tak, jak według niej trzeba. Nie zawsze jest zadowolona z efektów, ale nie ustaje w wysiłkach, by przypodobać się Olivii.
W 2016 roku ukazał się piętnastominutowy filmik pod tytułem „The Stylist” wyreżyserowany przez fankę kina grozy, Jill Gevargizian. W roli głównej obsadziła Najarrę Townsend, która po paru latach „powtórzyła ten występ”. W pierwszym pełnometrażowym obrazie Gevargizian, będącym rozszerzoną wersją „The Stylist”. I noszącym ten sam tytuł. Scenariusz Gevargizian napisała razem z Erikiem Stolze i Erikiem Havensem, scenarzystą krótkometrażówki, od której to wszystko się zaczęło. Pomysł na historię o morderczej stylistce fryzur wyszedł od Gevargizian, która także zajmuje się fryzjerstwem, ale nic nie wiadomo o tym, by zabijała niektóre ze swoich klientek. Inspirację czerpała przede wszystkim ze swojego ukochanego filmu, „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, a jednym z jej głównym dążeń było nakłonienie publiczności do wejścia w skórę morderczyni. W żadnym razie nie zabiegała o akceptację dla krwawego procederu Claire, zależało jej tylko na tym, by widz spojrzał na nią również jak na cierpiącego człowieka, nie tylko „potwora w ludzkiej skórze”. Pierwszy pokaz „The Stylist”, thrillera psychologicznego z elementami gore, odbył się we wrześniu 2020 roku na Fantastic Fest w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych. Potem gościł jeszcze na innych filmowych festiwalach, a szersza dystrybucja (internet) rozpoczęła się pierwszego marca 2021 roku.
Jill Gevargizian omawiając w mediach swój debiutancki film wspomniała kobietę, którą skazano na śmierć za coś, czego nie zamierza usprawiedliwiać. Dopuściła się ona czegoś naprawdę niewybaczalnego, ale według Gevargizian można było temu zapobiec. Już w okresie nastoletnim bowiem zwróciła ona uwagę odpowiednich organów. Organów, które mogły, pewnie nawet powinny, jej pomóc, ale jak to często bywa pozostawiły ją samej sobie. System zadziałał dopiero wówczas, gdy dopuściła się zbrodni – postawiono ją przed sądem i skazano na karę śmierci, którą jakiś czas później wykonano. Zwykle na ludzi, którzy dopuszczają się naprawdę odrażających czynów patrzy się jedynie przez pryzmat tychże. Przykleja się im łatkę „potwora” i nawet nie próbuje spojrzeć na nich jak na człowieka. Odmawia się im człowieczeństwa, dehumanizuje, bo tak jest prościej, wygodniej. Jill Gevargizian należy do tej mniej licznej grupy osób, które mają chęć i odwagę odkrywać też tę drugą stronę medalu. To dość ryzykowne, choć spotykane już w kinie, podejście do czarnego charakteru, ponieważ łatwo zasiać w widzach przekonanie, że próbuje się usprawiedliwić kogoś, kto ponad wszelką wątpliwość dopuszcza się potwornych czynów. Usprawiedliwić seryjną morderczynię. Porywając się na takie historie trzeba bardzo się pilnować, ażeby przypadkiem nie zapracować sobie na niechlubną etykietkę artystki sympatyzującej z ludźmi przelewającymi krew bliźnich. W moim poczuciu Gevargizian i jej ekipie udało się znaleźć tę równowagę. Skierować na tytułową postać dwa reflektory – pokazać ją zarówno w ciemnym, jak i w jaśniejszym świetle. To drugie warunkuje wprawdzie pierwsze, ale nie rozgrzesza. Nie w moich oczach. W sumie już dla samego występu Najarry Townsend warto było zobaczyć „The Stylist”. W tej niewątpliwie niełatwej roli, aktorka spisała się wprost obłędnie. Pokazała ogromną paletę emocji tak by przekładały się one na oglądającego. Kiedy Claire rozpaczała, smutek ogarniał i mnie. Kiedy w jej serce wlała się nadzieja, i we mnie ona zaiskrzyła. Kiedy zaś „wstępował w nią demon”, we mnie wstępowała odraza. Ze zgrozą patrzyłam na jej mroczną działalność, na jej sposób radzenia sobie z trudami dnia codziennego. Claire desperacko szuka sposobu na wyrwanie się z kleszczy samotności. Chciałaby mieć przyjaciół, marzy o założeniu rodziny i toczeniu takiego prostego, acz satysfakcjonującego życia, jakim cieszą się na przykład jej klientki. Kobiety, które opowiadają jej o sobie, kiedy zajmuje się ich włosami. Właściwie tylko w ten sposób Claire czuje się bliżej innych. To jedyna forma nawiązywania stosunków międzyludzkich, jaką praktykuje przed przyjęciem oferty Olivii (przekonująca kreacja Brei Grant), jednej ze swoich wiernych klientek. Claire robi dla niej wyjątek – zwykle nie zajmuje się fryzurami ślubnymi, ale Olivii daje się uprosić. Z perspektywy Claire ta decyzja okazuje się strzałem w dziesiątkę. Wreszcie dostaje szansę na nawiązanie bliższej relacji z drugim człowiekiem. Wreszcie znajduje prawdziwą przyjaciółkę. I nie ma już potrzeby kraść życia innym. Claire zamyka ten rozdział swojego życia (zabija dechami) i nie bez obaw wkracza w zupełnie nowy dla niej świat. Poznaje smak życia, jakie zawsze chciała wieść. Smak, który zauważalnie jest dla niej nieco cierpki. Claire choć bardzo się stara (za bardzo), nie potrafi odnaleźć się ani w większym, ani nawet w jednoosobowym towarzystwie. Trudno, żeby przychodziło jej to naturalnie, skoro dotychczas jej kontakty z ludźmi ograniczały się jedynie do niezobowiązujących rozmów z klientami i ekspedientkami.
„The Stylist” Jill Gevargizian może być odbierany albo jako dość makabryczny psychothriller, albo jako umiarkowanie krwawy horror psychologiczny. Ja bardziej skłaniam się ku pierwszemu z wymienionych, choć obraz ten przywiódł wspomnienia „Maniaca” Francka Khalfouna, remaku kultowego filmu z 1980 roku w reżyserii Williama Lustiga. Podobny klimat? Wrażliwość? Trudno powiedzieć. Wiem tylko, że śledząc dzieje Claire myślałam głównie nie o tej oryginalnej, ale właśnie uwspółcześnionej wersji „Maniaka”. Pomimo to uważam, że pierwszy długometrażowy film Jill Gevargizian jest filmem z charakterem. Jest w tych obrazach i dźwiękach hipnotyczna stylowość, od czasu do czasu nawet ewidentna zmysłowość. Bije z tych zręcznie zmontowanych zdjęć (warto wyróżnić: dzielenie obrazu à la Brian De Palma) jakaś żywotność, specyficzna plastyka: mnóstwo wystudiowanej, starannie obliczonej jaskrawości. Ciekawie komponuje się to ze ścieżką dźwiękową – spokojnymi, melancholijnymi, ale i obarczonymi nienachalną, nieagresywną, ledwo zaznaczaną groźbą (jest w tym coś trwożliwego, choć tak smutnego) - utworami wygrywanymi na prawdziwych instrumentach. Magiczne trio, które pracowało też nad krótkometrażówką stanowiącą podstawę omawianego filmu: Robert Patrick Stern (zdjęcia), Nicholas Elert (muzyka) i John Pata (montaż). Wspólnymi siłami wytworzyli efektywną i charakterną warstwę audiowizualną. Oczywiście przy wsparciu pozostałych członków ekipy, którym profesjonalizmu też nie zamierzam odmawiać oraz pod kierownictwem kobiety, która jest szaleńczo zakochana w kinie grozy. To czuć w „The Stylist”. Choć poszukiwacze oryginalnych motywów mogą poczuć się nieco rozczarowani. Modus operandi wymyślonej przez Jill Gevargizian seryjnej morderczyni to jest jakiś pomysł. Co prawda ona sama nie ukrywa, że owoc ten wydała „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera, ale szczerze mówiąc nie domyśliłabym się tego, gdyby reżyserka i współscenarzystka omawianego dziełka nie podała tej informacji do wiadomości publicznej. Owszem, Claire wzorem Leatherface'a, wykorzystuje swoje makabryczne trofea w charakterze czegoś na kształt ubioru. A konkretnie na naszych oczach (realistycznie się prezentujące – nawet substancja imitująca krew – praktyczne efekty specjalne) odkrawa z głów jeszcze żywych kobiet (ofiary tracą przytomność po spożyciu jakiegoś środka, który Clair zazwyczaj ukradkiem dodaje do ich napojów) fragment skóry, z którego wyrastają włosy. Gdy już pozyska swój cenny łup, dopełnia dzieła zniszczenia jednostki ludzkiej, czego już z taką dokładnością twórcy nie unaoczniają. Nie ulega jednak wątpliwości, że Claire nie tylko pozbawia życia swoje wcześniej okradzione z interesującej ją części ciała, ofiary, ale również pozbywa się ich zwłok. Stara się je ukryć, ale nie można powiedzieć, że wykazuje się przy tym jakąś wielką inwencją, a już na pewno nie wkłada w to dużo wysiłku. Bo i nie ma takiej potrzeby. To się sprawdza. Do czasu? To bardzo prawdopodobne. Nawet jeśli Claire wytrwa w swoim postanowieniu niepozyskiwania większej liczby skalpów, pomagających jej poczuć się jak nie ona. Przedzierzgnąć w kogoś innego. W którąś z kobiet, które w domyśle zdążyła poznać jedynie powierzchownie i które zdążyła już ograbić z życia... i włosów. Chore? Z pewnością. Godne najwyższego potępienia? Pewnie, że tak. A czy warte zbadania? Warte bliższego poznania tej bez wątpienia chorej młodej kobiety? Mnie jak najbardziej zachęcili twórcy do zagłębienia się w ten przypadek. Nie twierdzę, że było to przeżycie łatwe i przyjemne, bo i nie taki był cel „The Stylist”. Miałam czuć się nieswojo, niekomfortowo z emocjami, które chcąc nie chcąc, we mnie rozkwitały. Ścierały się. Kłóciły. Kłóciła się odraza ze współczuciem. Kłócił się przytłaczający smutek z nadzieją. Pewność, że Claire nie zasługuje na szczęśliwy żywot, o który teraz tak zdecydowanie zabiega, ale też żałowanie takiego stanu rzeczy. Żałowanie, że nie może być to jedna z tych historii, w której unicestwienie/zdemaskowanie czarnego charakteru przynosi oczyszczenie. Takie historie zwykle nie mają happy endu. Bo nawet jeśli pozytywnej bohaterce (Olivii) uda się wyjść z tego cało, to zostaje jeszcze antybohaterka. Mordercza stylistka fryzur, która najbardziej pragnie kontaktu z drugim człowiekiem. Od potrzeby zabijania, a właściwie gromadzenia skalpów bez oporów zdzieranych z nieszczęsnych kobiet, silniejsze zdaje się być w Claire łaknienie bratniej duszy, choćby tylko jednej, ale niewątpliwie nie pogardziłaby też jakimś większym gronem zaufanych ludzi. Osób, którzy pokolorowaliby jej szary, smutny światek. W ten sposób w Claire rodzi się nowa obsesja. Obsesja na punkcie Olivii, kobiety, która zaprosiła ją do swojego świata. Wyszła z inicjatywą, jakiej dotychczas nie okazywała w kontaktach ze swoją stylistyką. Dała odczuć Claire, że jest gotowa na stworzenie z nią bliższej więzi. I nie ma podstaw, by zastanawiać się, czy Olivia naprawdę chce widzieć w niej przyjaciółkę, czy jedynie utrzymać Claire w postanowieniu, o które nasza protagonistka usilnie zabiegała. Innymi słowy, nie wydaje się, żeby Olivią kierowały egoistyczne pobudki. Tak, zależy jej by to właśnie Claire uczesała ją do ślubu, ale to jeszcze nie oznacza, że celowo wprowadza swoją stylistką w błąd zacieśniając ich relację. Nie widziałam w tym wyrachowania, cynizmu, egoizmu. Widziałam po prostu dwie kobiety, pomiędzy którymi powoli rodzi się przyjaźń. W co jedna musiała wkładać heroiczny wręcz wysiłek, podczas gdy drugiej przychodziło to zupełnie naturalnie. Jak można się spodziewać z czasem rzecz trochę bardziej się skomplikuje, a w finale... Mocna, ale też, jakkolwiek to zabrzmi, trochę zabawna rzecz. Raczej niezamierzenie. W dodatku przynajmniej od kilku-kilkunastu minut można się tego spodziewać. Przewidzieć to makabryczne uderzenie. Tę makabreskę.
Myślę, że przydałoby się dodać „The Stylist” ze dwie sceny mordów, bo chwilami opowieść traci pęd. Wkradają się w to przestoje, dla mnie drobne, ale dla niektórych mogą to być naprawdę potężne utrudnienia. Pełnometrażowy debiut reżyserski Jill Gevargizian nieśpiesznie (ale patrząc całościowo, nie szczegółowo, powiedziałabym, że nie tak znowu przesadnie) przeprowadza nas przez historię morderczej stylistyki fryzur, która nade wszystko pragnie nawiązać bliższą relację z drugim człowiekiem. Klimatyczną, zmysłową, makabryczną i depresyjną opowieść o seryjnej morderczyni i jej rodzącej się obsesji na punkcie jednej z klientek. Stylowy thriller psychologiczny, jak na ten gatunek dość szczodrze podlany krwią albo umiarkowanie krwawy horror psychologiczny, jak kto woli. „Kierowniczka tego zamieszania” woli horror.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz