Stronki na blogu

niedziela, 20 czerwca 2021

Ruth Ware „Śmierć pani Westaway”

 

Mieszkająca w Brighton w Anglii dwudziestojednoletnia tarocistka, Harriet 'Hal' Westaway, po nagłej śmierci matki, która wychowała ją w pojedynkę, musiała praktycznie z dnia na dzień się usamodzielnić. Na początku jakoś udawało jej się wiązać koniec z koniec, ale z czasem wpadła w długi. Lichwiarz, od którego nieopatrznie pożyczyła niewielką sumę pieniędzy, coraz bardziej natarczywie domaga się spłaty ogromnych odsetek. Hal ma mało czasu na zdobycie niewyobrażalnej dla niej gotówki, ale nadzieję daje jej niespodziewany list od prawnika jej rzekomej babki, Hester Mary Westaway. Kobieta niedawno zmarła, ale wszystko wskazuje na to, że umieściła Hal w swoim testamencie. Dziewczyna nie ma wątpliwości, że doszło do pomyłki, ale po namyśle, decyduje się wykorzystać szansę, jaką zesłał jej los. Przyjmuje zaproszenie do ogromnej, acz zaniedbanej wiejskiej posiadłości Trepassen w Kornwalii, gdzie najbliższe dni spędzi z prawdziwą rodziną pani Westaway, którą zdesperowana dziewczyna zamierza oszukać.

Pierwotnie wydana w 2018 roku „The Death of Mrs. Westaway” (pol. „Śmierć pani Westaway”) to czwarta z kolei powieść bestsellerowej brytyjskiej autorki porównywanej głównie do Agathy Christie, Ruth Warburton, opublikowana pod pseudonimem Ruth Ware (pod swoim prawdziwym nazwiskiem wcześniej publikowała powieści dla młodzieży), po „W ciemnym, mrocznym lesie”, „Dziewczynie z kabiny numer 10” i „Grze w kłamstwa” - prawa do sfilmowania tych trzech pozycji zostały już sprzedane - oraz przed „Pod kluczem” i jeszcze niewydaną w Polsce „One by One”. „Śmierć pani Westaway” to utrzymany w klimacie gotyckim thriller psychologiczny, który w pewnym zakresie miał działać jak klasyczne utwory oparte na zagadce zamkniętego pokoju. W swoich poprzednich dreszczowcach Ware na pierwszym planie stawiała żeńskie postacie, które w niebezpieczeństwie znalazły się „nie z własnej winy”, w „Śmierci pani Westaway” spróbowała natomiast czegoś innego. „Powołała do życia” bohaterkę, która niejako sama sprowadza na siebie dodatkowe kłopoty. Młodą kobietę, która miała być mniej sympatyczna, może trochę bardziej wyrachowana, od tej spotkanej przez czytelników. W każdym razie plan Ruth Ware był inny, ale w trakcie pisania jej bohaterka w pewnym sensie „przestała jej słuchać”. Ostatecznie stając się kimś, kogo Ware szczerze pokochała. Znaczna część jej czytelników również.

Absolwentka University of Manchester (studiowała anglistykę), która przed rozpoczęciem kariery pisarskiej chwytała się różnych zajęć – była kelnerką, publicystka, księgarką, spędziła też trochę czasu w Paryżu, gdzie uczyła języka angielskiego. Przelewaniem na papier wymyślonych historyjek zajmuje się od dzieciństwa (zaczęła mając siedem-osiem lat), ale do trzydziestego któregoś roku życia traktowała to wyłącznie jako hobby, tzw. „pisanie do szuflady”. Najpierw publikowała pod swoim własnym nazwiskiem, jako Ruth Warburton, i były to powieści dla młodzieży, ale prawdziwą sławę przyniosły jej dreszczowce pisane jako Ruth Ware (pseudonim artystyczny). „Śmierć pani Westaway” to moje drugie spotkanie z twórczością tej pani. Najpierw była powieść „Pod kluczem”, która poza wszystkim innym pokazała mi, że ta brytyjska pisarka tworzy coś w rodzaju nowych budowli na leciwych platformach. Wykorzystuje sprawdzone motywy, przywołuje klasycznego ducha - w „Pod kluczem” i w „Śmierci pani Westaway” mamy klimat gotycki – pod współczesną kołderką. Główna bohaterka omawianej książki żyje w czasach dzisiejszych, ale w pewnym momencie, dosyć szybko, tak jakby przenosi się w czasie. Przenosi się do... Manderley. Stara, ogromna posiadłość, wprost przesiąknięta złą energią swojej poprzedniej, niedawno zmarłej właścicielki, tytułowej Hester Mary Westaway, którą od niepamiętnych czasów opiekowała się nowa pani Danvers. To znaczy pani Warren, mocno już posunięta w latach „prawa ręka” nestorki rodu Westaway, która właśnie pożegnała się z tym światem. Ruth Ware ponad wszelką wątpliwość była świadoma podobieństw pani Warren do pani Danvers z „Rebeki” Daphne du Maurier. Tak miało być, to był jak najbardziej celowy zabieg. A to wyraźne powiązania z kolei uprawdopodabnia, przynajmniej moje, przeświadczenie, że Trepassen to nowe Manderley, a pani Westaway to nowa Rebeka de Winter. W takim razie Harrier 'Hal' Westaway musi być następczynią bezimiennej narratorki tegoż ponadczasowego dzieła Daphne du Maurier. Tutaj sprawa jest bardziej zagmatwana. Bo choć na ów niepewny grunt, jakim jest rozległa posiadłość Trepassen, Hal wchodzi pod postacią nieznającego życia, rozczulająco niewinnego, kompletnie zagubionego, nieśmiałego i trochę naiwnego dziewczątka, w rzeczywistości jest małą spryciulą, żeby już nie używać słowa „oszustka”. Bo to chyba za daleko idący wniosek. Hal świadczy wprawdzie „magiczne” usługi (tarot, wróżenie z dłoni, czytanie w myślach), w które sama nie wierzy, ale trudno na nią patrzeć jak na bezduszną manipulantkę, rasową szarlatankę, jednostkę, która bez najmniejszych skrupułów żeruje na ludzkiej naiwności. Nie przypisuje sobie tajemnej mocy, a wręcz stara się przekonać swoich co bardziej zafiksowanych na tym punkcie klientów, że takiej mocy, jakiej u niej szukają, nie posiada. Co więcej, niektórym ludziom pomaga w wychodzeniu na prostą. Świadczy coś na kształt usług terapeutycznych. W tym fachu niezbędna jest umiejętność czytania ludzi, którą Hal opanowała. Taka tam domorosła profilerka. Wróżbitka o gołębim sercu. Wyczulona na krzywdę innych, w miarę możliwości pomagająca bliźnim, niepotrafiąca jednak pomóc sobie. Szczerze mówiąc, wzruszył mnie nieszczęsny los tej przedwcześnie dojrzałej dwudziestojednolatki. Przygnębiający, niesprawiedliwy żywot, tym bardziej bolesny, że w realnym świecie dotykający nieprzebraną rzeszę ludzi. Stos zaległych rachunków, ostateczne wezwania do zapłaty i co gorsza absurdalnie wysoko oprocentowana pożyczka zaciągnięta u człowieka, który nie zwykł okazywać litości swoim dłużnikom. Lichwiarza bynajmniej niestroniącego od przemocy i jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, „nie ma na niego prawa”. Policja nic nie widzi i nic nie słyszy. Pożyczyłeś to spłacaj, choćby do końca swoich dni na tym okropnym padole, nam nic do tego. Hal pewnie i tak w końcu poszukałaby pomocy u organów ścigania, ale boi się zaryzykować. Bo nie może wykluczyć, że jej wierzyciel ma tam przyjaciół. Hal jest więc w kropce. Nie ma pieniędzy, a czas się kończy. I wtedy pojawia się iskierka nadziei. Szansa na wydostanie się z bagna, w które wpadła niedługo po tragicznej śmierci swojej ukochanej matki.

Każdy ma jakieś tajemnice, jakieś rzeczy do ukrycia, i jest w stanie wiele – czasem niewiarygodnie wiele – zrobić, by ich nie wyjawić.”

Ruth Ware na kartach „Śmierci pani Westaway” skrupulatnie odmalowuje portret pokrzywdzonej, tak przez okrutny los, jak własne nieprzemyślane wybory (które usprawiedliwia choćby jej młody wiek, ale przede wszystkim nieodwracalna strata najbliższej jej osoby: żałoba przysłoniła wszystko inne), młodej kobiety, która, jak przeczuwamy, teraz wkracza na jeszcze bardziej grząski teren. Dobrze wie, że omyłkowo uznano ją za wnuczkę Hester Mary Westaway i umieszczono w jej testamencie, ale po zastanowieniu dochodzi do wniosku, że nie może sobie pozwolić na ujawnienie prawdy, którą najwyraźniej zna tylko ona. Główny wykonawca ostatniej woli Hester i wszyscy inni członkowie rodu Tych Westawayów, nie wiedzą, że Hal nie jest jedną z nich. Przypadkowa zbieżność nazwisk, do tego wszystko się sprowadza... Protagonistka „Śmierci pani Westaway” można powiedzieć, ulega stereotypowemu myśleniu o ludziach, którym się lepiej powodzi. Uznaje, że nikomu większej krzywdy nie przysporzy, jeśli przyjmie nienależne jej pieniądze, bo jak zdążyła się zorientować Westawayom żyje się na tyle wygodnie, że kilka tysięcy funtów w tę czy we wtę nie zrobi im różnicy. Szybko jednak dociera do niej, że jej założenie było błędne. Może nawet oszukiwała samą siebie. Pieniądze to wszak nie wszystko. Westawayowie może i nie mają problemów finansowych, ale mają inne, niewykluczone, że dużo poważniejsze. I tak przechodzimy do rodzinnych tajemnicy. Trupów pochowanych w przestronnych szafach stojących w „nawiedzonym” domostwie. Zaniedbanej, osamotnionej rezydencji, w której wciąż czuje się obecność despotycznej Hester Westaway, niedawno zmarłej matki Hardinga, Ezry, Abla i zaginionej przed ponad dwudziestoma laty Maud. Najbliższe dni Hal spędzi w tym nader niewygodnym, mroczny miejscu, w towarzystwie synów testatorki oraz żony Hardinga, Mitzi i ich małoletnich dzieci, Richarda. Kitty i Freddiego. I oczywiście pani Warren, liczącej sobie przynajmniej osiemdziesiąt lat, wieloletniej gosposi i najbardziej zaufanej osoby tytułowej pani. Sporych rozmiarów wiejska posiadłość w „Śmierci pani Westaway” miała pełnić rolę klasycznego zamkniętego pokoju. Ruth Ware konsekwentnie podrzuca coraz to wyraźniejsze tropy wskazujące na to, że w Trepassen w przeszłości coś złego się wydarzyło. I najprawdopodobniej miało to jakiś związek z dziewczyną imieniem Maggie, autorką dziennika, do którego autorka da nam częściowy wgląd – fragmenty retrospektywne, z roku 1994. Im bardziej się w tę przepysznie klimatyczną opowieść zagłębiałam, tym dalej odchodziłam myślą od „Rebeki” Daphne du Maurier na rzecz... „Kwiatów na poddaszu” V.C. Andrews. Pokój zamykany od zewnątrz, w którym - o nie! - zostaje zakwaterowana, trzeba jej to oddać, nieobojętna na krzywdę bliźnich, młodziutka bohaterka tocząca wewnętrzną wojenkę. Ta regularna, zawzięta bitwa z myślami, mentalna/emocjonalna huśtawka wprawiona w ruch decyzją o odebraniu nienależnego jej spadku, to kolejny element, który właściwie przyśrubował mnie do tej pozycji. Jak ładnie się wkomponował w gotycki klimat emanujący z tej tradycyjnej opowieści o starym domu kryjącym mroczne tajemnice i grupce osób poniekąd zmuszonej do zatrzymania się pod tym zmurszałym dachem, w tych przeraźliwie zimnych, odpychających, niewątpliwie nieprzyjaznych murach. Osób, bądź co bądź, dających się lubić. No dobrze, są wyjątki, ale muszę przyznać, że nawet te postacie, których zaufaniem, za podszeptem autorki, obdarzyć nie mogłam - w każdym razie nie tak trwałym, jakim tak naprawdę, z miejsca obdarzyłam Hal – reprezentowały sobą coś miłego. Obok podejrzeń, cichych i głośnych alarmistycznych dzwonków, oczywiście uruchamianych przez samą Ware, przebiegłą powieściopisarkę, której tutaj troszkę nóżka się powinęła. Bo tę zagadkę udało mi się przedwcześnie rozpracować. I to we wszystkich jej obszarach, wypada bowiem zaznaczyć, że mrok Trepassen dociera do kilku korytarzy. Ta intryga ma parę gałęzi, ale jakkolwiek nieprawdopodobnie to zabrzmi, autorka do końca pozostaje wierna fabularnej prostocie dawnych opowieści o niepokojących starych domach i jeszcze bardziej niepokojących ludziach. Efektywnej prostocie. W jej rękach, na pewno.

Przewidywalna, ale to jakoś tej literackiej uczty mi nie popsuło. Uczty przygotowanej przez współczesną pisarkę, która w mojej ocenie jest najpoważniejszą kandydatką do przejęcia pałeczki po Daphne du Maurier. Ale już bez tego kwiecistego, prawie że poetyckiego, języka nieodżałowanej autorki „Mojej kuzynki Racheli”. Tak czy inaczej, Ruth Ware (właściwie Ruth Warburton) jest jednym z moich większych odkryć literackich ostatnich lat. Urodzona i mieszkająca w Anglii, „pisząca po gotycku” w epoce tu i teraz. Przynajmniej w „Śmierci pani Westaway” i w „Pod kluczem”, bo to jak na razie jedyne znane mi utwory tej pani. Aż wstyd się przyznać, skoro to takie wielkie odkrycie... Solennie obiecuję, uroczyście przysięgam, że nadgonię, a tymczasem zapraszam wszystkich sympatyków thrillerów psychologicznych i oczywiście klimatów gotyckich do posiadłości Trepassen. Bo niedawno zmarła właścicielka tego mrocznego miejsca, pani Westaway, coś tam dla Was zostawiła.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz