Stronki na blogu

piątek, 4 czerwca 2021

„Sanktuarium” (2021)

 

Skompromitowany dziennikarz Gerry Fenn przybywa do miasteczka Banfield w stanie Massachusetts, aby przyjrzeć się obiecującej sprawie okaleczenia krowy pewnego hodowcy, która okazuje się bardziej pospolita, niż oczekiwał. Na polu, w wiekowym drzewie, Fenn znajduje jednak starą lalkę, którą postanawia wykorzystać w swoim artykule. Niszczy ją i naprędce wymyśla historię, która powinna spodobać się jego czytelnikom. Po zapadnięciu zmroku Gerry zostaje zaskoczony na drodze przez młodą kobietę, która jak się okazuje zmierza do znanego mu już drzewa. Fenn zabiera ją w bezpieczne miejsce, gdzie poznaje jej lekarkę Natalie Gates, która informuje go, że dziewczyna, osiemnastoletnia Alice Pagett, jest głuchoniema. Dziennikarz jest jednak przekonany, że na polu z jej ust wydobywały się jakieś słowa. I faktycznie okazuje się, że Alice ozdrowiała i co więcej zyskała zdolność uzdrawiania innych. Dziewczyna twierdzi, że to wszystko zasługa Najświętszej Maryi Panny, a od początku świadkujący niezwykłym wydarzeniom w Banfield, Gerry Fenn, staje się jednym z najbardziej zaufanych ludzi Świętej Alice.

W 1983 roku swoją światową premierę miała powieść „Shrine” autorstwa nieżyjącego już Jamesa Herberta, która w Polsce została wypuszczona, w dwóch tomach, w roku 1992 pod tytułem „Święte miejsce” (wydawnictwo Amber). Grecko-amerykański scenarzysta Evan Spiliotopoulos zawsze chciał przełożyć na ekran to dziełko, w którym, jak zdradził, jest zakochany od trzynastego roku życia. W końcu udało mu się przekonać do tego pomysłu firmę Screen Gems, która połączyła siły z Ghost House Pictures. Spiliotopoulos najbardziej cieszył się z zaangażowania Sama Raimiego (tak, ten od „Martwego zła”), współzałożyciela Ghost House Pictures, jednego z producentów reżyserskiego debiutu tego pierwszego, opartego na jego własnym scenariuszu, który udzielił mu wielu cennych rad. Budżet tego amerykańskiego horroru religijnego, zatytułowanego „The Unholy” (pol. „Sanktuarium”), oszacowano na dziesięć milionów dolarów, a prace nad nim znacząco utrudniła pandemia COVID-19. Zdjęcia najpierw na jakiś czas przerwano, a gdy filmowcy na powrót dostali zielone światło, musieli działać w tak zwanym reżimie sanitarnym (wytyczne CDC), co oczywiście wydłużyło pracę. Wieść niesie, że narzucone limity osób (maksymalnie dziesięciu aktorów drugoplanowych naraz) zmusiły Spiliotopoulosa do stawiania tych samych ludzi w pięciu różnych miejscach. Dystrybucję filmu (w kinach) rozpoczęto na przełomie marca i kwietnia 2021 roku, a dotychczasowe wpływy z biletów (arena międzynarodowa) przekroczyły trzydzieści milionów dolarów.

Święte miejsce” Jamesa Herberta czytałam parę ładnych lat temu i niestety nie znalazłam czasu na odświeżenie sobie tej pozycji przed spotkaniem z jej ekranową wersją, „Sanktuarium” w reżyserii i na podstawie scenariusza Evana Spiliotopoulosa, miłośnika rzeczonej powieści. Albo stety, bo niewykluczone, że świeżo po lekturze pierwowzoru omawianej produkcji, mój odbiór „Sanktuarium” byłby dużo? ciut? gorszy. Pamiętam bowiem, że książka całkiem nieźle mi się czytała, ale też pamiętam, że wtedy nie uznałam jej za jedno z najbardziej godnych polecenia powieściopisarskich osiągnięć Jamesa Herberta. „Święte miejsce” nie podbiło mojego serca tak jak chociażby „Nawiedzony” i „Ciemność”, ale też nie przypominam sobie, żebym przy oryginale tak się uhahała, jak przy „podróbce”. I nie mówię tutaj o zamierzenie zabawnych scenkach, które, muszę przyznać, przysłużyły się moim kontaktom z pierwszoplanową postacią, bohaterem dynamicznym, dziennikarzem Gerrym Fennem, w którego w zadowalającym mnie stylu wcielił się Jeffrey Dean Morgan. Nie, gromkim śmiechem wybuchałam na widok niektórych ustępów obliczonych na straszenie. W tej niechlubnej konkurencji wygrywa u mnie niemiłosiernie tandetne przejście przez rzeczkę. Sztuczne tło, sztuczna zjawa „nieudolnie małpująca ruchy Samary Morgan” (swoją drogą ona też upodobała sobie ekrany – już prawie wychodzi czy to z telewizora, czy z komputera). Tak mi się skojarzyło. Wypada też wyróżnić domniemane objawienia Matki Boskiej - świetlista postać, która pokazuje się osiemnastoletniej Alice Pagett - i oczywiście finalną konfrontację. Majstersztyk w kategorii plastikowego, ciężkostrawnego, albo po prostu śmiesznego (cytując „klasyka”: „z humorem trzeba żyć!”), kiczu. Co prawda trochę tych obrazów generowanych komputerowo w „Sanktuarium” się przyplątało, ale szczerze mówiąc we współczesnym kinie grozy można znaleźć bardziej wyrywne, jeśli o to chodzi, straszaki (więcej CGI). To samo tyczy się jump scenek – trochę ich w „Sanktuarium” jest (jeśli o mnie chodzi bez wyjątku nieskutecznych), ale bywało więcej. Parę klimatycznych - przymglonych, posępnych, pachnących mistycyzmem – ujęć w pierwszym reżyserskim dokonaniu Evana Spiliotopoulosa też bez trudu wypatrzyłam. Parę. Najczęściej tkwiłam w oparach tego, co ja nazywam plastikiem: silne kontrasty, czyściutkie, „błyszczące” obrazki, niedostatecznie zagęszczony mrok, bezpieczne, metaliczne czernie, ale i sporo „przyjaźniejszych” jaskrawych, żywych kolorków. Ot, standardowy, nowoczesny straszak, niewpisujący się w tak zwaną nową falę kina grozy, tylko tę wcześniejszą, do której zalicza się między innymi „Obecność” Jamesa Wana. Ale nie radzę nastawiać się na porównywalną jakość. Pewnie nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale zaryzykuję stwierdzenie, że „Sanktuarium” leci dużo niżej od jednej z najgłośniejszych produkcji Jamesa Wana.

Evan Spiliotopoulos wyjawił, że chciał, by jego reżyserski debiut miał więcej wspólnego z thrillerem paranormalnym niż horrorem. Chciał, żeby publiczność zaangażowała się w nieprozaiczną zagadkę, z jaką zderza się skompromitowany dziennikarz w małym miasteczku Banfield w stanie Massachusetts. Miało być tajemniczo, a wyszło... Przyznam się, że z zaskoczeniem przyjęłam te słowa reżysera i scenarzysty „Sanktuarium”. Na to wyznanie natrafiłam już po seansie, a do tego czasu byłam przekonana, że widz w przeciwieństwie do Gerry'ego Fenna od początku miał mieć duże rozeznanie w przypadku tak zwanej Świętej Alice. To znaczy, byłam pewna, że odbiorca filmu ma być tym najbardziej uświadomionym, posiadającym największą, kluczową wręcz wiedzę na temat niezwykłych zjawisk zachodzących w Banfield z mocy nadanej miejscowej dziewczynie, Alice Pagett. Możliwe, że to niepotrzebne, ale na wszelki wypadek: UWAGA SPOILER Prolog osadzony w 1845 roku, w którym widzimy egzekucję przeprowadzoną na pewnej kobiecie (inkwizycja, tak zwane polowanie na czarownice); rozbicie niezbyt urodziwej, żeby nie rzec szkaradnej, laleczki, znalezionej przez Gerry'ego w leciwym drzewie znajdującym się na polu będącym własnością Kościoła i wieczorny incydent z udziałem Alice w tym samym miejscu KONIEC SPOILERA – i nad czym tu się zastanawiać? Gdzie ta tajemnica? Tak czy inaczej, thriller to moim zdaniem nie jest. Czyściutki horrorek, na którym co bardziej doświadczeni, czy jak kto woli bardziej wymagający fani gatunku, wielu okazji do przestraszeń zapewne nie znajdą, ale sama opowieść... Powiedzmy, że mnie w jakimś tam, niewielkim, stopniu to wątpliwej jakości widowisko zabawiło. Po części to zasługa Jamesa Herberta - zarys historii, główne założenia, koncepcja. Ale choć efekty tandetne, choć atmosfera do mnie nie przemawiała (abstrahując już od wspomnianych już, sporadycznych obrazków), choć nie obyło się bez irytujących podniosłych, natchnionych, przesłodzonych kawałków – bo to po amerykańsku jest – to przygoda Gerry'ego Fenna w miasteczku cudów w interpretacji Spiliotopoulosa niespecjalnie mnie wymęczyła. Przyjemnie ogłupiająca rzecz:) Niewymagające myślenia, nieemocjonujące filmidło w sam raz do pogapienia po męczącym dniu. Myślę, że główna w tym zasługa pierwszoplanowej postaci: dawniej rozchwytywanego dziennikarza, który teraz ledwo wiąże koniec z końcem i to niejako na własne życzenie, bo gdy już „dotarł na szczyt” zabrał się do fabrykowania historii, co zresztą nadal czyni. Wymyśla sensacyjne historyjki, które sprzedaje jako autentyczne. Przynajmniej próbuje, bo trudno powiedzieć, jak zapatrują się na to jego, teraz już nieliczni, czytelnicy. Domniemane objawienia Najświętszej Maryi Panny, jakich doznaje jeszcze przed chwilą głuchoniema, cudownie ozdrowiała osiemnastoletnia mieszkanka Banfield w stanie Massachusetts, to dla Gerry'ego Fenna wspaniała okazja do odzyskania sławy: najwspanialszego narkotyku, jakiego kiedykolwiek próbował. Fenn wydaje się być gotowy na wszystko, żeby znowu go zakosztować, ale sprawa Alice Pagett (taka sobie kreacja Cricket Brown), później zwanej Świętą Alice, tak naprawdę wymaga od niego tylko trzymania się prawdy. Fenn może zrezygnować ze swoich zwyczajowych sztuczek, ze swoich nieetycznych zagrywek, ze swoich bezwstydnych kłamstw, bo nawet on, zdeklarowany ateista, nie ma powodów wątpić w to, że jego nowa przyjaciółka dokonuje najprawdziwszych cudów, że obdarzono ją mocą uzdrawiania poprzez dotyk. Uwierz, a będzie Ci dane. Powierz swoją duszę Najświętszej Panience, a będziesz zdrów. Zaufaj Alice, nie wątp, że została pobłogosławiona przez Matkę Bożą, że została przez Nią wybrana do przekazywania innym Jej cennych nauk. Watykan wysyła do Banfield swojego człowieka, doświadczonego śledczego, specjalistę od domniemanych cudów, który nie kryje dumy ze swoich wrodzonych zdolności do obalania tego rodzaju fałszerstw. Jeśli to przekręt, ten mężczyzna na pewno wcześniej czy później to rozpracuje. Obnaży całą brzydką prawdę... Łatwo się domyślić, do jakich wniosków dojdzie nasz wielce zdeterminowany śledczy w koloratce. Do tych samych, do jakich zdążył już dość wujek naszej Alice, proboszcz jej parafii, katolicki ksiądz, William Hagan (William Sadler). I Gerry Fenn, i miejscowa lekarka Natalie Gates (obiecująca, ale uważam trochę zaniedbana przez scenarzystę postać, w którą wcieliła się Katie Aselton) i jak się wydaje wszyscy pozostali mieszkańcy Banfield. A niedługo potem reszta świata. Banfield dołącza do Lourdes i Fatimy: miejsce pielgrzymek, święte miejsce, miejsce wybrane przez samą Najświętszą Marię Pannę. Miejsce, w którym zachodzą nadzwyczajne zjawiska. Coraz to mroczniejsze. Zawisła nad Banfield jakaś groźba, a cała nadzieja w Gerrym Fennie. Człowieku, który w tym małym miasteczku przejdzie duchową przemianę, który zdobędzie się na coś, na co, myślę, niewielu by się zdecydowało. Czy to wystarczy, aby wygrać tę bitwę w odwiecznej wojnie dobra ze złem? Zgadnijcie. To łatwe.

Prosta to opowieść, to „Sanktuarium” debiutującego w roli reżysera Evana Spiliotopoulosa, który sam napisał scenariusz w oparciu o powieść Jamesa Herberta w Polsce wydaną pod tytułem „Święte miejsce”. Przewidywalna, konwencjonalna, banalna, to też. Ale do strawienia. Sama się sobie dziwię, ale naprawdę nie musiałam zmuszać się do trwania przed ekranem. Nic specjalnego, taki tam koszmarek (te tandetna CGI), ale jakoś leciało. Na autopilocie, z rozbiegu. Do polecania to raczej nie bardzo – w każdym razie ja wolę się tego nie podejmować, jakoś wzdragam się przed podjęciem takiego ryzyka – ale nie zamierzam kłamać. Wielka próba sił to to dla mnie nie była. Nic smacznego, ale jakoś przez układ trawienny przelatywało. Zobaczyłam. Zaraz zapomnę. I po temacie.

1 komentarz:

  1. Czekam na wysyp horrorów religijnych z żydowskimi motywami, rabinami, menorami itd. Sam Raimi świetnie nadawałby się do tego z racji swojego pochodzenia. Ile można wykorzystywać krzyże, różańce, kościoły, księży ? Pachnie to uprzedzeniami antychrześcijańskimi.

    OdpowiedzUsuń