Stronki na blogu

czwartek, 7 października 2021

Michael McDowell „Żywiołaki”

 

Po pogrzebie seniorki rodu Savage'ów, Marian, jej syn Dauphin i jego małżonka Leigh, udają się do Beldame w stanie Alabama, gdzie mają zamiar spędzić całe lato. Towarzyszą im matka kobiety, Duża Barbara McCray, jej przybyli z Nowego Jorku, syn Luker i trzynastoletnia wnuczka India, oraz czarnoskóra długoletnia służąca Savage'ów, Odessa Red. Odizolowany kawałek plaży nad Zatoką Meksykańską, gdzie stoją trzy wiktoriańskie domy wakacyjne, ekstremalnie zaciszne Beldame, to miejsce, które od pokoleń wchodzi w skład pokaźnego majątku Savage'ów. Jeden z domów swego czasu odsprzedali McCrayom, ale największą zagadką jest tak zwany trzeci dom, w którym od dawna nikt nie mieszkał. Częściowo zasypany piaskiem, w pełni umeblowany dom, wzbudzający szczególne zainteresowanie nastoletniej Indii, która jako jedyna w tym towarzystwie nigdy wcześniej nie była w Beldame. I jako jedyna się go nie boi. Do czasu.

Najlepszy współczesny autor książek w miękkich okładkach w Ameryce” - takimi słowami opisał Michaela McDowella jego kolega po piórze, Stephen King. Zmarłego w 1999 roku na chorobę spowodowaną AIDS (po jego śmierci żona Stephena Kinga, Tabitha została poproszona o dokończenie jego książki „Candles Burning”, pol. „W cieniu płonących świec”), powieściopisarza kojarzonego głównie z literaturą grozy, który działał też w branży filmowej. Miał swój wkład w kultowy „Sok z żuka” Tima Burtona – autor pierwszej wersji scenariusza, pomysłodawca niektórych wątków i postaci, które zostały zachowane w ostatecznej wersji tej fenomenalnej opowieści. McDowell przyłożył też rękę między innymi do takich głośnych seriali, jak „Alfred Hitchcock przedstawia” (1985-1989), „Opowieści z ciemnej strony” (1983-1988), „Opowieści z krypty” (1989-1996) i filmu animowanego „Miasteczko Halloween” w reżyserii Henry'ego Selicka. Współtworzył też scenariusz „Przeklętego” Toma Hollanda, filmu opartego na powieści Stephena Kinga. Warto też dodać, że obraz „Cold Moon” z 2016 roku, za reżyserię którego odpowiada Griff Furst został oparty na powieści McDowella pt. „Cold Moon Over Babylon” (1980). Po raz pierwszy wydana w 1981 roku powieść „The Elementals” (pol. „Żywiołaki”) to jedna z bardziej znanych książek Michaela McDowella. Ale nie w Polsce. Pierwsze polskie wydanie tego dzieła ukazało się bowiem dopiero w roku 2021. Wyszło pod szyldem wydawnictwa Vesper: w twardej oprawie, z przepiękną grafiką na froncie wykonaną przez Jakuba Sokólskiego, który stworzył też niekolorowe ilustracje do tego wydania „Żywiołaków”. Z posłowiem amerykańskiego powieściopisarza, scenarzysty i znawcy horroru Grady'ego Hendrixa.

Ile jest utworów o miejscach nawiedzonych przez jakieś nadnaturalne istoty? Mnóstwo. A ile znasz historii podobnych do „Żywiołaków” Michaela McDowella? Podobnych podejść do tego nieśmiertelnego motywu? Bo mnie nic się nie kojarzy. Nie, jeśli ograniczyć się tylko do tej materii, bo wokół tego tematu niewątpliwie orbitują „dziwnie znajome twarze”. Grady Hendrix wspomina o tym w swoim posłowiu, ale myślę, że ta część odbiorców omawianej książki, której nie jest obcy „Sok z żuka” Tima Burtona, dużo wcześniej dojdzie do wniosku, że te dzieła sporo łączy. Wygląda na to, że McDowell, świadomie czy nie, wrzucił do „Soku z żuka” składniki wcześniej wykorzystane w „Żywiołakach”. Nie wiem, jak to wyglądało w jego wersji scenariusza, ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że to, co trafiło na szklany ekran, posiada kilka nie identycznych, ale na pewno podobnych aromatów. Podobnie cudacznych bohaterów, ze szczególnym uwzględnieniem nastolatki z zamiłowaniem do fotografii, u której ciekawość jest silniejsza od lęku. Strachu przed nieznanym, nieprzynależącym do tego świata. Strachu przed duchami? Jeśli w Beldame zagnieździły się jakieś duchy, to nie takie jak Maitlandowie z „Soku z żuka”. Nawet nie takie jak Beetlejuice/Betelgeuse. Chociaż nie, jest coś co łączy groźną istotę bądź istoty zamieszkałe w trzecim domu w Beldame z komicznym antybohaterem filmu Burtona. Wszyscy oni mogą przybierać przeróżne, dowolne formy. Zmiennokształtni. Coś jak Pennywise? Trochę tak, ale wróg czy wrogowie, jak sugeruje tytuł, od dawien dawna przyczajeni w odludnym zakątku nad Zatoką Meksykańską, najwyraźniej - o ile w ogóle istnieją - nie mają jakichś ulubionych kształtów, jak żarłoczny stwór grasujący w Derry (klaun, pająkopodobne coś) w „To” Stephena Kinga, czy truposz w pasiastym stroju z „Soku z żuka”. Istoty nazwane żywiołakami są, że tak to ujmę, dużo bardziej amorficzne. Powtórzmy: zakładając, że nie są jedynie mitem. Wytworem wyobraźni, wymysłem, projekcją nadmiernie wyciszonych umysłów, które niejedno lato spędziły „pod czujnym okiem” porzuconego wiktoriańskiego domu. W sąsiedztwie dwóch identycznych i równie starych budynków stojących na tej przeklętej(?) plaży. Ale najpierw pogrzeb. Trzeba przyznać, bardzo oryginalny. Zaskakujący, chory... Ród Savage'ów ma swoje tradycje. Zwyczaje kultywowane od pokoleń, a właściwie jeden zwyczaj, który osobom postronnym może wydać się „nieco” niesmaczny. Dawniej może i uzasadniony. Kiedyś może i miało to sens – pokręcony, ale zawsze – ale w drugiej połowie XX wieku (autor nie podaje dokładnej daty, ale chyba bezpiecznie można strzelić, że akcja książki toczy się w okolicach pierwszego wydania niniejszej powieści. Przypomnijmy: rok 1981), jak zresztą zauważa jedna z bohaterek „Żywiołaków”, trudno dopatrzeć się już jakiejś racjonalnej podstawy dla takiej praktyki. Ale tradycja, to tradycja. Rzecz święta. Dla Savage'ów z całą pewnością, ale gdyby zapytać McCrayów to zapewne powiedzieliby, że trzeba iść z duchem czasu, a nie ciągle oglądać się wstecz. A przynajmniej Luker i jego trzynastoletnia córka India, byliby takiego zdania. Mężczyzna wychował się w Mobile w Alabamie, ale jako jedyny z rodu McCrayów (na pewno jedyny z wciąż żyjących członków tej rodziny) opuścił swoje rodzinne strony. Przeprowadził się do Nowego Jorku... i przestał być Południowcem z krwi i kości. Michael McDowell jest znany jako swego rodzaju kronikarz południowej części Stanów Zjednoczonych. Wychował się w tych stronach (w Alabamie) i często o nich pisał. Historia, kultura, poglądy na różne kwestie i tak dalej, i tak dalej. W „Żywiołakach” McDowell można powiedzieć zderza Południe z Północą, która bynajmniej też nie była mu obca, wszak podobnie jak Luker McCray „wyemigrował” do północnej części Stanów Zjednoczonych. Mentalność południowców (generalizując) na kartach „Żywiołaków” najsilniej reprezentują Savage'owie, choć trzeba zaznaczyć, że to taka reprezentacja z przymrużeniem oka, w trochę krzywym zwierciadle. Tak samo zresztą autor potraktował reprezentantów mentalności (tu też: generalizując) z północy Stanów Zjednoczonych, czyli Lukera i Indię. I wszystkie pozostałe postacie zaludniające tę powieść. No może, z wyjątkiem rzeczywistych czy wyimaginowanych stworów zwanych żywiołakami. Tutaj już raczej próżno szukać tego komizmu, dryfowania w oparach absurdu zapewnianego nam przez tych członków dwóch zaprzyjaźnionych (połączonych też przez jedno małżeństwo) rodów, którzy na swoje nieszczęście wybrali się na wakacje.

Domniemany pierwowzór Lydii Deetz z „Soku z żuka” Tima Burtona, trzynastoletnia India McCray niezbyt mocno, ale zauważalnie, wysuwa się na pierwszy plan w świecie przedstawionym przez Michaela McDowella w jego poczytnych „Żywiołakach”. Dziewczyna z aparatem fotograficznym, która z równym zapałem podchodzi do robienia zdjęć – tą pasją zapewne zaraził ją ojciec, zawodowy fotograf – co do robótek ręcznych. Konkretniej, wyszywania. I, jak chyba większość młodych ludzi, jest ciekawa świata. Nad wyraz dociekliwa i nie tak strachliwa jak jej dorośli kamraci. Oni mówią: nie podchodź do trzeciego domu, a ona na to: niedoczekanie. Oni boją się trzeciego domu, o czym zresztą głośno mówią, ale nie ona. Bo nawet nie wie, czego konkretnie miałaby się bać. Zwykły dom, tyle tylko że częściowo zasłonięty górą nawianego przez lata piachu. Jego „bracia”, dwa pozostałe również wzniesione w XIX wieku, domy wakacyjne, stojące na tej odludnej plaży, w tej na pozór wybitnie spokojnej krainie, cichej, jeśli nie liczyć nieustającego szumu fal, w przeciwieństwie do niego mają stosunkowo troskliwych opiekunów. Nie zostały, tak jak on, porzucone. Osierocone. Pozostawione na pastwę żywiołów. Rzucone na pożarcie żywiołakom... Tak naprawdę śmiertelnicy nie mieli prawa głosu w tej kwestii. Trzeci dom został im zabrany. Przejęty przez jakieś złowrogie istoty? Straszliwych przybyszów z innego świata? A może potwory żyjące jedynie w wyobraźni Savage'ów i McCrayów? Luker, Dauphin i Leigh zdają się brać pod uwagę możliwość, że te tak zwane żywiołaki to jedynie produkty ich wybujałej wyobraźni z czasów dziecięcych. Lęki na tyle silne, żeby oprzeć się zazwyczaj zabijającej podobne strachy dorosłości. Lęki te, jak wynika ze słów samego McDowella, mogły zrodzić się w tych wtedy jeszcze bardzo młodych umysłach, na skutek izolacji. Parę tygodni w tak drastycznie odciętej od reszty świata krainie może przynieść taki efekt. W takich warunkach łatwo rodzą się potwory wyobraźni. Młodych i starszych. Ale nie Marian Savage. Ta nieżyjąca już, apodyktyczna kobieta przypuszczalnie nigdy nie wierzyła w opowieści o nadzwyczajnych intruzach bytujących w trzecim domu w Beldame. Stworach żerujących na tym (nie)zapomnianym kawałku amerykańskiej ziemi. W krainie nigdy. Czas w tym miejscu jakby się zatrzymał. Dzisiaj jest takie jak wczoraj, a i jutro najpewniej będzie dokładnie tak samo. Spędź parę dni w Beldame, to się przekonasz jak łatwo - i jakie to podstępnie przyjemne - zapomina się tu o całym świecie. Nie wiesz, jaki jest dzień i nic Cię to nie obchodzi. Mało myślisz, niewiele jesz, ale dużo pijesz, bo jest gorąco, coraz goręcej... Trzymasz się kurczowo tego rzekomego raju na ziemi, gdzie jedyną atrakcją jest dom z jedną ścianą prawie w całości zasłoniętą wydmą. I niekoniecznie istniejące stworzenia, których możliwe że nie zobaczysz nigdzie indziej (ja w każdym razie nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek, czy to w literaturze, czy kinematografii spotkała się z czymś takim). Mordercze(?) cosie ponoć grasujące na tej mocno ograniczonej, klaustrofobicznej, och jak duszącej, przestrzeni gdzieś w Alabamie. Na plaży obmywanej falami oceanicznymi. W boleśnie cichym miejscu, który, jak można się spodziewać, tego lata stanie się areną upiornych wydarzeń. Poleje się krew winnych i niewinnych. Nasi ekscentryczni, zdecydowanie nieszablonowi wczasowicze – tak, tak, wczasowiczki też – zderzą się z okropieństwami, których się nie spodziewali. A przynajmniej większość z nich, bo skoro są duchy (a są?), to można się spodziewać też osoby, która widzi, wie, potrafi więcej niż „zwyczajni” śmiertelnicy. Medium? Ktoś w tym guście.

Wyborne miejsce akcji. Kreatywne spojrzenie na klasyczny motyw nawiedzonego domu/miejsca. Niekonwencjonalne osobowości: konserwatyści, tradycjonaliści i liberałowie (prawdziwie wolne, maksymalnie wyzwolone... lekkoduchy) w nieprzesadnie satyrycznym kadrze - daję słowo, że zdarzało mi się śmieć na cały głos, z głębi serca. Szczypta makabry w lepkim klimacie nadnaturalnego zagrożenia, które może nie istnieć. Zbliżających się... nie, „oni już tu są”: stwierdziła pewna jasnowłosa dziewczynka. I miała rację, więc lepiej nie bagatelizować złych przeczuć trzynastolatki. Której wolno więcej nic większości(?) jej rówieśników. „Żywiołaki” Michaela McDowella to według mnie pozycja obowiązkowa dla fanów opowieści o nawiedzonych (choćby tylko rzekomo) miejscach. Domach i nie tylko, które przypuszczalnie są siedliskiem jakiejś istoty, czy istot z innego świata. Piękny nadnaturalny horror psychologiczny z nutką gore i garścią humoru, który według mnie aż prosi się o filmową wersję. Może kiedyś, a tymczasem łapcie książkę, póki dostępna. Tak tylko sugeruję:)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

3 komentarze:

  1. Chyba oceniałaś przez pryzmat wcześniejszej znajomości autora i z sentymentu do "SOku...", bo ja nie widzę w tej książce zbyt wiele ponad przeciętność. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wykluczam, że coś tam do powiedzenia miał sentyment do "Soku z żuka", ale decydujące znaczenie na sto procent miało miejsce akcji/klimat wypracowany dla tej powieści - bardzo w moim guście:)

      Usuń
    2. No klimacik był spoko, ale mnie osobiście irytowała bardzo relacja Indii z Lukerem. Takie to jakieś sztuczne i dziwne. I w ogóle te postaci papierkowe. Ale nie żałuję. Kolejny autor horroru poznany. Za to teraz czytam "Ten drugi" Tryona i to jest zdecydowanie bardziej w moim guście. Myślę, że w Twoim też będzie. Nieco mi to przypomina stylem Bradbury'ego z "Jakiś potwór tu nadchodzi" - nota bene główni dwaj bohaterowie to też dzieciaki, ale fabuła całkiem inna. ;)

      Usuń