Stronki na blogu

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

„Kalendarz adwentowy” (2021)

 

Zmagająca się z paraplegią Eva Roussel z okazji urodzin obchodzonych trzeciego grudnia, dostaje od swojej przyjaciółki Sophie zabytkowy niemiecki kalendarz adwentowy, którzy rządzi się surowymi prawami. Zjedzenie jednej czekoladki obliguje posiadacza, pod groźbą śmierci, do zatrzymania kalendarza przynajmniej do czasu otwarcia wszystkich okien. Eva, podobnie jak jej przyjaciółka, nie traktuje poważnie tych ostrzeżeń. Aż uświadamia sobie, że kalendarz ma niezwykłą moc. Czyni cuda, ale wymaga też ofiar. Nieposłuszeństwo będzie skutkować śmiercią Evy, a posłuszeństwem kobieta zyska wszystko, o czym marzy.

Kalendarz adwentowy” (oryg. „Le calendrier”, międzynarodowy: „The Advent Calendar”) to francusko-belgijski horror w reżyserii i na podstawie scenariusza realizującego się głównie w aktorstwie, urodzonego w Demokratycznej Republice Konga twórcy komediodramatu „Dead Man Talking” (2012) i kilkunastominutowego horroru komediowego pt. „The Station” (2017), Patricka Ridremonta. Najpierw było pragnienie zrobienia filmu z niegwiazdorską, młodą obsadą, a pomysł na scenariusz Ridremont poniekąd zawdzięcza swojej przyrodniej siostrze. A właściwie jej miłości do kalendarzy adwentowych. Ridremont zdradził, że jego siostra urodziła się pierwszego grudnia i tego dnia bliscy zwykle obdarowują ją między innymi tymi uwielbianymi przez nią kalendarzami. Solenizantka zazwyczaj nie stosuje się do reguł – nie rozkłada konsumpcji czekoladek na dwadzieścia cztery dni, tylko zjada wszystko praktycznie na raz. To właśnie natchnęło jej przyrodniego brata „do stworzenia” jego kalendarza adwentowego. Przeklętego przedmiotu, który ostrzega: stosuj się do zasad, bo w przeciwnym razie pożegnasz się z życiem. Pierwszy publiczny wgląd w ten drugi pełnometrażowy obraz Patricka Ridremonta miał miejsce na FrightFest w Wielkiej Brytanii w sierpniu 2021 roku, a w grudniu tego samego roku w paru krajach świata rozpoczęto dystrybucję internetową.

Uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić. Była już małpia łapka (klasyczne opowiadanie grozy Williama Wymarka Jacobsa), był krwistoczerwony kamień („Władca życzeń” w reżyserii Roberta Kurtzmana i jego kontynuacje), była i pozytywka („Siedem śmiertelnych życzeń” Johna R. Leonettiego), żeby wymienić tylko kilka. Przedmioty spełniające życzenia, zwykle za lichwiarską opłatą, zdążyły już zawłaszczyć sobie kawek bezkresnego terytorium horroru. Objawiają się pod różnymi postaciami, ucząc, że z marzeniami trzeba obchodzić się ostrożnie. Osiągaj swoje cele ciężką pracą, zamiast chodzić na skróty. A co jeśli klamka bezapelacyjnie zapadła? W takiej sytuacji jest główna bohaterka „Kalendarza adwentowego”, pracująca w ubezpieczeniach młoda kobieta Eva Roussel (przekonujący występ Eugénie Derouand), która od paru lat jest sparaliżowana od pasa w dół. Żadne starania, żadne pieniądze, nie przywrócą jej pełni sprawności. Eva jest tego boleśnie świadoma. Wie, że już nigdy nie będzie chodzić. Pewnie najtrudniej było pożegnać z baletem, jej największą pasją. Pasją, z którą wiązała swoją przyszłość. Ale okrutna Opatrzność miała dla niej inny plan. Nudna praca pod nader czujnym okiem bardzo wymagającego i grubiańskiego właściciela firmy, który wyraźnie nosi się z zamiarem zwolnienia, jak twierdzi, tej zbyt kosztownej dla niego pracownicy. W każdym razie sytuacja materialna Evy jest mocno niepewna. Niewykluczone, że już za chwilę nie będzie w stanie utrzymać siebie i swojego najlepszego przyjaciela. Czyli psa, jej jedynego współlokatora. Ta bestialsko potraktowana przez los, naturalnie, smutna kobieta w swoim gatunku ma tylko jedną stałą. Jedną osobę, na którą może liczyć. Która pomoże w razie potrzeby, z którą zawsze może porozmawiać, wyjść gdzieś wieczorem, po prostu odciągnąć na chwilę myśli od problemów dnia codziennego. Tą osobą jest Sophie (przyzwoita kreacja Honorine Magnier), która właśnie wróciła z Niemiec, gdzie wypatrzyła oryginalny prezent urodzinowy dla swojej przyjaciółki. Prezent, który dużo mówi o jej osobowości, nie każdy wszak odważyłby się obdarować bliską osobę ustrojstwem, które bez ogródek grozi właścicielowi śmiercią. Taki żarcik. Eva na pewno się nie pogniewa. Wręcz przeciwnie, niewątpliwie ją też rozbawi to nieporęczne szkaradzieństwo. W końcu to zupełnie niegroźna, najzupełniej niewinna zabawa. Mała rozrywka dla zdecydowanie nierozrywkowej (już nie) dziewczyny. Sophie i Eva znają się jak łyse konie, a zatem przewidywania tej pierwszej okazują się trafne. Solenizantka jest zadowolona z prezentu, choć pewnie wolałaby zrobić to, co robi wielu nabywców kalendarzy adwentowych, czyli od razu otworzyć wszystkie okienka. Natychmiast odkryć całą zawartość tego drewnianego pudła. Ale nie, nie tym razem. Kalendarz wymyślony przez Patricka Ridremonta wymusza stosowanie się do tej powszechnie znanej, acz rzadko przestrzeganej reguły. Każde okienko można otworzyć – jeśli się tego nie zrobi, to najpewniej samo się otworzy – tego dnia, którego dotyczy. Gdy wybije północ. W większości Eva, tradycyjnie, znajduje czekoladki, ale jak sugeruje już pierwsze podejście do tytułowego przedmiotu, jak wszystko na to wskazuje wyprodukowanego w Niemczech w dość odległej przeszłości (w czasie bądź tuż po pierwszej wojnie światowej), coraz bardziej przerażona dziewczyna od czasu do czasu natknie się też na inne (nie)smakowitości. Jak to zwykle w związkach z podobnymi przedmiotami z bezkresnego świata horroru, bywa, pierwszoplanowa postać omawianej, według mnie całkiem sprawnie zrealizowanej, produkcji, będzie miała mocno ambiwalentny stosunek do tego przedmiotu. Z jednej strony radość, z drugiej narastający niepokój. Bo Eva stosunkowo szybko uświadamia sobie, że tajemnicza istota (jam jest... ja, czyli Ich) w pewnym sensie mieszkająca w tym archaicznym pudełku co najmniej z dwudziestoma czterema niespodziankami, nie spełnia życzeń za darmo. To horror, więc nikogo nie powinno dziwić, że marzenia trzeba okupić krwią. Niewinnych? Jedno jest pewne, Eva nie ma nawet takiego połowicznego komfortu, jaki mieli bohaterowie opowiadania Richarda Mathesona pt. „Guzik, guzik” (pełnometrażowa filmowa adaptacja w reżyserii Richarda Kelly'ego wyszła w roku 2009 pt. „The Box”). Nie może pocieszać się myślą, że za jej „zakupy” zapłacą jacyś nieznajomi. Niedobrowolni darczyńcy.

Ile byłbyś/byłabyś w stanie poświęcić, by dostać to, czego pragniesz? Łatwe? W takim razie dorzućmy do puli twoje własne życie. Tak przedstawia się sytuacja Evy Roussel. W „Kalendarzu adwentowym” Patricka Ridremonta przegrany traci wszystko. A raczej nieposłuszny. Wygrasz, jeśli zrobisz wszystko, czego wymaga od ciebie niejaki Ich. Potężna nadnaturalna istota, która, jak łatwo się domyślić, dawniej była człowiekiem z krwi i kości (chyba nietrudno domyślić się, w jakich kręgach onegdaj obracała się ta przesadnie efekciarka sylwetka?), a po śmierci jej dusza jakimś tajemnym sposobem została uwięziona w tytułowym kalendarzu. Już przy pierwszym kontakcie Evy z tym drewnianym potworem, twórcy cytatem z Pisma Świętego (w języku niemieckim – na francuski specjalnie dla Evy przełożyła Sophie) ujawniają przypuszczalnie główną nagrodę w tej rozgrywce. O czym może marzyć taka osoba jak Eva? I czy można się dziwić, że mimo wszystko, mimo ofiar śmiertelnych, cieszy ją każda próbka tego Złotego Graala przyobiecanego przez... demona. I mamy kolejną pułapkę. Nic tak pewnego, jak ofiary z ludzi, ale jednak nie od dziś wiadomo, że takie kreatury rzadko dotrzymują słowa. Możliwe więc, że jedyne, co może wygrać Eva w tych nieziemskich zawodach, to cięższe niż kiedykolwiek dalsze życie na tym padole. Życie z nieustępliwymi wyrzutami sumienia. Oni albo ja – taka to sytuacja. Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy wpadka scenarzysty, ale jedna z zasad, jaką usłyszałam w związku z tytułowym przedmiotem, mówi, że każdy, kto odważy się zjeść jedną czekoladkę z tego magicznego pudełka, będzie musiał zjeść też wszystkie pozostałe. Jeśli odmówi, zginie. Tak czy inaczej, to się nie zgadza. Nie tylko Eva będzie czerpała z tej nieświętej studni. To znaczy, będzie mogła, a może nawet musiała (inaczej umrze) dzielić się z innymi. To dla jej własnego dobra. Z naciskiem na „jej własnego”. Konwencja może i wyświechtana, ale Patrick Ridremont okazał się na tyle dobrym mówcą, żebym nie miała najmniejszych problemów z dotarciem do napisów końcowych. Właściwie szczerze przejęłam się losem Evy. I tak już ciężko potraktowanej przez los, mającej mocno pod górkę, młodej kobiety, która dostaje kolejne kopniaki od Opatrzności wespół z szerokim uśmiechami. Tak się zastanawiam, czy scenarzysta i zarazem reżyser tego „spektaklu” kontakty Evy z ludźmi kreślił w oparciu o własne obserwacje i/lub zwierzenia osób niepełnosprawnych mieszkających we Francji, czy pozwolił sobie na małą przesadę. Dla wzmocnienia przekazu. Akcja rozgrywa się w czasach nam współczesnych w tak zwanym cywilizowanym państwie europejskim, a wokół Evy krążą orbity, które jakby urwały się z jakiejś dawniejszej epoki. Weźmy choćby biegaczkę, w oczach której na widok dziewczyny na wózku inwalidzkim odmalowuje się panika. Prawdopodobnie po prostu ogarnął ją wstyd za beztroskie rozciąganie się tuż pod nosem osoby, która nie może sobie ot tak, pójść pobiegać, ale wyglądało to co najmniej dziwnie. Przestrach, popłoch i chodu. Przykre, a najgorsze, że to jakoś specjalnie nie dziwi Evy. Widać, że ciągle ją to spotyka. Jakby paraplegia była zaraźliwa. W pracy musi wysłuchiwać, jakim to jest ogromnym problemem – jej przełożony, właściciel firmy ubezpieczeniowej, nie przepuści żadnej okazji do rzucenia jej w twarz, ile to już w nią zainwestował (przystosowanie stanowiska pracy dla osoby niepełnosprawnej, poruszającej się na wózku inwalidzkim), co jak twierdzi, okazało się nieopłacalne (rzekomo więcej stracił, niż zyskał). Nawet najlepsza przyjaciółka – nie licząc psa – zachowuje się, jakby w ogóle nie brała pod uwagę tego, że Eva może się podobać. Wejść w związek z mężczyzną poznanym choćby w barze. Umysł Sophie takich rzeczy nie ogarnia. Tak, nie mam wątpliwości, że w tym niby oświeconym XXI wieku nie brakuje ludzi myślących i zachowujących się podobnie w kontaktach z osobami niepełnosprawnymi. Właściwie ja to wiem, ale Eva ma wyjątkowego pecha do takich ludzi. A będzie gorzej. I lepiej. Dobre tempo, dość mroczne zdjęcia, choć dla mnie klimat trochę za mało intensywny, odrobinka tandetnego efekciarstwa (z pewnością swoje dołożył pan Komputer) i przynajmniej jeden może nie od razu upiorny, ale mogący wywołać jakiś dyskomfort emocjonalny moment z rozmodloną, najpewniej chorą psychicznie kobietą z sąsiedniego łóżka szpitalnego. Zakończenie w punkt. Moim zdaniem najlepsze z możliwych. UWAGA SPOILER Patrick Ridremont przeczuwał, że taki obrót spraw okaże się mocno frustrujący dla jakiejś części odbiorców. I o to mu chodziło. A jeśli chcecie znać zdanie reżysera, to on uważa, że Eva pozostała czysta, że zjadła ostatnią czekoladkę od swojego demonicznego darczyńcy i zarazem dręczyciela KONIEC SPOILERA.

Niezła rozrywka. Naprawdę wciągnęłam się w tę prostą opowiastkę o marzeniach i demonicznej istocie, która może je spełnić. Całkiem porządna rzemieślnicza robota, w każdym razie jak na standardy współczesnego niepodwyższonego kina grozy. Straszak, który raczej nikomu nie napędzi stracha, ale dobrze wchodzi. Ta propozycja niezbyt doświadczonego reżysera i scenarzysty Patricka Ridremonta dla tych fanów gatunku, którym jeszcze nie zbrzydły opowieści o przeklętych przedmiotach. I dżinach. Dżinach i podobnych im kreaturach, z którymi lepiej nie wchodzić w żadne układy. A może jednak? Opinie mogą być podzielone. Zajrzyj do tego „Kalendarza adwentowego”, zobacz jak daje i odbiera. Nie oczekuj zbyt wiele, to może dostaniesz więcej niż stracisz. Jak ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz