Stronki na blogu

czwartek, 7 kwietnia 2022

„Ręka śmierci” (1988)

 

Jackson, seryjny morderca kryjący okaleczoną twarz pod maską hokejową, jest już zmęczony swoim nienaturalnie długim, samotnym życiem, które jest zmuszony spędzać na niekończącym się zabijaniu ludzi. Podczas jednej ze swoich morderczych eskapad zwraca uwagę na niewidomą kobietę imieniem Shelly, która nieoczekiwanie zaprasza go do swojego mieszkania. Jackson szybko zakochuje się w niedoszłej ofierze i wszystko wskazuje na to, że ona odwzajemnia jego uczucia. Mężczyzna otwiera się przed nią, opowiada jej o swoim tragicznym dzieciństwie i przykrościach, jakich doświadcza przez swój wygląd. Nie ma jednak odwagi powiedzieć jej o przymusie zabijania, któremu od dawna ulega. Nie wprowadza jej w szczegóły swojego przekleństwa, choć Shelly zapewnia go, że nic nie jest w stanie zmienić jej opinii na jego temat. Jest przekonana, że nic nie ugasi jej miłości do człowieka, który podobnie jak ona został okrutnie potraktowany przez los.

Ręka śmierci” (ang. „The Hand of Death” aka „Unmasked Part 25” aka „Jackson's Back”) to reżyserski debiut Andersa Palma, który później nakręcił jeszcze dwa filmy (scenariusz, reżyseria, producent – zdecydowanie największe doświadczenie ma na polu producenckim): „Murder on Line One” (1989) i „Murder Blues” (1991). Scenariusz „Ręki śmierci” napisał Mark Cutforth, też główny producent filmu, którego natchnęły filmy z oryginalnej serii „Piątek trzynastego”, kultowej slasherowej serii zapoczątkowanej w 1980 roku przez Seana S. Cunninghama. Wtedy wpadł na pomysł sparodiowania historii Jasona Voorheesa i szerzej mody na sequelowanie tego rodzaju horrorów. Pomniejszą inspirację Cutforth zaczerpnął z „Sześciu postaci w poszukiwaniu autora”, włoskiej sztuki pióra Luigiego Pirandello z 1921 roku. Tytuł „The Hand of Death” wybrał Mark Cutforth – zapożyczył go z jednego z wierszy Lorda Byrona – który został zmieniony na „Unmasked Part 25”, ponieważ zrodziła się obawa, że to wprowadzi publiczność w błąd, w 1976 roku wypuszczono bowiem film pod identyczną nazwą w reżyserii Johna Woo. A przynajmniej tak to sobie zaplanowano, ale koniec końców pierwsze reżyserskie osiągnięcie Andersa Palma było także, jeśli nie przede wszystkim, dystrybuowane pod tytułem „The Hand of Death”. Główne zdjęcia powstawały w Londynie, gdzie w tamtym czasie mieszkał Anders Palm, a za efekty specjalne odpowiadali między innymi Cliff Wallace i Stuart Conran, których fani kina grozy mogą kojarzyć choćby z „Hellraiser: Wysłannika piekieł” Clive'a Barkera, filmu opartego na jego własnej minipowieści pt. „The Hellbound Heart”.

Rozterki antybohatera slasherowej sagi. Zwykle żałujemy ofiar, ale Mark Cutforth każe nam zastanowić się, jak w całym tym „szaleństwie” odnajduje się oprawca. Co czuje taki (nie)człowiek, któremu nie pozwala się spokojnie, czy nawet niespokojnie odejść z tego padołu łez. Ginie w jednej części, by wrócić w następnej i znowu zabijać. W kółko to samo. Pętla, z której nie może się wydostać, bo my, fani tych wszystkich „Piątków trzynastego” i innych „Halloweenów”, mu na to nie pozwalamy. „Ręka śmierci” Andersa Palma to nietypowe, przewrotne spojrzenie na kino slash. Z perspektywy mordercy, który bynajmniej nie jest zadowolony z roli, jaką mu przypisano. Nie dano mu wyboru, nikt nie pytał go, czy chce żyć wiecznie na bezkresnym polu śmierci, które zupełnie sam regularnie będzie musiał obsiewać. Decyzję podjęli jego stwórcy, twórcy filmów z cyklu The Hand of Death, którzy przypuszczalnie już dawno temu skróciliby jego męki, gdyby nie to, że pomysł chwycił. Zasada popytu i podaży. Rynek nie znosi próżni. Skoro ludzie chcą to oglądać, skoro można na tym zarobić, to niemądrze byłoby z tego rezygnować. Przypomniał mi się późniejszy „Funny Games” Michaela Hanekego, który też dokonywał czegoś w rodzaju krytycznej analizy zwolenników mocniejszych filmowych klimatów, a przynajmniej skłaniał do spojrzenia na ten „problem” pod nietradycyjnym, innym kątem. Zasadniczą różnicą jest jednak tonacja. W „Ręce śmierci” to wrzucanie kamyczków do ogródka wiernych odbiorców makabrycznych opowieści, odbywa się z uśmiechem na ustach. Nie zawsze szerokim, czasami minka odrobinę rzednie, wesołość przytępia nieukrywana boleść niesprawiedliwie potraktowanego mężczyzny. Prawdopodobnie największej ofiary miłośników horrorowych rąbanek. Jackson (przejaskrawiona, egzaltowana kreacja Gregory'ego Coxa, która biorąc pod uwagę charakter tej opowieści zapewne była przemyślanym posunięciem – taka wizja autorów) to wariacja na temat Jasona Voorheesa z „Piątków trzynastego”. W każdym razie Mark Cutforth stworzył go na obraz i podobieństwo jednego z najbardziej rozpoznawalnych slasherowych zabójców, aczkolwiek w tym świecie przedstawionym to postać kojarzona z zupełnie inną franczyzą. Z serią The Hand of Death. Z podobnym zjawiskiem później zmierzy się choćby Wes Craven, w swoim „Nowym koszmarze” (1994) i swoich pastiszach kina slash, czyli rzecz jasna w pierwszych cegiełkach serii „Krzyk”. Film w filmie. W scenariuszu Marka Cutfortha motyw ten, choć bezsprzecznie służył przekazywaniu „podprogowych” treści (tj. krótka rozprawa na temat filmowych preferencji zastanawiająco dużej grupy ludzi), nie został posunięty tak daleko jak u Cravena. Choćby stąd wiemy, że można było bardziej poszaleć na tym gruncie, pobawić się tą konwencją. Wiemy, że Jackson jest antybohaterem popularnego cyklu filmowego o zamaskowanym osobniku, który z uporem maniaka szlachtuje w domyśle młodych ludzi, z których przynajmniej większość niczym mu się nie naraziła, ale możemy się tylko zastanawiać, czy ta fikcyjna postać przedarła się do prawdziwego świata, czy raczej nastąpiło tutaj odwrotne zjawisko. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się to pierwsze. Niezwykłość, która w każdym z tych wariantów objęła nie tylko Jacksona. Na pewno też jego ojca, któremu czołowa postać „Ręki śmierci” w głównej mierze „zawdzięcza” swoje nieszczęśliwe dzieciństwo. Byli też inni. Dręczyciele chłopca, który utonął w jeziorze na obozie letnim, a potem powrócił, by siać terror. Jak Jason. Tak jak Jason był też mocno przywiązany do swojej matki, która wprost go ubóstwiała. Ta najważniejsza osoba w jego życiu, właściwie jedyna bliska mu osoba, zmarła dawno temu, a Jackson nigdy nie pogodził się z tą stratą. Wciąż głęboko ją przeżywa. To nadal boli, ale oto zupełnie nieoczekiwanie cierpienie niemłodego „Wertera” słabnie dzięki niewidomej kobiecie, którą poznaje w nietypowych - nie dla niego - okolicznościach.

Maska hokejowa skrywająca zdeformowaną, straszliwie okaleczoną twarz (solidna robota charakteryzatorów). Oczy przepełnione smutkiem, bezdennym cierpieniem. Czarne serce niewyobrażalnie stęsknione za drugim człowiekiem. Samotny człowiek, który marzy o zwyczajnym życiu. Chce być jak inni, ale to niemożliwe. A przynajmniej tak podejrzewał przed poznaniem Shelly (też przesadzony, nienaturalny występ Fiony Evans), niewidomej kobiety, której darował życie. „Rękę śmierci” otwiera rzeź urządzona przez rosłą postać, która wygląda jakby urwała się z Camp Crystal Lake. Czyżby Jason przed wypadem na Manhattan odwiedził Anglię? Nie, to tylko Jackson. Bardziej uczuciowy, empatyczny gość, który wcale nie chce krzywdzić ludzi. Tak go „zaprogramowano”. W pierwszych kilkunastu minutach trup ściele się gęsto, ale najbardziej plastyczny, dosadny mord odbywa się na samym początku – Jackson gołymi rękami zdejmuje skórę z twarzy biednego człowieka, po czym, też bez pomocy jakiegokolwiek ostrego narzędzia, wyrywa z niego wciąż bijące serce. Trzeba też nadmienić, że w pierwszej partii pojawia się scenka, którą fani kina grozy skojarzyli z „Krwawym obozem” Mario Bavy: przebicie kochanków. Efekty specjalne, oczywiście praktyczne, pewnie nie wzbudzą jakichś skrajnych emocji u jako tako zaznajomionych z gatunkiem widzów, ale myślę, że nawet ich może zaskoczyć ten wybuch brutalności (według mnie dobrej jakości - porządne wykonanie) już na „dzień dobry”. A ciąg dalszy nastąpi w trzecim „akcie”, który można podsumować jako nieklasyczne ujęcie sprawdzonego, wielokrotnego wałkowanego w horrorowych rąbankach motywu pod tytułem „grupa zaprzyjaźnionych młodych ludzi konsekwentnie uszczuplana przez zamaskowanego osobnika na jakimś odludziu”. Ta część podobała mi się najbardziej, głównie dlatego, że odnotowałam tutaj większą dbałość o napięcie niż w poprzednich „rozdziałach” (kiedy rzecz się rozgrywa? Jak myślicie?). I ta leśna sceneria. I, że tak to ujmę, pałeczka, którą po latach przejmie Randy Meeks, którego chyba nie trzeba bliżej przedstawiać. Jackson werbalizuje jedną z „nieśmiertelnych” reguł kina slash. Nie ma sensu uciekać, bo na pewno się przewrócisz. Na przykład potkniesz o jakąś gałąź. Twoja śmierć jest nieunikniona, więc po co się męczyć? Jaki jest sens walczyć o życie, którego nie sposób ocalić? Bo tak to wymyślono. Wydaje ci się, że to niesprawiedliwe? Myślisz, że to mnie się poszczęściło? Jackson, nieśmiertelny slasherowy morderca, widzi to inaczej. To tacy jak on są najbardziej poszkodowani. Oni mają najgorzej. I czy ktoś im z tego tytułu współczuje? Bynajmniej! A to przecież wyście zgotowali nam ten los. Wy, przeklęci fani tych bezsensownych, do znudzenia powielanych siekanin (ciągle to samo, dziwnie podobne polowania dziwnie podobnych zabójców na dziwnie podobnych pechowców). No ileż można? Ile jeszcze gardeł mam podciąć, ilu ludzi jeszcze wypatroszyć, ilu podziurawić, byś poczuł się nasycony, drogi podglądaczu? Ile głów jeszcze rozłupać? Akcja z maczetą wbitą w głowę jednej z dziewcząt przypomniała mi pierwszy „Piątek trzynastego” w reżyserii Seana S. Cunninghama, tyle że tam zamiast maczety mieliśmy siekierę, ale znając ulubione narzędzie zbrodni Jasona Voorheesa, który potem rozepcha się na tej slasherowej scenie, trudno nie dojść do wniosku, że twórcy zabiegali o to skojarzenie. Chcieli byśmy odebrali to jako kolejny ukłon w stronę wyjątkowo feralnych piątków. Środkowa część „Ręki śmierci” Andersa Palma to już bardziej opowieść egzystencjalna z domieszką romansu i rzecz jasna humor, który ujawnia się też w pozostałych segmentach tej, trzeba przyznać, całkiem pomysłowej historii. Po krwistej przystawce, wjechało dla mnie trochę za mało treściwe danie główne w postaci miłosnych i w ogóle życiowych rozterek zakochanego, jak wszystko na to wskazuje ze wzajemnością, mężczyzny. Mężczyzny skazanego na zabijanie, który ma już dość bycia potworem. Tak go nazywają, ale i on sam tak o sobie myśli. Uważa że wygląda jak potwór, gorzej jednak, że od lat dopuszcza się potwornych czynów. Istna maszyna do zabijania, która najwyraźniej dostaje wreszcie szansę na normalne życie. Na pozbycie się przekleństwa, którym jak się wydaje obarczono też jego rodzonego ojca. A właściwie obdarowano, bo tamten nie podziela stosunku swojej niekochanej latorośli (pogarda, niesmak, gniew, zawód – takie uczucia Jackson wzbudza w swoim zapijaczonym ojcu) do roli, jaką dla nich przewidziano (złe nasienie). W każdym razie ta historia nie urzekła mnie tak, jak powinna. Zanadto przegadana. Wymuszone dialogi, wałkowanie do znudzenia tych samych tematów – bolączki niemłodego mordercy oraz drobniejsze rozterki i fascynacje jego życiowej wybranki (zabawne, że ktoś taki jak Jackson z takim zdumieniem, jakby podszytym niesmakiem, reaguje na łóżkowe eksperymenty Shelly: BDSM raczej w łagodniejszym, lżejszym wydaniu). Nie porusza, nie bawi, nie działa tak jak myślę powinna działać opowieść o niemożliwie zmęczonym, straszliwie samotnym, nienawidzącym samego siebie i marzącym o wyrwaniu się ze slasherowej matni, udręczonym mężczyźnie, który ze wstydu ukrywa swoje przypuszczalnie na trwałe okaleczone oblicze pod „maską Jasona Voorheesa”. Ale nie przed Shelly. Tym ludzkim kołem ratunkowym, którego może nie powinien się chwytać. Jackson nie wie co zrobić. Jackson się waha. Obawia o bezpieczeństwo swojej ukochanej. Boi się, że może sprowadzić na nią śmierć, ale jakże by mógł odrzucić taką szansę? Zrezygnować z miłości, na którą przecież tak długo i bez większej nadziei czekał praktycznie przez całe swoje beznadziejne życie.

Antybohater tragiczny, czyli slasherowy morderca pod mikroskopem. Zauważalnie niedrogi brytyjski pastisz kina slash, ze wskazaniem na (naturalnie niecałą) oryginalną serię pt. „Piątek trzynastego”. Słodko-gorzka opowieść w trzech aktach o miłości i zabijaniu. Kreatywna, dowcipna, umiarkowanie makabryczna historia człowieka, który pragnie rozmówić się z fanami slasherów. Reżyserski debiut Andersa Palma na postawie, w moim poczuciu, trochę nierównego scenariusza Marka Cutfortha, który uważam i tak zasługuje na zainteresowanie miłośników gatunku. Miłośników kina slash, czyli głównych dręczycieli nieśmiertelnych seryjnych morderców. Bo oni też mają uczucia. Pomyślmy o tym, zanim zaczniemy domagać się kolejnego „Piątku trzynastego”, „Halloweenu” czy innej NeverEnding Story o zabijaniu. „Ręka śmierci” to okazja do głębszej refleksji, koledzy i koleżanki pasjami oglądający takie „podłe, ze wszech miar szkodliwe filmidła”:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz