Zmagająca się z makabrycznymi halucynacjami i koszmarami sennymi weganka i niezależna piosenkarka oraz autorka tekstów, Grey Kessler, która ma na koncie jeden hitowy album, dostaje zaproszenie do współpracy od znanego producenta muzycznego Vaughna Danielsa. Wraz ze swoją dziewczyną, malarką Charlie, Grey udaje się do jego azylu pod lasem, gdzie mają zamiar nagrać jej ostatnią płytę. Kobieta nie ma wątpliwości, że praca z Vaughnem jej służy, że dzięki niemu staje się lepszą artystką, ale Charlie nie może przekonać się do tego człowieka. Pierwszym dzwonkiem alarmowym jest wiadomość, że w przeszłości Daniels był oskarżony o zabójstwo. Ostatecznie został oczyszczony z zarzutów, ale to nie przekonuje Charlie. Kobieta nie może oprzeć się wrażeniu, że Daniels ma zły wpływ na jej ukochaną, że przy nim Grey staje się kimś innym. Zupełnie obcą dla niej istotą.
Amelia Moses była na ukończeniu prac nad swoim pełnometrażowym debiutem, horrorem „Bleed with Me” (2020), kiedy skontaktowano ją z producentem Michaelem Petersonem, który miał udzielić jej rad odnośnie dystrybucji na terenie Kanady. Wtedy powiedział jej, że szuka reżysera do projektu, który ma być kręcony już za dwa miesiące. Moses przeczytała scenariusz, który jej przesłał, po czym spotkała się z jedną z jego autorek Wendy Hill-Tout – tekst napisała z córką, kanadyjską piosenką Elizabeth Lowell Boland, występującą jako po prostu Lowell – i tak dołączyła do zespołu „Bloodthirsty” (pol. „Żądza krwi”). Pomysł na tę historię wyszedł od Lowell, która czerpała z własnych doświadczeń – praca nad drugim albumem, która była dla niej bardzo stresująca. Pracowała pod presją, w obawie, że nie dosięgnie poprzeczki zawieszonej przez jej pierwszą płytę; nie spełni oczekiwań swoich słuchaczy. „Żądzę krwi” kręcono gównie w starej posiadłości leżącej na południowy-zachód od Edmonton w kanadyjskiej prowincji Alberta. W dziwnym domu należącym do prywatnego kolekcjonera. Rzeczy zgromadzone przez tego człowieka ułatwiły pracę filmowcom. Mogli zaoszczędzić na dekoracjach, co należy uznać za duży uśmiech losy, zważywszy na niewielki budżet, jakim dysponowała ekipa „Żądzy krwi”. Pierwszy pokaz drugiego pełnometrażowego obrazu Amelii Moses odbył się w październiku 2020 roku na Fantastic Fest w Austin, stolicy stanu Teksas. W lutym 2021 roku firma Brainstorm Media nabyła prawa do dystrybucji filmu na terenie Stanów Zjednoczonych – ich głównym narzędziem w tym przypadku były platformy VOD. Polscy użytkownicy domowego kina na „Żądzę krwi” musieli poczekać aż do kwietnia 2022 roku (CDA Premium).
Kameralny kanadyjski horror, w którym zagrożenie płynie zarówno z zewnątrz, jak i z wewnątrz. W każdym razie twórcy „Żądzy krwi” od początku starają się uczulić widza na Grey Kessler, piosenkarkę i autorkę tekstów, której trafia się szansa nie do odrzucenia. Tę rolę reżyserka Amelia Moses powierzyła sprawdzonej aktorce (zagrała też w jej poprzednim filmie, „Bleed with Me”), Lauren Beatty, która w mojej ocenie całkiem nieźle wywiązała się z tego zadania. Podobnie Greg Bryk pod postacią ekscentrycznego producenta muzycznego Vaughna Danielsa. Mniej przekonująco w moim poczuciu wypadła Katharine King So jako Charlie. Wokół tej trójki kręci się światek przedstawiony, na obrzeżach którego krąży pani Danvers... to znaczy gosposia Vaughna Danielsa imieniem Vera, której źle z oczu patrzy. Grey poznajemy jako wschodzącą gwiazdę sceny muzycznej – jej pierwszy album okazał się prawdziwym przebojem – bojącą się, że jej następna płyta będzie porażką. Zadręcza się myślami o wypadnięciu z obiegu, w który ledwo weszła. Gwiazda jednego albumu: to jej zmora. Przerażająca wizja, w jej ocenie mająca całkiem dużą szansę się ziścić. Ale nie z Vaughnem Danielsem, sławnym, czy raczej niesławnym, producentem muzycznym, który urządził sobie małe studio nagraniowe w swoim domu w pobliżu lasu. Ustronie przykryte śniegiem, które szpeci jedynie (albo aż) złomowisko rozciągające się za niewielką nieruchomością. Nieruchomością, w której zaszył się zdolny producent muzyczny po aferze, której był antybohaterem. Oskarżony o zabójstwo wokalistki, z którą współpracował, prawie całkowicie wycofał się z życia publicznego. Wciąż działa w branży, ale stroni od ludzi. Woli siedzieć w swojej głuszy, niż brylować w towarzystwie. Chyba że tym towarzystwem jest Grey Kessler, dziewczyna, która z jakiegoś powodu mocno go fascynuje. Czy chodzi tylko o to, że widzi w niej „materiał” na wielką gwiazdę sceny muzycznej? Czy wszystko rozbija się o ogromny potencjał, jaki jego fachowe oko w niej dostrzegło? Nie wydaje się. Z Vaughna emanuje taka energia... Dziewczyna Grey też jest na nią wyczulona. Docierają do niej złe fluidy, być może nieświadomie, bez udziału woli, wysyłane przez tego enigmatycznego gospodarza. Może po prostu udziela nam się paranoja, nadmierna nieufność Charlie, drugiej połówki Grey. Ta ostatnia od dziecka jest weganką, ale od jakiegoś czasu w jej skołowanej głowie czasami przewijają się filmiki, w których między innymi konsumuje surowe mięso. Własnymi rękoma zabija naszych braci mniejszych, do których przecież zawsze miała słabość (Grey kocha zwierzęta), a potem ze smakiem pochłania ich biedne, oczywiście zakrwawione ciałka. W tych razach przypomina jakieś dzikie zwierzę. Zachowuje się, jak drapieżnik mieszkający w lesie. Dzika, nieokiełznana istota, w ogóle niepodobna do siebie. Do tej spokojnej, nieszukającej konfliktu, szanującej ludzi i zwierzęta, młodej kobiety, która nie pamięta już jak smakuje mięso. Od dawna nie bierze do ust właściwie żadnych pokarmów odzwierzęcych. Weganizm i wegetarianizm – czy tylko ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to staje się nowym trendem w światku horroru? W historiach o takich, czy podobnych zmianach, jakie najwyraźniej zachodzą w głównej bohaterce „Żądzy krwi”. Za przykłady niech posłużą „Mięso” Julii Ducournau i „Wściekłość” Jen i Sylvii Soska, remake kultowego body horroru Davida Cronenberga z 1977 roku. Co prawda owe zmiany w przypadku Grey Kessler mogą dotyczyć wyłącznie sfery psychicznej... Chciałabym móc powiedzieć, że trwałam w tej cudownej niepewności, co do charakteru zagrożenia wybranego przez scenarzystki, że twórcy z powodzeniem roztoczyli tę na ogól zajmującą grę z widzem. Ale jakoś tego nie czułam. Tak naprawdę, nie mam nawet pewności, czy w ogóle zależało im na tym, by widz zastanawiał się nad tą kwestią. Co się przydarzyło baby Grey? Co prawda nie mówimy wprost, ale czy to przypadkiem, czy celowo, gdzieś między wierszami wtajemniczamy odbiorcę w tę grubą sprawę. W każdym razie mnie nasunęło się samo przez się. Z jakiego rodzaju horrorem mam wątpliwą przyjemność.
„Żądza krwi” Amelii Moses w moich oczach zacieklej broniła się na gruncie technicznym niż tekstowym. Uważam, że twórcom udało się wypracować stosowny klimacik dla tej, jak dla mnie zbyt płaskiej opowieści. Mroczny domek otoczony lasami, w którym mieszka mocno podejrzany mężczyzna. Zimowa posępność za dnia, a nocą zadowalająco zagęszczone, jakby lekko lepiące się, ciemności. Filmowcy w sumie często grają samym światłem i cieniem. Raz lepiej, częściej gorzej, ale doceniam starania. Współczesne kino grozy stanowczo nie rozpieszcza mnie, jeśli chodzi o takie proste, oszczędne zagrania obliczone na wzmocnienie w widzach już wcześniej obficie zasianego przekonania, że jakiś potwór tu się skrada. To znaczy jakaś groźba wisi w powietrzu. To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ponure ustronie, które poza wszystkim innym negatywnie odbija się na zdrowiu Grey Kessler. A właściwie nie tyle samo to miejsce, ile właściciel jedynego domu mieszkalnego w domyśle w promieniu wielu kilometrów. Wokół gęste lasy, a bliżej tej samotnej nieruchomości, wraki samochodów i inne żelastwo porozrzucane po obu stronach dość sporego odcinka niewyasfaltowanej drogi. Vaughn Daniels zachowuje się tak, jakby wiódł Grey do złego. Wodził na pokuszenie. Siła perswazji, nie mięśni. Mentor i uczeń, nie tylko na niwie stricte zawodowej. Wygląda to trochę tak, jakby Vaughn zaczarował nieszczęsną Grey. Jakby rzucił na nią urok, czego najbardziej świadoma w tym niewesołym gronie z pewnością jest Charlie. Ukochana Grey pierwsza wietrzy niebezpieczeństwo. A im dłużej przebywa w tym dusznym, lekko klaustrofobicznym, zagraconym (to znaczy pełno tu różnych przedmiotów, mało przestrzeni nie dlatego, że nieruchomość jest ciasna sama w sobie, tylko wypełniona materią nieożywioną, starszymi i nowszymi, w większość chyba mocno zakurzonymi, rzeczami) miejscu, instynkt coraz głośniej podpowiada jej, by brać nogi za pas. Byle dalej stąd. Gdyby tylko Grey jej posłuchała... Tak czy owak, Charlie staje przed trudnym wyborem: uciekać w pojedynkę czy zostać z ukochaną, której chwilami w ogóle nie poznaje? Jakby jakiś demon ją opętał. Albo w bardziej przyziemnym stylu traciła kontakt z rzeczywistością. Schizofrenia paranoidalna, klasyczne filmowe rozdwojenie jaźni, czy jakaś inna cholera. Wraz z zacieśnianiem więzi Grey z Vaughnem, słabnie jej więź z Charlie. Zbliżając się do niego, kobieta oddala się od miłości swojego życia. Vaughn może i liczy na coś więcej (w każdym razie taką, niekoniecznie trafną, sugestię może zasiać choćby akcja z wąchaniem rozśpiewanej współpracowniczki), ale ona raczej nie ma w planach romansu z tym człowiekiem. Powiedzmy, że sprawa jest bardziej skomplikowana, choć to raczej nie najlepsze słowo na opisanie w gruncie rzeczy jakiegokolwiek obszaru tego scenariusza. Prosta, niczym niewyróżniająca się (dobrze, niech będzie, że z wyjątkiem rozterek muzycznej gwiazdy, która już za moment może zgasnąć) opowiastka o kobiecie, w której zachodzą poważne zmiany. Zmienia się jej osobowość, ale niewykluczone, że także ciało. Ona w każdym razie tak to postrzega. I ten niezrozumiały dla niej apetyt na surowe mięso, najlepiej szczodrze podlane krwią. W „Żądzy krwi” pojawia się parę umiarkowanie makabrycznych i przynajmniej w zamiarze upiornych praktycznych (na cyfrowe „bajery” nie starczyło pieniędzy) efektów specjalnych, które szczerze mówiąc mało mnie obeszły. Tylko kolorystyka zdjęć, miejsce akcji i piosenki, które w tym świecie przedstawionym mają trafić na drugą płytę Grey Kessler, trzymały mnie przed ekranem - w sumie dla samych tych mrocznych, poruszających kawałków, sugestywnych lamentów umęczonej, cierpiącej duszy, warto było przebimbać te kilkadziesiąt minut – ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że targały mną jakieś silniejsze emocje. Stan niebezpiecznie bliski obojętności. Smaczki dla ucha, smaczki dla oka, ale fabuła jakaś taka nijaka, niecharakterna. Zachowawcza. Tonacja prawie cały czas ta sama, na jedną nutę; na wyższe rejestry wchodzimy dopiero pod koniec, ale żeby kubeł zimnej wody, to nie, u mnie nie. Praktycznie wszystko to już było (co mnie akurat najmniej przeszkadzało, żeby nie powiedzieć wcale), też w dużo lepszym stylu. Trochę z tego, trochę z owego, kto więc szuka oryginalności, niechaj szuka dalej:) UWAGA SPOILER Widzieliście „Lunatyków” Micka Garrisa na podstawie scenariusza Stephena Kinga? Mnie odruchowo się skojarzyło. Podobny wygląd, innego rodzaju nieboskie stworzenia. Ciekawostka: w jednym ujęciu widać autostopowiczkę trzymającą kartonik z napisem „East Proctor”, co mogło być ukłonem w stronę „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie” Johna Landisa KONIEC SPOILERA. Trzeba jednak oddać twórcom „Żądzy krwi”, że podeście do głównego „zagadnienia” inne niż zazwyczaj. W szerszym kontekście gatunkowym (horror) to nic nowego, ale w tej konkretnej konwencji to tak, myślę, że trochę inaczej to lepiono.
„Żądza krwi” Amelii Moses upłynęła mi szybko, gładko i praktycznie bez emocji. Skąd ja to znam? Na pewno trochę takich seansów już zaliczyłam, ale trudno mi tak na szybko podrzucić konkretne tytuły, bo tego rodzaju opowiastki jakoś nie chcą zakotwiczać się w mojej pamięci. W zasadzie taki ich urok. Pogapić się bez obaw, że odmalowane przez filmowców wizje będą nas długo prześladowały:) W każdym razie mnie ta kanadyjska „Żądza krwi” dręczyć na pewno nie będzie. Przeleciało i tyle. Żadnych przejściowych szkód na psychice, ani nawet żołądku, ta produkcja nie wyrządziła. Nie było ciekawej rozmowy, nie wciągnęła, ale tyle mojego, że się pogapiłam. Nieznudzonym wzrokiem i z nierozdziawioną paszczą.
Jakie jest Tw zdanie na temat współczesnych horrorów ? Nie wiem jak to nazwać, ale brakuje im tego czegoś co miały chociażby horrory w latach 2000-2010. Something has changed, wszystko jest takie mechaniczne i nudne jak dla mnie.
OdpowiedzUsuńMam podobne odczucia. Oczywiście to nie dotyczy wszystkich (np. tzw. nowa fala kina grozy), ale obcując ze współczesnymi horrorami dość często odnoszę wrażenie, że te filmy - jak by to ująć? - nie mają duszy? Jakby twórcy nie wkładali w to żadnych uczuć. Płaskie, płytkie, plastikowe, kręcone na jedną modłę.
Usuń