Katherine Holland samotnie wychowuje swoją czternastoletnią córkę Lisę, która uważa, że matka za bardzo ją ogranicza. Najlepsza przyjaciółka dziewczyny, Wendy, spotyka się już z chłopcami, Katherine jednak stara się przekonać swoją córkę, że jest zbyt młoda na takie przygody. Pewnego wieczora Lisa wpada na chodniku na nieznajomego mężczyznę mniej więcej w wieku jej matki. Zauroczona dziewczyna podstępem zdobywa jego numer telefonu i w tajemnicy przed Katherine, ale w porozumieniu z Wendy, regularnie prowadzi z nim długie rozmowy, udając osobę starszą, niż jest w rzeczywistości. Nie zdając sobie sprawy z tego, że obiekt jej westchnień jest seryjnym mordercą znanym jako Candlelight Killer.
„Lisa” aka „Candlelight Killer” to luźno inspirowany historią seryjnego mordercy Richarda Ramireza, znanego też jako Nocny Prześladowca, amerykański thriller w reżyserii Gary'ego Shermana, twórcy między innymi „Linii śmierci” (1972), „Martwego i pogrzebanego” (1981) oraz „Ducha III” (1988). Sherman jest też współautorem scenariusza – współpraca z Karen Clark. Kierownik artystyczny chciał, żeby film był kręcony w Chicago, ponieważ upatrzył sobie tamtejsze lofty – efekt gentryfikacji. Producenci przekonali go jednak do Południowej Kalifornii, a konkretniej Venice, dzielnicy Los Angeles. Z niedrobnymi wyjątkami. Kamienicę (w tym najbliższe sąsiedztwo i sklep spożywczy), w której mieszkają Lisa i Katherine, filmowcy wypatrzyli w bardziej podejrzanym rejonie Miasta Aniołów. „Lisa” miała trafić bezpośrednio na rynek VHS, ale Gary Sherman przekonał firmę MGM, która objęła pieczę nad tą pozycją do wydania kinowego. Walczył o więcej, ale poprzestano na wybranych kinach (dystrybucja kinowa w ograniczonym zakresie) – w Stanach Zjednoczonych w drugim kwartale roku 1990, ale światowa premiera odbyła się jeszcze w roku 1989. W grudniu 1990 roku ruszyła dużo szersza dystrybucja, na kasatach wideo.
Imiennik Nocnego Prześladowcy wpada w oko czternastoletniej dziewczynie. Lisa Holland (przyzwoita kreacja Staci Keanan) mieszka w starej, zaniedbanej kamienicy w Los Angeles wraz z matką, właścicielką niewielkiej kwiaciarni imieniem Katherine (jeszcze lepszy występ Cheryl Ladd), która od początku wychowuje ją w pojedynkę. Dziewczyna nigdy nie poznała swojego ojca, ani nawet dziadków ze strony matki. Katherine urodziła swoje jedyne dziecko w młodym wieku, prawdopodobnie jeszcze w okresie nastoletnim, co najwyraźniej poróżniło ją z rodzicami. Tak czy inaczej, Lisa i Katherine mają tylko siebie. Nie licząc przyjaciół i znajomych. W zasadzie Lisa więcej czasu spędza ze swoją rówieśnicą Wendy, uczęszczającą do tej samej szkoły - zdaje się katolickiej szkoły dla dziewcząt – która cieszy się większą swobodą. Można powiedzieć, że rodzice Wendy (i jej złośliwego młodszego brata) wychowują dzieci w liberalnym stylu, podczas gdy Katherine stara się uchronić córkę przed powtórzeniem swoich błędów. Twierdzi, że nigdy nie żałowała, że ją urodziła, a widz właściwie nie ma powodów, by jej nie wierzyć. Niemniej kobieta wolałaby, żeby Lisa dłużej nacieszyła się dzieciństwem. Ograniczenia, jakie jej narzuca, rzecz jasna, dają efekt odwrotny do zamierzonego. O tyle, o ile, bo jak to często w takich przypadkach bywa, nastolatka nie opowiada matce o wszystkim, co wyczynia. Jak to mówią: co z oczu, to z serca. Szczęśliwie dla Lisy, Katherine dużo czasu spędza w pracy. Po zakończeniu zajęć szkolnych dziewczyna zwykle wraca do pustego mieszkania i przez telefon melduje się matce. Przed poznaniem „boskiego Richarda” nie musiała jej okłamywać – Katherine nie miała nic przeciwko zawsze zapowiadanym przez Lisę spotkaniom z Wendy. Dziewczyny albo godzinami przesiadywały w domu tej drugiej, albo ruszały w miasto. A potem pojawił się sporo starszy od niej Richard. Lisa dosłownie wpadła na niego wracając ze sklepu osiedlowego wieczorową porą. Zauroczenie od pierwszej wejrzenia. Niewiele myśląc dziewczyna skorzystała ze sprawdzonej już metody (podpatrzonej w telewizji) pozyskania jego numeru telefonu. I tak narodziła się relacja, która mogła zapewnić „Lisie” Gary'ego Shermana nieśmiertelność. Zapewnić tej produkcji wieczną sławę – motyw nastolatki nieświadomie flirtującej przez telefon z aktywnym seryjnym zabójcą zdecydowanie powinien być bardziej nośny. Coś takiego nie zdarza się zbyt często – jeśli w ogóle – w serial killer movies. „Lisa” wprawdzie nie była finansową klapą, wprawdzie przyniosła może nie oszałamiający, ale na pewno umiarkowanie zadowalający zysk, ale nie przetrwała próby czasu. Bardziej niewymagająca myślenia, żeby nie powiedzieć relaksująca ciekawostka niż pozycja obowiązkowa dla zjadaczy opowieści o seryjnych mordercach. Dreszczowiec bez tego magicznego, diablo ostrego pazura. Dreszczowiec irytująco delikatnie obchodzący się z widzem – chwilami nawet trąciło mi telenowelą (najbardziej jaskrawy przykład: czołówka w sumie skrzywdzona wyłącznie przez ścieżkę audio). Boleśnie przewidywalny „spektakl nie-przemocy”. To znaczy nie w takim wydaniu, do jakiego, myślę, przywykli fani gatunku. Nawet najsłabsze żołądki, nawet najwrażliwsze osoby nie powinny ucierpieć przez bliski kontakt z tym patrzydełkiem. Jest bezpiecznie. Mimo że czołowa postać wpakowała się w nie lada kłopoty. I nawet o tym nie wie. Pech chciał, że weszła w orbitę bodaj najbardziej poszukiwanego człowieka w mieście. Człowieka, który pod ich nieobecność włamuje się do mieszkań wybranych, wcześniej przez jakiś czas uważnie obserwowanych, śledzonych, kobiet. Przynosi ze sobą świece, które zapalone rozstawia w ich sypialniach i nagrywa się na ich automatycznych sekretarkach. Gdy już jego przyszła ofiara odsłucha wiadomość, w której uczciwie uprzedza, że jest w jej domu i zamierza ją zabić, nieboski Richard wychodzi z ukrycia i przystępuje do... duszenia? Cóż, kompletnego wglądu w jego zbrodniczą działalność nie mamy. Może gwałci swoje ofiary, może też stosuje jakieś inne tortury przed definitywnym zamknięciem im oczu, ale poza delikatną sugestią, że to dusiciel, twórcy „Lisy” uparcie odmawiają nam informacji na temat tych tragicznych najść z pierwszych stron amerykańskich gazet. Ataków, którym zapewne przyklasnąłby sam Nocny Prześladowca. Nie wiadomo, czy Richard ze świata Lisy w ogóle o nim słyszał. Nie wiadomo, czy uważa się za jego nieoficjalnego ucznia, tj. czy co nieco podpatrzył u niesławnego Richarda Ramireza. Za to wiemy, że nagrywa rozmowy telefoniczne z kobietami, że dorobił się już małej kolekcji takich taśm i ma w zwyczaju wyznawać miłość osobom, którym przynosi śmierć.
Jak sama nazwa wskazuje, najwięcej uwagi scenarzyści poświęcają czternastoletniej Lisie Holland. To nie tylko opowieści o seryjnym mordercy coraz bardziej zainteresowanym „swoją telefoniczną przyjaciółką”, a w zasadzie nieznajomą, która ponad wszelką wątpliwość z nim flirtuje, ale on prawdopodobnie interesuje się nią z innego powodu (prędzej myśli o dopisaniu jej do listy swoich ofiar, niż o nawiązaniu jakiejś bliższej relacji). To też opowieść o dojrzewaniu. Szalejących hormonach, które matka naszej bohaterki bezskutecznie próbuje okiełznać. Innymi słowy, Katherine Holland stara się jak najbardziej suchą stopą przeprowadzić swoje jedyne dziecko przez ten burzliwy okres. Młodzieńczy bunt. Czy po prostu gotowość wyjścia spod kosza przewrażliwionej rodzicielki. W każdym razie Lisa jest zdania, że pokutuje za zmarnowaną młodość matki. W jej odczuciu Katherine karze ją za swoją niegdysiejszą niefrasobliwość. Katherine nie była ostrożna w kontaktach z chłopcami, a jej córka teraz za to płaci. Katherine zupełnie nie o to chodzi, ale jej tłumaczenia nie trafiają do Lisy. Dziewczyna coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że jej matce przydałby się życiowy partner. Dopuszczenie do sobie jakiegoś sympatycznego mężczyzny, według Lisy, mogłoby oczyścić atmosferę między nimi. Katherine zdjęłaby embargo nałożone na randki córki, a zatem nie miałyby już powodów do kłótni, przynajmniej tak zażartych i żyliby długo i szczęśliwie. Odbiorca filmu ma jednak większą wiedzę od Lisy o życiu prywatnym Katherine. Nie tylko Lisa ma swoje tajemnice. Ale tylko tajemnica Lisy jest wyraźnie obarczona śmiertelnym ryzykiem. Dziewczyna nie wie, co czyni. Myśli, że góruje nad swoim „telefonicznym niby kochankiem”, że wie o nim sporo, podczas gdy on w ogóle jej nie zna. No dobrze, coś tam udaje mu się z niej wycisnąć. Kolor oczu, kolor włosów. I imię, ale mężczyzna podejrzewa, że jego enigmatyczna rozmówczyni ze zmysłowym głosem, w tym przypadku nie była z nim szczera. My wiemy, że to jego przekonanie jest błędne. Gdyby taką pewność miał też Richard, to ta historia mogłaby potoczyć się inaczej. W jakiś mniej atrakcyjny sposób dla namiętnego wyjadacza filmowym thrillerów o jednych z najgroźniejszych drapieżników na Ziemi. Co nie znaczy, że to fatalne zauroczenie dostarczy mu niezapomnianych wrażeń. Nie wykluczam, że co poniektórzy znajdą w „Lisie” ten przyjemnie nieprzyjemny dreszczyk. Nie wydaje mi się, żeby wielu trwało w niepewności co do wyniku tej powoli, acz nieubłaganie zbliżającej się konfrontacji dobra ze złem, ale bywało już tak, że na maksymalnie przewidywalnych historiach (a takowa była dla mnie „Lisa” Gary'ego Shermana) niejednokrotnie przebiegały mi po plecach te niewidzialne pajączki:) Omawiany produkt takich doznań niestety mi nie zapewnił, ale może Wam bardziej się poszczęści. Tak naprawdę jedyne, co dała mi niniejsza niegroźna przygoda, to zabicie czasu małym kosztem. Bez wielkich cierpień, jakby na autopilocie. Gapisz się i nic, ale też nie ogarnia cię przemożna potrzeba pożegnania się z postaciami przed wejściem niezbyt wytęsknionych napisów końcowych. Na odmóżdżenie? Można tak to ująć, ale ja wolę to określić jako nieinwazyjny wypad do świata, który z całą pewnością już za chwilę, już za moment całkowicie wywietrzeje mi z głowy. Niewybijający się z tłumu (a jak już wspomniałam taka koncepcja mogła zawojować świat; w każdym razie mocniej zaznaczyć się na arenie zajmowanej przez fikcyjnych seryjnych), jednorazowy kolorowy (mało czerni, tj. mroku) soczek. Dla mniej wymagających widzów. To znaczy tych, których nie odstraszają „telewizyjne klimaty”. Odpocząć, a nie dokładać sobie stresu. Nie myśleć, płynąć. Do brzegu na całkiem wygodnej tratwie. Nic nie gniecie, nic nie drapie, nic nie ściska. Pełen komfort. Nie ma potrzeby obawiać się o życie matki i córki... Naprawdę nie ma? Nie zdradzę, czy finał mnie zaskoczył, czy twórcy utarli mi nosa. Tak czy owak, przynajmniej do tego punktu, do tej, nie ukrywam, złodziejki całej mojej uwagi (ostatni „akt”) o napięciu mogłam tylko pomarzyć.
Kojarzony przez niejednego długoletniego fana kina grozy Gary Sherman i jego niedoskonała „Lisa”. Lekki thrillerek o mrocznym obiekcie westchnień małoletniej dziewczyny. O dojrzewaniu, trudach rodzicielstwa (tutaj samotnej matki), wyzwaniach tym większych, bo zrodzonych z przemożnej potrzeby ulepienia swojego dziecka nie na swoje podobieństwo. A przynajmniej nie całkiem. O nietypowej relacji dwóch osób z zupełnie innej bajki. Seryjnego mordercy i czternastoletniej dziewczyny. Którzy jeszcze wiele muszą się o sobie dowiedzieć. Naprawdę wiele. Nie namawiam, nie odradzam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz