Zbiór
dziewięciu opowiadań – jedno, tytułowe, podzielone na dwie
części - pochodzącego ze Śląska (nie)poprawnego pesymisty,
autora między innymi powieści „Stacja” (Dom Horroru, 2020) i
„Głód” (Dom Horroru, 2021), Marcina Majchrzaka. Cienka, licząca
sobie sto osiemdziesiąt stron, publikacja, opatrzona znaczkiem
Vesper, w twardej oprawie „pokolorowanej” przez Krzysztofa
Wrońskiego: fascynująca grafika na froncie, jak dotąd moja
najpoważniejsza kandydatka na okładkę roku 2022. W środku
znajdziemy więcej obrazów pana Wrońskiego, tym razem
czarno-białych. W swojej „Ciszy” Marcin Majchrzak dokonuje swego
rodzaju wiwisekcji Homo sapiens. Nieznośna ciężkość bytu
niedoskonałych tłumów. W nieustającym szumie informacyjnym, pod
obstrzałem oceniających spojrzeń innych, którym tylko się
wydaje, że wiedzą lepiej. Nikt nic nie wie. „Nic nie istnieje”.
Horrory naturalistyczne, opowieści niesamowite, utwory
egzystencjalne, w których autor dzieli się swoimi obserwacjami i
przemyśleniami na temat współczesnego świata i mentalności
współczesnego człowieka.
Jack
Ketchum brata się z Howardem Phillipsem Lovecraftem na bankiecie
zorganizowanym przez urodzonego w Tarnowskich Górach i nadal
mieszkającego w województwie śląskim Marcina Majchrzaka. W ich
przyjazną dysputę czasem wtrąci się David Cronenberg, Brian Yuzna
lub John Carpenter (body horror), Sam Raimi („Martwe zło”
1981) albo Sean S. Cunningham („Piątek trzynastego” 1980), a i
Stephen King może zechce dorzucić swoje trzy grosze („Czarna
bezgwiezdna noc”). Rozmową pokieruje gospodarz tego
nieprawdopodobnego wydarzenia. Dziewięć, a w zasadzie dziesięć
tematów rzuconych przez Marcina Majchrzaka na tym niecichym
spotkaniu gigantów. „Na początku było słowo. Na końcu jest
kłamstwo”. A powinna być cisza. Zbiorek całkiem wyrównany,
ale mam swoich faworytów i nie zawaham się o nich opowiedzieć. Tak
pokrótce, ażeby nie zepsuć zabawy potencjalnym odbiorcom nęcącej
„Ciszy” pana Marcina.
„Miłość
płonie”, czyli na kozetce u psychoterapeutki. Dłużej,
zdecydowanie dłużej, w przeklętym skarbcu pamięci złamanej
kobiety. Traumatyczne dzieciństwo. Okropna zmiana zachodzącą w
ojcu, po śmierci jego ukochanej małżonki. Przejęcie obowiązków
domowych przez niewiele starszą (też jeszcze dziecko) siostrę
narratorki. I następna zmiana w rodzicielu nieszczęsnych
dziewczynek. Historia jakby z życia wzięta. Przerażająco znajoma,
mocno przygnębiająca. Poetycko opowiedziana, ale traktująca o
ludzkich nieczystościach. Ekskrementach zalegających w psyche.
„118”
to, umownie, opowieść mężczyzny wyrzuconego z domu przez
małżonkę. Opowieść somnambulika, który stanowi realne
niebezpieczeństwo dla swojej rodziny. Mimowolny agresor znajduje
podrzędy hotel i wprowadza się do pokoju 112. Wierzy, że jego
banicja nie potrwa długo, bo to nie pierwszy taki raz w jego
historii małżeńskiej. Tymczasem, jego uwagę zaprząta pokój
numer 118. Konkretniej, irytujące hałasy dobiegające z
tymczasowego najbliższego sąsiedztwa. Zagadka zamkniętego
pomieszczenia. Gęsta atmosfera tajemniczości. Nadnaturalność i
twarde realia w duszącym uścisku. Trzymająca w napięciu,
klaustrofobiczna, nielicho obciążająca serce, zaskakująca
opowieść z przezabawnym fortelem językowym. Chcesz wiedzieć
więcej, to sobie poszukaj, autor tłumaczył nie będzie. Prztyczek
w nosy wygodnickich?
Teraz
najliczniejsza grupa. W mojej ocenie niewiele słabsza reprezentacja
uwierającej „Ciszy” Marcina Majchrzaka. Zacznijmy od
„Antropologii stosowanej”, niezwykłych przeżyć
sparaliżowanego, milczącego, bynajmniej nie z wyboru, pacjenta
oddziału paliatywnego. Człowiek ów widzi mgliste czy dymne istoty
nieodstępujące zwykłych śmiertelników. Każdy człowiek ma
jednego takiego wielce wątpliwego anioła stróża. Właściwie
pasożyta, który cierpliwie czeka na nieuniknione. Ujął mnie
Majchrzak zrozumieniem położenia tych, na których wielu woli nawet
nie patrzeć. Jakby wszedł w skórę starszego człowieka
wymagającego całodobowej opieki. Niepełnosprawnego, który jest
traktowany jak zwierzę – nie mówi, więc nikomu nawet przez myśl
nie przejdzie, żeby gryźć się w język w jego obecność. Nikogo
nie obchodzi, że wszystko słyszy, nikt o tym nie myśli, bo i po
co? Tak czy inaczej, nikomu nie powie. Dochowa tajemnicy, bo nie ma
innego wyjścia. W tym klimatycznym, klinicznym opowiadaniu Majchrzak
zwraca też uwagę na inne zjawisko. Mówi o traktowaniu ludzi,
którzy widzą (też myślą?) inaczej, jak niespełna rozumu. O
odrzucaniu niewygodnych informacji i szufladkowaniu tych, którzy
uparcie je powtarzają jako wariatów, szaleńców etc. Mówi też
Majchrzak o konieczności zaakceptowania własnej śmiertelności.
Lepiej się zaprzyjaźnić z damą z kosą, niż starać się od niej
opędzić. Uparcie odsuwać od siebie myśli, które prędzej czy
później i tak staną się faktem. Bo Śmierć przez cały czas
dyszy nam w karki. Najwierniejsza towarzyszka wszystkich istnień na
tym świecie. Niegłupia, głęboka treść i nieustające poczucie
zagrożenia w melasie beznadziei. Unieruchomiony, a zatem postawiony
na straconej pozycji, bohater, który na domiar złego widzi więcej.
Groza wisząca w powietrzu i przechadzająca się po szpitalnych
korytarzach. Odwlekanie nieuniknionego. W ciągłej gotowości na
katastrofę, która każdemu jest pisana. Nie sposób jej zapobiec.
„Eksperyment
profesora” ze wszystkich utworów „wykopanych” z
omawianego tomiku poetyckich nie-wierszy, najmocniej pachniał mi
twórczością Howarda Phillipsa Lovecrafta. Ekscentryczny nauczyciel
akademicki – autor opisuje go jako lokalne pośmiewisko, ale
zupełnie niegroźne, a nawet sympatyczne – Erich D. i jego coraz
bardziej zaciekawiony sąsiad, prawnik, którego Majchrzak wybrał na
narratora tej klasyczne opowieści o szalonym naukowcu, czy raczej
uczonym opętanym szaloną ideą. Eksperyment, który wymknie się
spod kontroli. I aż nie mogłam się doczekać szczegółów. Autor
zręcznie podsyca zainteresowanie, a kiedy wreszcie przychodzi pora
na odkrycie wszystkich kart... Najpierw lekki zawód, a w ślad za
tym istny nokaut. Data i miejsce – tylko tyle i aż tyle. Genialny
ruch! Szach mat.
W
„Strachu” poznajemy młodych narzeczonych, którzy
właśnie przybyli z Krakowa do małego polskiego miasteczka, gdzie
niebawem ma odbyć się pogrzeb ojca kobiety. Jej matka zmarła parę
lat temu, a ona przejęła jej obowiązki. Najstarsze, wtedy jeszcze
nastoletnie, dziecko pod wyjątkowo pechowym dachem w sennej
mieścinie pełnej wypalonych, jakby pustych w środku ludzi. O
strachu przed odpowiedzialnością za drugiego człowieka, przed
rodzicielstwem. O strachu przed życiem pozbawionym nadziei na lepsze
jutro, przed staniem się jednym z tych smutnych, szarych ludzi
mijanych na chodnikach. Może trochę za dużo filozofowania, z
akcentem na „może”, ale przysięgam, że ciarki przechodziły mi
po plecach, także wtedy, gdy z pozoru nic alarmującego się nie
działo. Czuć, że to nie skończy się dobrze, że Majchrzak
nieprostą drogą zmierza do druzgocącego niewyjścia z życiowej
matni.
Na
koniec tej gromadki zostawiłam sobie „sztukę w dwóch aktach”.
Pierwsza część „Ciszy” otwiera ten zbiorek, a
druga go zamyka. Niewielka grupa młodych ludzi z miasta rozpoczyna
projekt pod nazwą „technologiczny detoks”. Wypoczynek na łonie
Matki Natury, w zapuszczonej chatce w leśnej głuszy. W tym czasie
nikomu nie wolno korzystać z telefonów komórkowych i innych tego
typu diabelskich urządzeń. Odciągaczy uwagi od rzeczy ważnych.
Cóż, pozostaje nam tylko czekać na zamaskowanego mordercę z
maczetą, ewentualnie jakieś nieumarłe cosie opętujące naszą
polską młodzież. Może nawet jakiś drewniany gwałciciel się
napatoczy... Między innymi takie scenariusze brałam pod uwagę.
Slasher czy inny backwood horror. Pierwszy, nader
paskudny zgon, wbrew założeniom pozostałych przy życiu postaci -
narratorem i zarazem głównym bohaterem jest młodzieniec imieniem
Sebastian – odebrałam jak potwierdzenie moich domysłów. Ot,
klasyczna horrorowa rąbanka, na rozwinięcie, której trzeba będzie
troszkę poczekać. Ciekawe, doprawdy interesujące. Jedna historia,
a jakby dwie. Pierwsza część „Ciszy” różni się od drugiej
nie tylko konwencją, ale też językiem. Od prymitywizmu na wyższy
stopień (nie)świadomości. Narrator nie jest już tak wulgarny,
jego relacja z życia w głuszy jest bardziej uduchowiona. Chłopiec
umarł, narodził się mężczyzna. Prawdziwy erudyta. Myśliciel,
filozof. Z kim przystajesz, takim się stajesz. Nie mniej ważne jest
to, gdzie przystajesz. Cywilizacja wcale nie musi być lepszym
wyborem niż pierwotna dzikość. A mowa nigdy nie będzie złotem.
Zmusza do refleksji, każe spojrzeć na rzeczy, na wszechrzecz, pod
innym kątem. Bardzo ostrym, owszem, ale na pewno jest co
przetrawiać.
Opowiadania
według mnie dobre. „Podróż służbowa”
mężczyzny, który niewątpliwie wolałby nie ruszać się z miasta.
Praca biurowa całkowicie mu odpowiada, zdecydowanie nie jest to typ
podróżnika, obieżyświata. Ale cóż poradzić? Pan każe, sługa
musi. Może, gdyby nasz narrator potrafił odmawiać, gdyby znalazł
w sobie tę niewielką odwagę na odrzucenie, bądź co bądź,
dodatkowo płatnego zlecenia od swojego pracodawcy, to nie
wylądowałby na pokładzie statku zmierzającego w niewiadomym
kierunku. I nie poznałby tajemniczego sprzedawcy pamiątek. Uroczy
klimat niesamowitości, zaskakujące, choć na pewno nie świeże
zakończenie. Pozostał mi jednak pewien niedosyt. Przydałoby się
wydłużyć tę zabawę niekoniecznie w kotka i myszkę na ponurej
„maszynie pływającej”. Pograć dłużej niesamowitością.
Teraz
trochę o maszynach szynowych. „Ostatni kolejarz”
to niejaki Stefan Gawroński. Stróż na kolei, który pewnej
burzowej nocy, na służbie, zostaje zaskoczony przez człowieka w
koloratce. Ani chybi, ksiądz. Strudzony wędrowiec, który korzysta
z gościny człowieka niemogącego przeboleć tego, co stało się z
jego ukochanymi polskimi kolejami. Temat może i oklepany (jeden z
ulubionych motywów twórców kina i literatury science fiction) –
pomijając mięsistą wiśnię na tym sentymentalnym torcie - ale
nieźle się wchłania, choć pewnie szybko wyparuje mi z głowy. No,
może poza koniem. Nad jego losem jeszcze trochę podumam:)
„Transgresja”,
najkrótszy tekst wdrukowany w „Ciszę” i pewnie dlatego dla mnie
najmniej satysfakcjonujący. Średniak. Ledwo przywitałam się z
kobietą po straszliwych przejściach, a już musiałyśmy się
żegnać. Spotykamy się klinice - domyślicie się jakiej - gdzie w
krótkich reminiscencjach, nazbyt krótkich, objawi nam się koszmar,
przez który niedawno przeszła. A teraz nie widzi innego wyjścia,
jak zrobić... to, co planuje. Dokonała wyboru. Klamka zapadła.
Mniejsze zło konsekwencją większego zła. Tekst zachęca do
dyskusji, bo jak by nie patrzeć autor przekazuje nam swój pogląd
(nie wprost, bardziej subtelnie) na zwykle szalenie rozpalający
polską opinię publiczną temat. Puenta chyba najbardziej
kontrowersyjna... Kurczę, naprawdę szkoda, że tak krótko, ja
bowiem z tych, którzy zawsze chętni do poznawania innych punktów
widzenia. Jak to się mówi, wymieniania się poglądami nawet na
takie do znudzenia wałkowane w mediach, niestety tematy zastępcze.
Taka kultura polityczna.
Dziewięć
albo dziesięć, jak kto woli, opowiadań od Marcina Majchrzaka dla
miłośników literatury grozy. Szeroko pojętej grozy. Poszukiwacze
innowacyjnych fabuł mogą się rozczarować, ale inaczej sprawa może
się przedstawiać z czytelnikami bardziej ukierunkowanymi na
niepospolite wnioski dotyczące człowieka i współczesnego świata.
To nie jest proza na poprawę nastroju. Rozluźnienie, niemyślenie.
Czysta nie-rozrywka, i żeby nie było wątpliwości, nie jest to
wyrzut zawiedzionego serca. Mnie ta „Cisza” na pewno posłużyła.
Nie było miło i o to właśnie chodziło!
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz