Stronki na blogu

środa, 24 sierpnia 2022

Dave Cullen „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum”

 

Data 20 kwietnia 1999 roku w świadomości amerykańskiego społeczeństwa zapisała się jako początek końca epoki bezpieczeństwa w szkołach. Eric Harris i Dylan Klebold, uczniowie Columbine High School w Columbine w stanie Kolorado, hrabstwie Jefferson, zwanym Jeffco, zapoczątkowali, czy raczej spopularyzowali, wyjątkowo krwawy proceder. Modę na strzelaniny szkolne, na której po dziś dzień najbardziej tracą potencjalne ofiary i ich rodziny. Dave Cullen, absolwent University of Illinois at Urbana-Champaign, amerykański dziennikarz, którego teksty ukazywały się między innymi w New York Times, Vanity Fair, Newsweeku, Washington Post, Guardian, Salon, Slate i Daily Beast, praktycznie od początku relacjonował tę sprawę. I wcale nie uważa, by wówczas stanął na wysokości zadania. Jego debiutancki występ na scenie literackiej, książka non-fiction pierwotnie wydana w 2009 roku pod tytułem „Columbine” (pol. „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum”, edycja z 2022 roku Wydawnictwa Poznańskiego w tłumaczeniu Adriana Stachowskiego) powstała na skutek dziesięcioletniego zaangażowania Cullena w sprawę znaną jako masakra w Columbine High School (masakra w liceum Columbine). Powstała między innymi z potrzeby odkłamania mitów, jakie narosły wokół tego krwawego wydarzenia. W czym dziennikarze, w tym sam Dave Cullen, mieli bodaj największy udział. Autor omawianej pozycji przekonuje, że ich intencje były dobre, ale wnioski całkowicie błędne. I tak powstała legenda o Ericu Harrisie i Dylanie Kleboldzie, tak niemające umocowania w dowodach historie o najbardziej znanych szkolnych zamachowcach, zostały uznane za fakty. Cullen miał nadzieję, że jego obszerna publikacja położy kres wszelkim spekulacjom. Myślał, że cała nieupiększona prawda o masowych mordercach z Columbine, uśmierci legendę. Ale tak się nie stało. Niezupełnie. Nie wszyscy uwierzyli Cullenowi. Nie wszyscy zaakceptowali wersję przedstawioną przez ludzi pracujących nad tą sprawą. Może gdyby przedstawiciele organów ścigania nie byli tak powściągliwi w informowaniu opinii publicznej o postępach swojego śledztwa, Eric Harris i Dylan Klebold pośmiertnie nie dorobiliby się tak licznego fanklubu.

Uhonorowana Nagrodą im. Edgara Allana Poego, Barnes and Noble Discover i Goodreads Choice Award, nominowana do LA Times Book Prize, Audie Award i MPIBA Regional Book Award, bestsellerowa pozycja true crime, przez niektórych krytyków zrównana z „In Cold Blood” (pol. „Z zimną krwią”) Trumana Capote'a, przez wielu uważaną za „królową” książkowych reportaży, „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum” pióra Dave'a Cullena to opowieść o oprawcach i ofiarach. American Nightmare, który tak naprawdę nigdy się nie skończył. Licealiści Eric Harris i Dylan Klebold w pewnym sensie zapoczątkowali przebudowę amerykańskich szkół. Nastała epoka szkolnego terroru. Raz po raz świat obiega wiadomość o kolejnej masakrze w amerykańskiej placówce edukacyjnej. Kilkanaście ofiar, kilkadziesiąt ofiar... Mało, wciąż za mało, by ograniczyć prawo do posiadania broni. To jest ważniejsze od bezpieczeństwa nieletnich? Takie głosy na pewno płyną ze Stanów Zjednoczonych – są na tyle donośne, by docierać do uszu Europejczyków. Wciąż ten sam schemat: strzelanina w szkole, ożywiona dyskusja na temat powszechnego dostępu do broni i... zostaje jak było. Aż do następnego razu, który pewnikiem też nic nie zmieni. To znaczy nie będziemy wrzucać kłód pod nogi potencjalnym sprawcom tylko potencjalnym ofiarom. Jeśli będzie trzeba wprowadzimy takie zabezpieczenia w szkołach, jakie ma choćby Pentagon. Dave Cullen co prawda w swojej debiutanckiej książce bardzo ogólnie przedstawia ten problem, nie zagłębia się w tę niekończącą się historię pt. „Ograniczyć dostęp do broni palnej czy nie?”, ale nie pozostawił mi najmniejszych wątpliwości, że opowiada się za wprowadzeniem jakichś ograniczeń.

 
W przedmowie autor „Columbine. Masakry w amerykańskim liceum” zrobił coś w rodzaju rachunku sumienia. Szczere wyznanie grzechów. Był jednym z tych dziennikarzy, którzy niechcący sprzedali ludziom nieprawdziwą opowieść o Ericu Harrisie i Dylanie Kleboldzie. Myśleli, że ich historyjki są prawdziwe. O chłopcach, którzy chwycili za broń (i bomby domowej roboty) w wyniku prześladowań w szkole. Długotrwałe dręczenie przez niektórych popularnych uczniów (konkretnie: sportowców) miało popchnąć ich do jednej z największych zbrodni w historii amerykańskiego szkolnictwa. Mieli być członkami nieformalnej grupy zwanej Mafią Prochowców, ich ulubionym artystą miał być Marilyn Manson, mieli należeć do podobno (taki przekaz dominował w amerykańskich mediach niedługo po strzelaninie w liceum Columbine) agresywnej subkultury gotyckiej. Przeczyły temu materiały zgromadzone przez organy ścigania w toku śledztwa – w sumie tony samych akt, już abstrahując od dowodów rzeczowych – które Dave Cullen dokładnie przestudiował przed napisaniem swojej, jak dotąd, najpoczytniejszej książki (w 2019 roku swoją światową premierę miała jego kolejna pozycja non-fiction, „Parkland: Birth of Movement”, a w 2022 roku światło dzienna ujrzał następny książkowy reportaż tego pana pt. „Soldiers First” - to jak na razie cała bibliografia Cullena, ale można spodziewać się kolejnych tego rodzaju publikacji od tego amerykańskiego dziennikarza). Embargo na informacje nałożone przez policjantów, agentów FBI i inne osoby zaangażowane w śledztwo w sprawie Columbine (autor wspomina o tym, że nazwa szkoły i miejscowości z czasem stała się synonimem masakry, co naturalnie bardzo nie podobało się wielu ocalałym: przykra etykietka) bynajmniej nie zmniejszyło ich napływu. Dziennikarze pozyskiwali je z innych źródeł, a puste obszary zapełniali sami. Stworzyli spójny, wiarygodnie brzmiący ciąg przyczynowo-skutkowy. Logiczna opowieść o dwóch chłopcach z Kolorado. Tak, to miało sens. Ale nie dla śledczych; oni ze zdumieniem wysłuchiwali i wczytywali się w te wszystkie... bajeczki. Cullen był jednym z tych bajkopisarzy. Nie tylko nie wiedział, ale, że tak to ujmę, dzielił się zgniłymi owocami owej niewiedzy ze swoimi czytelnikami (artykuły prasowe). W „Columbine” Dave Cullen obrał inną narrację. Wcześniej nieświadomie przykładał rękę do budowania swoistej mitologii, ale gdy już poznał prawdziwą historię Erica Harrisa i Dylana Klebolda stał się jednym z najbardziej zasłużonych - jeśli nie najbardziej zasłużonym – propagatorów tejże. Pisząc „prawdziwa” mam na myśli oficjalną wersję wydarzeń w hrabstwie Jefferson, którym Cullen, można powiedzieć, oddał dziesięć lat swojego życia. Co dość mocno odbiło się na jego zdrowiu psychicznym. Masakra w Columbine High School stała się jego obsesją – niszczącą, ale chyba też budującą. Dave Cullen poznał mnóstwo inspirujących postaci. Jego grono przyjaciół znacznie rozrosło się o jednostki dodające mu sił. Dające nadzieję.

Columbine. Masakra w amerykańskim liceum” Dave'a Cullena to ogromny zbiór informacji związanych z tytułową rzezią. Nie tylko biografia Erica Harrisa i Dylana Klebolda, nie tylko zapis śledztwa otwartego po ich śmierci i wreszcie nie tylko rekonstrukcja prawdopodobnie najczarniejszego dnia w historii Columbine w stanie Kolorado. To też opowieść o okrutnie okaleczonej niewielkiej społeczność. Ocalałych z masakry, ich rodzinach, dziennikarzach, policjantach, agentach FBI, duchownych i wreszcie rodzicach oprawców. Cullen dla tych ostatnich ma dużo współczucia. Badania przeprowadzone po 20 kwietnia 1999 roku wykazały, że ponad osiemdziesiąt procent Amerykanów wini też rodziców Erica i Dylana. Nastolatków, którzy zamordowali dwanaścioro uczniów i jednego nauczyciela oraz spowodowali różne fizyczne obrażenia (od lekkich po poważne) u dwudziestu czterech innych osób. Z ich punktów widzenia ponieśli klęskę, bo planowali coś zdecydowanie większego. Potworniejszego. To miał być zamach bombowy, a nie „skromna” strzelanina. Postrzelać to mieli do niedobitków, ale bomby skonstruowane przez młodego Harrisa zawiodły. Szczęście w nieszczęściu. Chociaż tyle. Większość książki to przeplatanka dwóch okresów w dziejach Columbine: przed i po masakrze w Columbine High School. Rekonstrukcję samego ataku znajdziemy już w części pierwszej. To opowieść w pięciu częściach i pięćdziesięciu trzech rozdziałach. Plus: od autora – o źródłach, wstęp do wydania z 2019 roku, epilog, posłowie, chronologia: Przed, podziękowania, przypisy i bibliografia – razem niecałe sześćset czterdzieści stron niedużym drukiem. Muszę przyznać, że Dave Cullen u mnie zapunktował już samym pochyleniem się również na tragedią bliskich oprawców. Uważam, że wciąż za mało się o tym mówi – widać to po stosowaniu czegoś na kształt odpowiedzialności zbiorowej po niemal każdym zbrodniczym akcie w dowolnym zakątku świata. A przynajmniej tych szeroko omawianych w mediach. Kiedy zabójcami stają się tak młode osoby, to ich opiekunowie prawni muszą się liczyć się z tym, że staną się wrogami numer jeden. Nie dla wszystkich, ale część słusznie oburzonego społeczeństwa prawie na pewno uzna ich za współwinnych zbrodni. Rodzice domniemanego psychopaty i jego przypuszczalnie pogrążonego w depresji wspólnika, nie byli tutaj żadnym wyjątkiem. Cullen uważa, że gdyby sprawcy nie popełnili samobójstwa tuż po urządzeniu prawdziwej rzezi w liceum, do którego uczęszczali, wściekłość skoncentrowałaby się na nich. Innymi słowy, ich bliscy nie mieliby aż tak pod górkę. Optymista z tego Cullena. Tak czy inaczej, autor „Columbine” w zgromadzonym materiale dowodowym nie dopatrzył się niczego, co świadczyłoby o jakichś ogromnych zaniedbaniach ze strony rodziców Erica i Dylana. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że powinni bardziej ich kontrolować – na przykład regularnie przeszukiwać ich pokoje – albo chociaż poważniej potraktować skargi jednej z sąsiadek (dotyczyło Erica Harrisa), alarmowanej przez swojego syna. Poważniej mogli potraktować je też stróże prawa. Teraz to wiemy, ale czy przed 20 kwietnia 1999 roku to było takie oczywiste? Dla jednej osoby (wspomnianej adresatki skarg na Erica) tak, ale Cullen rozumie też mniej przewidujące osoby z otoczenia tej wybuchowej pary.


Urodzeni mordercy – nazwa zapożyczona z filmu Olivera Stone'a, która szczególnie przypadła do gustu Ericowi. Cullen nazwie to Dniem Sądu, ale młody Harris używał określenia UM (właściwie NBK: od oryginalnego tytułu, filmu „Natural Born Killers”). W myślach, w dzienniku i w rozmowach z Dylanem Kleboldem. Sporządzono różne profile psychologiczne sprawców masakry w liceum Columbine, ale autor omawianej publikacji skłonił się ku bodaj najbardziej rozpowszechnionej analizie. Agent FBI doktor Dwayne Fuselier, który od samego początku był zaangażowany w sprawę strzelaniny w Columbine, zdiagnozował - i nie tylko on, taką pewność ma wielu uznanych badaczy ludzkich umysłów - Erica Harrisa jako psychopatę. U Dylana dopatrzył się natomiast depresji – jego niechęć, może nawet nienawiść była bardziej skierowana do wewnątrz, podczas gdy jego wspólnik wszystkie negatywne emocje kierował na zewnątrz. Eric nienawidził wszystkich ludzi. Marzył o eksterminacji naszego gatunku. Najszerszy wgląd w umysły Harrisa i Dylana dały śledczym ich dzienniki, ale pomocna okazała się też strona internetowa prowadzona przez tego pierwszego, filmiki, które obaj nagrywali oraz oczywiście zeznania ludzi z ich otoczenia, którym co trzeba zaznaczyć nie pokazywali całego swojego oblicza. W każdym razie nie w taki sposób, żeby mogli ich zawczasu przejrzeć. Erica bawiło naprowadzanie ich na właściwy trop, ale zwykle odbierano to jako przejawy jego specyficznego poczucia humoru. Zazwyczaj to on koniec końców obracał swoje szokujące wyznania w żart, ale bywało i tak, że zachowywał przy tym śmiertelną powagę. Taki już był. To Dylan miał problem z emocjami, to Dylan był kojarzony z wybuchami wściekłości. Eric prawie nigdy nie tracił panowania nad sobą. Nawet w stresujący sytuacjach zachowywał absolutny spokój. Owijał sobie ludzi wokół małego palca. Z premedytacją manipulował nie tylko osobami ze swojego przedziału wiekowego; także rodzicami, nauczycielami, psychologami. A Dylan po prostu szedł za nim. Ku zatraceniu. Dzieje Erica i Dylana to jedno, ale nie mniej interesujące były dla mnie żywoty innych ludzi z Columbine. Chwytająca za serce, heroiczna walka z traumą, z zespołem stresu pourazowego, depresją etc., ciężka praca ukierunkowana na odzyskanie fizycznej kondycji, albo przynajmniej bardziej zbliżonej do tej jaką mieli przed niespodziewanym atakiem na ich szkolę, udręka rodziców zamordowanych i okaleczonych uczniów oraz bliskich jedynej dorosłej osoby, która poległa na bezsensownej wojnie wszczętej przez chłopców z dobrych domów. Klasa średnia z przedmieścia.

Bardzo bolesna to opowieść. Raz, że z życia wzięta, a dwa, że przez człowieka, który obserwował to od początku. Nie, nie obserwował – Dave Cullen mocno to przeżył, wręcz przechorował. I stworzył wspaniale empatyczne dzieło non-fiction. „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum” powstała między innymi z potrzeby odarcia z całego splendoru czarne gwiazdy Columbine w stanie Kolorado, w hrabstwie Jefferson. I odkłamania paru innych mitów, ale nawet sam autor nie jest zadowolony z rezultatu tego przedsięwzięcia. Książka odniosła ogromny sukces, ale Cullen ubolewa, że to, do czego nienaumyślnie się przyczynił, nadal całkiem mocno się trzyma. Kłamliwa budowla, która powinna być przestrogą dla dziennikarzy – pochopne wyciąganie wniosków, bazowanie na niepewnych źródłach, byle tu i teraz dostarczyć widzom, słuchaczom i czytelnikom odpowiedzi na mniej i bardziej (kto? jak? dlaczego?) interesujące ich kwestie. Mniej teoretyzowania, a więcej faktów w przestrzeni medialnej. Więcej badań psychologicznych przynajmniej w szkołach. Mniej spluw, więcej edukacji i czujności. Nie twierdzę, że wszyscy będą przytakiwać autorowi „Columbine”, ale zapoznać się z tą wyczerpującą rozprawą chyba nie zaszkodzi. W każdym razie ja nie żałuję ani minuty poświęconej na niniejszą bestsellerową true crime story.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz