Brazylia. Mariana 'Mari' należy do żeńskiego kościelnego zespołu muzycznego, którego liderką jest jej najlepsza przyjaciółka, influencerka Michele. Dziewczyny są żarliwymi chrześcijankami z misją oczyszczania świata z bezbożności i rozwiązłości. Nocami całą grupą polują na grzesznice, które przemocą usiłują zawrócić na ścieżkę cnoty. Inspirację zaczerpnęły z tragicznej historii aktorki Melissy Garcii, która została dotkliwie ukarana za „nieobyczajny styl życia”. Przeżyła atak, ale nie wiadomo, jak potoczyły się jej dalsze losy. Jej miejsce pobytu pozostaje nieznane. O ile wciąż żyje. Mari i jej koleżanki wierzą, że tak. Po nieudanym „polowaniu na czarownicę”, które skutkuje utratą pracy przez Marianę w klinice chirurgii plastycznej, dziewczyna rozpoczyna własne poszukiwania Melissy. W czym bardzo pomocna może okazać się jej nowa praca, w szpitalu dla ludzi przebywających w śpiączce.
Brazylijski arthouse horror w reżyserii i na podstawie scenariusza Anity Rochy da Silveiry, będący jej drugim pełnometrażowym obrazem, po „Mate-me Por Favor” (2015). Pomysł na fabułę „Meduzy” (oryg. „Medusa”) przyszedł do niej w 2015 roku z przestrzeni medialnej. Anita Rocha da Silveira natrafiła na artykuł o grupie młodych kobiet, które postanowiły ukarać inną kobietę za rozwiązłość – okaleczyły jej twarz i obcięły włosy. Kilka tygodni później da Silveira przeczytała podobną notkę prasową, co skłoniło ją do poszukania jeszcze innych autentycznych historii rodem z mitologii greckiej. Przypominało jej to mit o Meduzie, urodziwej niewieście, która oddała się Posejdonowi (w innej wersji została zgwałcona), czym rozzłościła Atenę. Bogini mądrości ukarała ją szkaradną aparycją. Innymi słowy, da Silveira doszła do wniosku, że ta bardzo stara historia jeszcze się nie zdezaktualizowała. Znajduje odbicie w naszej rzeczywistości, za co autorka scenariusza „Meduzy” i zarazem jej reżyserka, wini ludzi o ultraprawicowych poglądach. Film nakręcono jeszcze przed wybuchem pandemii COVID-19. Zdjęcia trwały dwadzieścia osiem dni, a budżet był niski nawet jak na brazylijskie standardy – niecałe pół miliona dolarów. Dodatkową inspirację da Silveira czerpała z twórczości Davida Lyncha („Mulholland Drive” z 2001 roku to jej filmowy ulubieniec) i Dario Argento, w mniejszym stopniu z artystycznego dorobku Briana De Palmy i Jeana-Pierre'a Jeuneta. „Spring Breakers” Harmony'ego Korine'a też „miał coś do powiedzenia” w tej swoistej reinterpretacji mitu o Meduzie.
Anita Rocha da Silveira w dzieciństwie zwykle trzymała się z dala od kina grozy. Była dość strachliwym dzieckiem – dopiero w szesnastym roku życia odważyła się obejrzeć „Lśnienie” Stanleya Kubricka, ale tylko ze znajomymi. Bakcyla połknęła w czasie studiów; wtedy narodziła się jej mała obsesja na punkcie horrorów, w czym bodaj największa zasługa któregoś „Krzyku” Wesa Cravena (da Silveira nie pamięta, która to była część). Strach i krzyk w salach kinowych: to ją fascynuje, o takie reakcje widowni przede wszystkich zabiega w swojej pracy. A przynajmniej miała takie marzenie w związku ze swoją „Meduzą”. Strach niekoniecznie, ale byłaby wprost wniebowzięta, gdyby w salach kinowych w odpowiednim momencie rozległ się chóralny oczyszczający wrzask. „Meduza” wpisuje się w tak zwaną nową falę horroru, ewentualnie thrillera. Różnie można to dziełko klasyfikować, bo i Anita Rocha da Silveira nie jest artystką przywiązaną do czystości gatunkowej. Woli mieszanki. Jak to ujęła: „od horroru przez fantastykę i musical, po humor”. Uważam, że to jak najbardziej trafny opis jej drugiego pełnometrażowego obrazu, który zrobił na mnie niemałe wrażenie. Intensywna opowieść, którą zainspirowało samo życie. Zbrodnie popełniane przez kobiety na kobietach, rządy skrajnie prawicowej formacji i rola niektórych instytucji religijnych w budowaniu doczesnego piekła. Piekła kobiet. Żeńska grupa, której przewodzi popularna influencerka Michele (przekonujący występ Lary Tremouroux), najlepsza przyjaciółka pierwszoplanowej postaci, Mariany, w skrócie Mari (też przyzwoita kreacja Mari Oliveiry), również wchodzącej w skład tego muzycznego zespołu, działa na rzecz patriarchatu. Dziewczyny są święcie przekonane, że Bóg stworzył kobietę po to, by była podporą dla swojego męża. Zawsze do usług jedynego żywiciela rodziny. Ona powinna zajmować się domem i dziećmi, jeśli się ich doczekają i zawsze dbać o swój wygląd zewnętrzny, a jego jedynym zmartwieniem powinien być domowy budżet. Ona dom, on kariera. I najważniejsze, żeby zawsze znajdować czas dla Boga. Wiara ponad wszystko. W świecie przedstawionym w „Meduzie” Anity Rochy da Silveiry najwyższą pozycję - zaraz po Bogu - zajmuje pastor Guilherme (widowiskowy występ Thiago Fragoso). Charyzmatyczny przywódca duchowy, który dorobił się małej armii złożonej z młodych mężczyzn, o rozrywkę których dbają równie oddane Bogu Wszechmogącemu i jego jedynemu synowi Jezusowi Chrystusowi, aniołki Guilherme'a, czyli zespół Michele. To właśnie grono jest przeznaczone żołnierzom pastora. Tutaj każdy z nich wypatruje tej jedynej. Tej, którą zaszczyci swoimi oświadczynami. Szanse Mari na zamążpójście, przynajmniej w jej mniemaniu, drastycznie zmalały po przegranej walce z jedną ze współczesnych „czarownic”. Aniołki Guilherme'a, podobnie jak „pisani im chłopcy” (tyle że na mniejszą skalę), oczyszczają miasto z rozpusty. Białe maski, w których polują mają symbolizować ich bohaterkę, „prawdziwą anielicę”, która unieszkodliwiła demona. Melissa Garcia była wschodzącą gwiazdą kina, ale jej kariera została nagle i najprawdopodobniej definitywnie, przerwana przez kobietę, która uznała ją za grzesznicę. Jedną z tych najgorszych, bo mogących skazić inne dusze. Dających zły przykład. Mari, Michele i reszta ich zespołu, poszły za przykładem tej drugiej. Kontynuują ten proceder. One traktują to jak boską misję, działalność na rzecz jedynego słusznego Pana. Religijne fanatyczki w natarciu. Kobiety walczące... z innymi kobietami. To nie siostry, tylko nałożnice Szatana, dla których mimo wszystko jest jeszcze nadzieja. Zawsze można się nawrócić, zejść na ścieżkę prowadzącą wprost do Królestwa Niebieskiego. Niektórym zbłąkanych owieczkom po prostu trzeba dać większą zachętę. Gdy słowa nie wystarczą, pozostaje puścić w ruch pięści. Miłosierdzie na ustach, agresja w praktyce. Anita Rocha da Silveira w „Meduzie” pokazuje hipokryzję niektórych żarliwych chrześcijan. Oczywiście, różnie można to odebrać – jedni przyklasną, inni poczują się urażeni. Niewygodna prawda albo obrzydliwe kłamstwo. Kolejny atak na Kościół. Tak czy inaczej, na pewno nie laurka. W sumie da Silveira wymierza oskarżycielki palec nie tyle we wszystkich chrześcijan, ile tak zwanych fanatyków religijnych. Czy po prostu ultraprawicową część brazylijskiego społeczeństwa, która, wedle reżyserki i scenarzystki „Meduzy”, w wykreowanym przez nią świecie czułaby się jak w raju. Hodowla żon ze Stepford – taka myśl nasunęła mi się podczas niezmiernie zaskakującego kontaktu z tą niskobudżetową produkcją. Moje dotychczasowe doświadczenia z kinem południowoamerykańskim (których, co wypada dodać, nie było zbyt wiele) nie przygotowały mnie na tak wysoki poziom artystyczny. Art horror z akcentem na pierwszy człon. To jeden z tych filmów grozy, które często są opisywane jako „niestraszne”. Białe maski i poparzona twarz to w zasadzie jedyne widoki, które od biedy można uznać za upiorne. Nawet jeśli twórcy zrobili gdzieś „buu!”, to ja tego nie odnotowałam. Klimat, klimat i jeszcze raz klimat.
Miało być po staremu. Anita Rocha da Silveira w ramach przygotowań do tego projektu przestudiowała mnóstwo filmów grozy z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Skupiała się na kolorach. Postanowiła stworzyć system barw, którego od początku do końca będzie się trzymać. Współczesna opowieść w oldschoolowym rytmie - klimat „niedzisiejszy”, ale akcja toczy się w epoce smartfonów i internetowych celebrytów. Influencerów. Bogowie i boginie naszych czasów. Dobrze, to może lekka przesada, ale na liście największych autorytetów co poniektórzy z nich na pewno by się znaleźli. Przedstawicielką tego środowiska w „Meduzie” jest jasnowłosa Michele, niesprawiedliwe byłoby jednak przykładanie jej do całej społeczności influencerskiej. Michele jest próżną pannicą, dla której najcenniejszą „walutą” są lajki. Bóg, pastor i lajki: święta trójca tej (nie)sweetaśnej dziewczyny. Róż blues. Podtrzymuje tradycję promowania siebie, ale liczyć powinno się przede wszystkim to, że pomaga samotnym kobietom i parom. Pro publico bono. Michele zrobi z ciebie piękność. Zaniedbywanie się to według niej poważny grzech. Odrzucanie daru od Boga. Daru dla ciebie, ale przede wszystkim dla twojego mężczyzny. Czy raczej pana i władcy - tak powinno być. Tak jest po bożemu. Tutaj nie ma miejsca na dyskusję. Nie można stać w rozkroku: albo ścieżka cnoty albo występku. Jest tylko czerń i biel. I zieleń. Kolor nadziei z czasem jakby obejmie prowadzenie. Najmocniej wyeksponowany. Satyra społeczna w nadnaturalnej mgiełce. Czuć, że jakiś potwór tu nadchodzi. A może cały czas jest z nami? Nosimy go w sercach albo tylko na niego patrzymy. Od początku przyglądamy się działalności Nieprzyjaciela. Zamaskowane postacie maltretujące swoich bliźnich. Czy tego chce Bóg, to już każdy wierzący musi sobie sam rozsądzić. Ja mogę tylko wyrazić swój własny, całkowicie świecki, pogląd na jedno z ulubionych zajęć aniołków pastora Guilherme'a. Ujmę to tak: najbardziej zaimponowała mi ta, która buńczucznie rzuciła swoim oprawczyniom w twarz, że jest dumna z tego, co jej zarzucają. Mówcie, co chcecie i róbcie, co chcecie. Ja wiem swoje i będę robić swoje, a wy, proszę, wściekajcie się. Jedna z tych współczesnych „czarownic”, która prędzej umrze, niż stania się taka, jaką chcą ją widzieć inni. Naprawdę przypomina to Inkwizycję. Troszeczkę. Zagubione owieczki wyznają skruchę i przysięgają, że przyjmą Boga do swoich serc (właściwie na naszych oczach tylko jedna pobita owieczka obiecuje poprawę, ale można chyba bezpiecznie założyć, że to nie pierwszy taki wątpliwy sukces w misji dziewczyn w śnieżnobiałych maskach). Wszystko, byle przestano je bić. Fabuła rozwija się bardzo powoli w skontrastowanym klimacie. Brudny, chropawy, ponury i świat skąpany w przesadnie żywych barwach: czasem słońce, czasem reflektory. Zgrabna przeplatanka mroku z jarmarcznością. Spotkania religijne, ale i przygotowania do tychże, pewnie nieprzypadkowo trącą tandetą. Domek z kolorowych kart, który jeszcze nie runął. Wręcz przeciwnie, cały czas się rozbudowuje. Guilherme zdecydowanie bardziej przypomina telewizyjnych kaznodziejów grzmiących o współczesnych Sodomach i Gomorach oraz – oczywiście za „drobną” opłatą – oferujących miejsce w Niebie, gdy już przyjdzie przepowiedziana Apokalipsa aniżeli łaskawego przewodnika duchowego, który miłuje wszelkie żywe stworzenia. Bardziej współczuje niewierzącym, niż ich potępia – takie rzeczy to nie u Guilherme'a. Owszem, cieszy go każda nawrócona osoba, ale dla opornych nie ma żadnej litości. Tępiciel hedonistów, dewiantów. A za tokowych uważa też leśnych imprezowiczów – tańczących przy muzyce z istnej świątyni rozpusty, czyli Stanów Zjednoczonych, która bodaj najwięcej „filii” porozstawiała już w Europie (tak, tak, zwłaszcza na zachodzie). Każdy, komu życie miłe, bawi się w masce. Incognito na zwykłych potańcówkach. Nie żebym pochwalała, w końcu zakłócają spokój dzikich zwierząt, ale żeby od razu nasyłać na nich zabijaków? Takie realia w tym męskim edenie. Nie licząc między innymi balowiczów z lasu, gejów, ateistów i nowego współpracownika Mari, pielęgniarza z dłuższym stażem w szpitalu dla ludzi przebywających w śpiączce, gdzie może znajdować się kobieta, którą czołowa postać filmu stara się odnaleźć. Nie ona jedna, ale w ogóle by mnie nie zaskoczyło, gdyby to właśnie ona wpadła na trop okrutnie poparzonej aktorki. Coś tak czułam:) Właściwie to nie jest film kręcony z myślą o zaskakiwaniu widza. Chyba że płaszczyzną techniczną. Proste sztuczki, a tak cieszą. Tak, chyba się zachwyciłam tą brazylijską „Meduzą”. W jednym rzędzie z „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera tego dziełka nie postawię, ale i tak jestem pod ogromnych wrażeniem. Się zachłysnęłam tym feministycznym manifestem. A może po prostu rozpaczliwym krzykiem tej części społeczeństwa, która wolałaby żyć w bardziej tolerancyjnym świecie. Wolność, równość i braterstwo/siostrzeństwo. Pomarzyć zawsze można.
Ostro. Kobieta przeciwko kobiecie. Chrześcijanka przeciwko „służebnicy Szatana”. Czysta i nieczysta. Która jest która? Krytycznie o patriarchacie, krytycznie o fanatyzmie religijnym. Może nawet o roli całego Kościoła w budowaniu takiego świata, jaki wciąż mamy. Świata, w którym osoba nieheteronormatywna ryzykuje już samym trzymaniem za rękę swojej drugiej połówki w miejscu publicznym. Świata, w którym kobieta bezpieczna, to kobieta niewalcząca. Dobra kobieta, to posłuszna kobieta. Takie bezczelne „insynuacje” raczyła wysnuć Anita Rocha da Silveira w swojej „Meduzie”, brazylijskim art horrorze, od którego wprost nie mogłam się oderwać. Klimatyczna opowieść w stylu retro (niezupełnie tamte czasy, ale duch lat 70-tych i 80-tych XX wieku dołączył się do tego „dzisiejszego czytania” greckiego mitu o Meduzie), której taka czarownica jak ja nie może nie polecać. Uwaga: kultura Zgniłego Zachodu. Ostrzegłam, żeby nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz