Po
ośmiu miesiącach bezrobocia wychowana w domu dziecka Martine
podejmuje pracę pielęgniarki i gosposi w domu spokojnej starości
Deadlock House. Przez kłótnię z narzeczonym Serge'em w ponurym
domostwie na odludziu kobieta zjawia się dzień przed umówionym
terminem, udaje jej się jednak nakłonić surową dyrektorkę,
starszą kobietę imieniem Hélène, do wcześniejszego zapewnienia
jej noclegu. Resztę dnia Martine spędza z gosposią z
dwumiesięcznym stażem Nicole Clément, która na polecenie
przełożonej oprowadza ją po posiadłości i wdraża w obowiązki.
Przy okazji nowa pracownica poznaje ekscentrycznych mieszkańców
odizolowanej rezydencji i zaprzyjaźnia z panną Clément, mimo jej
szokująco szorstkiego podejścia do podopiecznych. Nicole uprzedza,
że przed upływem dwóch miesięcy Martine nie będzie wolno
wychodzić poza teren Deadlock House, a nazajutrz nowa lokatorka
zostaje zaskoczona informacją o dobrowolnym odejściu niedoszłej
współpracownicy. Oszukana przez bezwzględną przełożoną.
|
Plakat filmu. „La nuit de la mort” 1980, Paris Occitanie Production, Pierson Productions |
Reżyser
i współscenarzysta „La nuit de la mort” aka „Les Griffes de
la Mort” (tytuł międzynarodowy „Night of Death”) Raphaël
Delpard powiedział, że to film zrobiony z kawałków sznurka i
kartonu, który przyniósł całkiem niezły dochód. Pierwszy
horror (następny będzie „Clash” 1984) w filmowym dorobku
francuskiego twórcy, swego czasu związanego również z teatrem -
uczeń wybitnego artysty specjalizującego się w lalkarstwie
Jeana-Loupa Temporala - a od 1993 roku najbardziej skupionego na
działalności literackiej, m.in. autor poważnych prac o wojnie
indochińskiej i algierskiej, któremu (czyt. „La nuit de la mort”) na drodze do wiecznej sławy
miało stanąć „Lśnienie” Stanleya Kubricka, głośna adaptacja
powieści Stephena Kinga. Delpard za niedorzeczne uznał
wypuszczenie, jak to ujął, dwóch fantastycznych filmów w tym
samym czasie, jednoczenie nie kryjąc zdumienia entuzjastycznym
przyjęciem „La nuit de la mort” w Hollywood. Ubolewał tylko nad
tym, że zgubił gratulacyjny telegram od Tobe'ego Hoopera, twórcy
między innymi kontrowersyjnej, przełomowej „Teksańskiej masakry
piłą mechaniczną”. Scenariusz swojej niegrzecznej produkcji
Delpard napisał wspólnie z debiutującym w branży filmowej
Richardem Joffo, a kinowa dystrybucja (tylko Francja) filmu ruszyła
w październiku 1980 roku. Premierową edycję VHS przygotowała
firma Colombus Video na rok 1988, w pierwsze wydanie DVD pojawiło
się w 2003 roku (kolekcja „DVD Cauchemar”). W 2019 roku
francuska firma Le Chat qui fume wypuściła (DVD i Blu-ray)
odrestaurowaną wersję „La nuit de la mort” z materiałami
dodatkowymi: wywiady z Raphaëlem Delpardem i odtwórczynią roli
głównej Isabelle Goguey.
Asystentka
Claude'a Piersona (mówi się, że też jego córka), nieżyjącego
już francuskiego reżysera, współproducenta omawianego obrazu, najbardziej kojarzonego z filmami
erotycznymi – za jego opus magnum uznaje się „Justine de Sade”,
rzecz jasna, dziełko oparte na słynnej powieści Donatiena
Alphonse'a Françoisa de Sade'a – Isabelle Goguey w jednej ze
swoich nielicznych kreacji aktorskich: empatycznej opiekunki osób
starszych. Akcja niesamowicie klimatycznego horroru Raphaëla
Delparda o makabrycznym prywatnym domu spokojnej starości rozgrywa
się w 1980 roku, a główną bohaterkę doganiamy w scenie drugiej,
po porannym odkryciu dokonanym przez mężczyznę, z którym jest
zaręczona. Wieczorna sprzeczka z ukochanym przekonała Martine do
przerwania trwającego już osiem miesięcy niesłodkiego
nicnierobienia. Dotąd się wahała, nie była pewna, czy stawi się
na umówione spotkanie z panną Hélène, właścicielką
odizolowanego Deadlock House, ale ostatnia kłótnia z Serge'em
uświadomiła jej, że stała się ciężarem dla miłości swojego
życia. Martine ciężkiej pracy nigdy się nie bała, wolałaby
jednak nie wyprowadzać się z mieszkania narzeczonego. Szukała
zajęcia, które nie narażałoby ją na dłuższą rozłąkę z
ukochanym, ale skoro nie ma innych opcji... Doszła do wniosku, że
nie w porządku wobec Serge'a będzie odrzucenie oferty panny Hélène,
a więc dalsze pozostawanie na utrzymaniu swego dobroczyńcy. I tak
wykazał się już nadzwyczajną wyrozumiałością. W każdym razie
Martine jest mu ogromnie wdzięczna, nie wybaczyłaby więc sobie
nadużycia jego gościnności. Dlatego zastajemy ją przed bramą
Deadlock House, za którą raptownie wyrasta kulawy klucznik z
zespołem Quasimodo. Właściwie asystent dyrektorki tego przybytku
imieniem Flavien (intrygujący występ aktora jednej roli Michela
Flaviusa), dozorca, ogrodnik, złota rączka, ochroniarz i brutalny
wychowawca niesfornych staruszków. W sumie Martine z przykrością
odnotowuje, że jej nowa koleżanka Nicole Clément (jeden z
pierwszych popisów dość znanej francuskiej aktorski Charlotte de
Turckheim), pielęgniarka i gosposia, której urodziwa protagonistka
„La nuit de la mort” podobno zawdzięcza posadę – narzekała
na przeciążenie obowiązkami – też nie obchodzi się należycie
z ludźmi, którzy w przekonaniu Martine zasłużyli sobie na
spokojną jesień życia. W przeciwieństwie do niewiele bardziej
doświadczonej pracownicy Hélène, przesympatycznej postaci
przewodniej zależy na komforcie pensjonariuszy Deadlock House. Jak
się wydaje jedyna członkini tutejszego personelu, której leży na
sercu los pensjonariuszy. Polubiła Nicole, ale jej metod absolutnie
nie aprobuje. Nie przeczy, że ich podopieczni mają swoje dziwactwa,
w odróżnieniu od panny Clément nie uważa jednak, by to uprawniało
kogokolwiek, a już przede wszystkim osoby na ich stanowisku, do tak
bezdusznego traktowania istot ludzkich. Kto jak kto, ale opiekunowie
osób starszych powinni mieć w sobie więcej zrozumienia dla ich
niegroźnych (hmm) fanaberii. Nie zaszkodziłoby też, by „młodzi
bogowie” przyjęli do wiadomości, że prawdopodobnie czeka ich
podobny los. O ile Śmierć nie wkroczy wcześniej.
|
Okładka DVD © Synapse Films. „La nuit de la mort” 1980, Paris Occitanie Production, Pierson Productions |
Upiorne
melodie w szalonym domu. Skomponowana przez Laurenta Petitgirarda
ścieżka dźwiękowa (w tym domniemana przeróbka smyczkowego
arcydzieła Bernarda Hermanna z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka) w
moim odbiorze przebiła nawet wybornie ponure zdjęcia Marcela
Combesa. Zwłaszcza mrożące krew w żyłach wokalizy, ostrzegawcze
„lamenty duchów”. Wygląda na to, że Raphaël Delpard
szczególnie przywiązał się do nocnych wędrówek staruszków –
długich ujęć skromnie uzbrojonego zespołu hardo maszerującego w
takt przeraźliwych jęków – co niektórym może się wydać lekką
przesadą, ale ja nie miałabym nic przeciwko jeszcze większemu
zafiksowaniu na tej niepokojącej defiladzie. Powtarzający się
marsz żywych trupów:) który w moim zestawieniu momentów z „La
nuit de la mort” przegonił wszystkie pozostałe. Włącznie z
bodaj najbardziej zachwalaną (słusznie zachwalaną!) akcją w
sekretnym skrzydle rezydencji panny Hélène (nieodżałowana Betty
Beckers w perfekcyjnej kreacji diabolique, w której wykorzystała
też swoje wokalne talenty). Znaleziskiem, któremu solidności
wykonania chyba żaden koneser kina gore nie odmówi. W
gruncie rzeczy drugim makabrycznym odkryciem dziewczyny przeraźliwie
wrzeszczącej (przegięcie w finalnej partii), której trudno nie
kibicować. Uprzejma, ale niebojąca się „zgłaszać zdania
odrębnego”. Pomocna, ale niedająca się wykorzystywać – idąca
na ustępstwa do pewnego momentu (mikstura, przez niektórych
miłośników gatunku skojarzona z „Dzieckiem Rosemary” Romana
Polańskiego), jasno wytyczająca granicę (wieczorne przytulanie, do
którego nie należy się przyzwyczajać). Niektórzy mogą wytknąć
jej naiwność... a inni powinszować podejrzliwości. Jak na
„stereotypową ofiarę” (a kto twierdzi, że takową miała
być?!) Martine wykazuje się pewną umiejętnością łączenia
kropek. Przyznam, UWAGA SPOILER że w barze była o
sekundę-dwie szybsza ode mnie. Szybciej się połapała na widok
„świstka” wygrzebanego z cudzego portfela KONIEC SPOILERA.
Powiedziałabym nawet, że jest jedną z bardziej domyślnych
filmowych postaci, brutalnie mówiąc, przeznaczonych na ubój. Ma
trochę oleju w głowie ta dama w nielichych opałach, a jeszcze
więcej uroku osobistego. Zwykły fart też się zdarza – to
prawda, że Opatrzność jest dla niej dość łaskawa, ale nie
przeceniałabym tej kapryśnej „istoty”. Nie przypisujmy jej
zasług Martine, wytrawnej szperaczki, której nie onieśmiela nawet
największy postrach Deadlock House. Może z tym postrachem lekko
przesadziłam, ale Flavien na pewno wyrobił sobie opinię człowieka,
z którym lepiej nie zadzierać. Pensjonariusze wcale by się nie
zdziwili, gdyby to on był seryjnym mordercą z igłami już od
jakiegoś czasu terroryzującym okoliczną społeczność.
Zakompleksiony zbrodniarz, który nikomu nie pozwala zaglądać do
swojego nory. Szkaradnego budynku gospodarczego – przechowalnia
gratów i kotłownia – na Martine działającego trochę jak siódma
komnata Sinobrodego na jego biedną małżonkę. W każdym razie
narybek apodyktycznej Hélène, w końcu dochodzi do wniosku, że
jeśli kuśtykający stróż faktycznie ma jakieś mroczne tajemnice,
to najprędzej odkryje je w tej obskurnej chatce. Bo przecież nie
może zignorować namacalnego dowodu podważającego bajeczkę
sprzedaną jej przez szefową. Wiemy, że to wierutne kłamstwo, bo w
odróżnieniu od beztrosko randkującej Martine, widzieliśmy, jak
wyglądało „złożenie wypowiedzenia przez młodą gosposię”.
Niezupełnie pożegnanie pracodawczyni z niewdzięczną podwładną.
Nieuleczalną malkontentką, której towarzystwo panna Hélène
mężnie znosiła przez całe dwa miesiące. Z konieczności czy
przywiązania do tradycji? Tak czy inaczej, niezagadkowa procedura
wegetarian z Deadlock House;) została wdrożona w mniej prymitywnym
celu niż zaspokajanie sadystycznych apetytów. Wyraźnie sprawia im
to przyjemność (jak się okazuje na surowo też niebo w gębie...),
niewątpliwie się uzależnili, ale nadrzędny imperatyw cudaków z
domu jurnej starości - iście dantejskie sceny w azylu babć i
dziadków – nie ma nic wspólnego z krwawym sportem. Zakazaną
rozrywką w świecie ludzi cywilizowanych. Autorzy chwilami drażniąco
zmontowanego (nazbyt gwałtowne przeskoki) „La nuit de la mort”
postawili na suspens i jeśli o mnie chodzi efekt był wprost
piorunujący, ale chyba niepotrzebnie poprzedzili to atmosferą
tajemniczości. Zniewalający smak, obłędne wyczucie estetyki,
prawdziwa wirtuozeria w kreowaniu klimatu niesamowitości, za którą
trochę mi się tęskniło po zajrzeniu za zbroczoną kurtynę w
teatrze przelęknionej miss Hélène. Co nie znaczy, że elementów
zaskoczenia nie przewidziano.
W
kręgu wtajemniczonych w bezeceństwa. W niesekretnej rezydencji
maestro Raphaëla Delparda. W rewelacyjnym domu wariatów. Uwaga
bluźnierstwo: „Le nuit de la mort” to zapomniana perła
europejskiego kina. Niedoceniony geniusz, horror palce lizać.
Nieziemsko klimatyczna paskuda, bezczelnie nieprominentna
przedstawicielka kultury niewysokiej. Rewelacyjna produkcja, której
ludzkość chyba nie chce mieć na sumieniu? Utopić doskonałość w
pomroce dziejów? Hańba! A na poważnie upraszam fanów i nie-fanów
kina grozy o odgrzebanie tego magicznego stworzenia.
Bardzo ciekawy blog! Na pewno będę częściej odwiedzać. Zapraszam też na mojego nowego bloga - mylifeline.
OdpowiedzUsuńAle horrorowo tutaj
OdpowiedzUsuńOglądałem jakiś czas temu. Mimo, że to stary film ponad 40 lat to przyjemnie mi się oglądało. Fajna atmosfera w tym filmie.
OdpowiedzUsuń