Stronki na blogu

niedziela, 23 czerwca 2013

„Martwe zło 2” (1987)

Ash i jego dziewczyna Linda zatrzymują się w małej chatce w środku lasu, mając nadzieję na romantyczny wieczór. Na miejscu odnajdują magnetofon z nagranym monologiem poprzedniego mieszkańca tego lokum – profesora, który zajmował się tłumaczeniem prastarej Księgi Umarłych zwanej również Necronomiconem. Gdy z taśmy rozlega się obco brzmiące zdanie na powierzchnię wychodzą demony, atakując zakochanych. Okazuje się, że inwokacja nagrana na taśmie, zaczerpnięta z Necronomiconu była kluczem, otwierającym drzwi pradawnemu Złu do naszego świata.
Kiedy w 1981 roku świat ujrzał niskobudżetowe dzieło 22-letniego wówczas Sama Raimi’ego pt. „Martwe zło” kwestią czasu było tylko pozyskanie producenta, który zapłaciłby za solidniejszą w oczach filmowców realizację pomysłu młodego reżysera. Długo nie trzeba było czekać, bo już sześć lat później miała miejsce premiera sequela, który z uwagi na liczne podobieństwa do pierwowzoru więcej ma wspólnego z remake’iem aniżeli stricte kontynuacją. Po sensie „Martwego zła 2” widzowie podzielili się na dwa obozy – entuzjastów niskobudżetowej acz nakręconej z pasją, a nie dla pieniędzy jedynki oraz koneserów solidniejszego, pełnego efektów specjalnych wykonania widocznego w sequelu (remake’u). W latach 90-tych, po premierze trójki, do tego podzielonego fanklubu dołączyła kolejna grupa, wychwalająca najbardziej komediową z całej serii trójkę.
Główną różnicą pomiędzy „Martwym złem” a jego remake’iem (nie będę używać terminu sequela, ponieważ należę do tej grupy widzów, która uważa niniejszy film za odświeżoną wersję pierwowzoru) jest inwokacja grozy. Podczas gdy w jedynce mieliśmy do czynienia z prawdziwą ucztą gore, osnutą duszącym klimatem wszechobecnego, mrocznego zagrożenia w remake’u Raimi zdecydował się ułagodzić tę osobliwą atmosferę wieloma wstawkami stricte komediowymi. Nie mogę powiedzieć, że jestem w pełni zadowolona z takiego wybiegu, bo choć kilka scen, jak na przykład walka Asha z pragnącą jego zguby prawą dłonią (którą bez zastanowienia sobie odpiłuje), czy uwodzicielski, hipnotyzująco zrealizowany taniec ducha, umiejętnie przeplatają grozę z humorem to z czasem, jak to zwykle w takich miszmaszach gatunkowych bywa prym wiedzie głównie komedia, zmuszając horror do dyskretnego odwrotu. Nie twierdzę, że Raimi zrezygnuje z klimatu, bo ten odczuwalny będzie przez cały czas – od skopiowanej z pierwowzoru znakomitej pracy kamery przedzierającej się przez przeklęty las po sztuczną mgłę, spowijającą nawiedzone drzewa i ziemię, z której wynurzą się demony. Problem tkwi raczej w nastawionych na śmieszność, w moim mniemaniu mocno zbędnych scenach walki ze Złem, gdzie za przykład może posłużyć szarpanina z rozczłonkowaną Lindą oraz z martwą żoną profesora, który pokusił się o przetłumaczenie Necronomiconu, kiedy na jej obietnicę pożarcia duszy Asha ten przykładając jej lufę do głowy odpowiada: „Pożryj to” i pociąga za spust. Takich ściśle humorystycznych scen jest więcej – niektóre znacznie ubarwiają fabułę, ale kilka odznacza się zbyt wymuszoną, wręcz nachalną próbą rozśmieszenia widza, co owocuje całkowicie odwrotną reakcją.
Skoro już ponarzekałam wypada przejść do peanów pochwalnych, na czele których stoi oczywiście sławetny Bruce Campbell, kreujący Asha i będący swoistą wizytówką całej trylogii. Jego mimiczna, celowo przesadzona, ekspresja tak znakomicie harmonizuje z zabawową konwencją tej produkcji, jakby aktor narodził się tylko po to, aby dostać tę rolę – z tak genialnej strony już nigdy niedane mu było się pokazać. Kolejnym niewątpliwym plusem jest charakteryzacja demonów – na szczęście Raimi również tutaj zainspirował się oryginałem, dbając przede wszystkim o demoniczne, białe oczy antagonistów oraz ich szkaradnie zdeformowane twarze – Ed Getley z rozdziawioną paszczą rządzi! Chociaż zaraz pewnie ktoś mi zarzuci zachwalanie wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z pierwowzorem (nic nie poradzę na to, że kocham wersję z 1981 roku) dodam, że kolejną sceną, która niezmiernie mnie ucieszyła był atak ożywionego drzewa na młodą dziewczynę – ok, dynamiczna praca kamery odebrała mu sporo uroku, widocznego w oryginale, ale przynajmniej odświeżyła w mojej pamięci tę legendarną już sekwencję powstałą sześć lat wcześniej. Niewątpliwą niespodzianką są również efekty komputerowe, które w większości scen nie kolidowały z klimatem duszącej grozy. Raimi przesadził tylko w prologu, omawiającym Księgę Umarłych widocznie wklejoną w pełne irytujących animacji tło, w momencie wizualizacji unoszącej się w powietrzu entoplazmowej twarzy profesora i w finale, gdzie znów wykorzystał proces wklejania w tło – tym razem całej postaci Asha. Pozostała ingerencja komputera ożywczo harmonizowała z koszmarem protagonistów, zamkniętych w podupadającej chatce i co pewnie okaże się ważniejsze dla miłośników szybkich fabuł, już od pierwszej minuty seansu narzuciła zawrotne tempo akcji. Osobiście gustuję w wolniejszym stopniowaniu napięcia, bowiem zabieg zaproponowany przez twórców w niniejszej produkcji chwilami wprowadzał tak wielki chaos przyczynowo-skutkowy, że bardziej byłam skupiona na dostosowywaniu się do tempa, aniżeli wczuciu w tę osobliwą atmosferę czystego Zła.
Porównując „Martwe zło 2” do pierwowzoru w moim mniemaniu wypada o wiele gorzej (nie wiem, dlaczego Raimi uznał, że arcydzieło wymaga poprawy), zarówno pod kątem klimatu, konstrukcji fabularnej (wolę czyste horrory, bez wstawek komediowych), jak i scen gore, których tutaj uświadczymy naprawdę niewiele - jak już jakaś posoka się pojawi to tak rozwodniona, że aż człowiek się zastanawia, jakim cudem dysponując o niebo niższym budżetem twórcom udało się pozyskać bardziej przekonującą wizualnie sztuczną krew w oryginale. Jednakże, jeśli miałabym zestawić ten obraz ze współczesnymi, jeszcze mocniej przekombinowanymi horrorami, pełnymi CGI i 3D to musiałabym przypiąć mu etykietkę arcydzieła kina grozy, bo tak zwariowanych, ale równocześnie mocno klimatycznych obrazów, ku mojemu ubolewaniu, już się nie kręci.