Stronki na blogu

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

„Nawiedzony dom” (1991)


Jack Smurl wraz z rodzicami, żoną Janet i i dwiema córkami wprowadza się do nowego domu na przedmieściu. Smurlowie niemal natychmiast zaprzyjaźniają się z sąsiadami i kościelną wspólnotą oraz dołączają do licznych akcji organizowanych przez społeczeństwo, celem poprawy jakości ich życia. Na świat przychodzą również dwie kolejne córki Jacka i Janet. Dla kobiety ta sielanka wkrótce dobiega końca, bowiem zaczyna słyszeć rozlegające się w pustym domu głosy i niezidentyfikowane dźwięki oraz widywać niepokojące zjawy. Początkowo Janet jest przekonana o swojej niepoczytalności, ale zmienia nastawienie, gdy pozostali członkowie jej rodziny, niegdyś tak sceptycznie nastawieni do jej mrożących krew w żyłach opowieści, również zaczynają świadkować niepokojącym wydarzeniom. Po bezowocnych próbach uzyskania pomocy od Kościoła Janet i Jack zwracają się do światowej sławy pary demonologów, Eda i Lorraine Warrenów, którym wystarczy jedna wizyta w domu Smurlów, aby odkryć, że zagnieździły się w nim nie tylko trzy duchy, ale również bardzo niebezpieczny demon seksualny, który pragnie rozbić ich rodzinę.

Po seansie najnowszego hitu Jamesa Wana, pokrótce przedstawiającego postacie nieustraszonych demonologów, Eda i Lorraine Warrenów, wypada przybliżyć inną ich sprawę, sfilmowaną w 1991 roku przez Roberta Mandela w telewizyjnej produkcji, opartej na zeznaniach świadków, którzy ponoć na własne oczy widzieli, do czego zdolne były byty zamieszkujące dom rodziny Smurlów w latach 70-tych i 80-tych. Podobnie, jak w „Obecności” autentyczność zaprezentowanych w „Nawiedzonym domu” wydarzeń jest wysoce dyskusyjna, bo choć w sprawę był zaangażowany również Kościół (co prawda zainterweniował dopiero po kilkunastu latach, ale lepiej późno niż wcale) kwestia wiary odbiorców w zasadność jego działalności oraz w słowa świadków pozostaje otwarta – brak jakichkolwiek materialnych dowodów zapewne napełni daleko idącym sceptycyzmem, co bardziej racjonalne osoby, ale jednocześnie rozbudzi wyobraźnię ludzi wierzących w zjawiska, „o których nawet filozofom się nie śniło”.

Niski budżet „Nawiedzonego domu” jest aż nazbyt widoczny – amatorska realizacja i sztuczne wizualizacje demona niestety niekorzystnie wpływają na klimat niezdefiniowanej grozy, tak przyzwoicie wyczuwalny w momentach mniejszej dosłowności. Zawsze optowałam za szczegółowymi materializacjami sił nadprzyrodzonych, woląc być straszona obrazem, zamiast niedopowiedzeniami, ale akurat w tym przypadku sceny, w których widzowi niedane będzie obejrzeć czyhającego na Smurlów zagrożenia w całej okazałości wypadają o wiele bardziej przekonująco. Motyw przeprowadzki do nowego domu (nie na odludzie, a podobnie, jak to miało miejsce w „Duchu” na spokojne przedmieście z masą sąsiadów w pobliżu) pewnie odstraszy, nastawionych na oryginalność fabularną widzów, ale równocześnie zadowoli koneserów ghost story, wręcz poszukujących w swoim ulubionym podgatunku horroru tego rodzaju powtarzalności. Początkowo duchy, zamieszkujące dom Smurlów będą sygnalizować swoją obecność jedynie Janet, bardziej bawiąc się z nią, aniżeli przerażając, jak to miało miejsce w przypadku przekładania z miejsca na miejsce taśmy klejącej. Jednak z czasem postawią na bardziej dosłowne zaznaczanie swojej obecności, co widz dojrzy na przykład w momencie jednej z lepszych scen w filmie, kiedy to Janet będąc w piwnicy słyszy wołającą ją teściową – twórcy znakomicie wykorzystali możliwości dźwięku, który najpierw rozlega się z parteru, aby za chwilę rozbrzmieć tuż za plecami przerażonej kobiety. Trzeba Mandelowi przyznać, że z tego rodzaju, subtelnych, pełnych niedopowiedzeń scen wycisnął maksimum grozy, która może i nie ma takiej mocy, aby przestraszyć zaznajomionego z kinem grozy widza, ale miejscami przynajmniej lekko niepokoi. W końcu wystarczy sobie przypomnieć choćby pamiętny moment w łóżku, kiedy to demon ściąga kołdrę z małżeństwa, rzuca kobietą po ścianach sypialni, albo dotyka jej, żeby w pełni zrozumieć coraz dobitniej ogarniającą Smurlów głęboką panikę, którą dodatkowo potęguje bierność Kościoła (poza dwiema wizytami księży, gdzie pierwsza do złudzenia przypomina wędrówkę duchownego po nawiedzonym domu, zaprezentowanym w „Horrorze Amityville”) i zamieszanie wywołane przez prasę. Jedynymi ludźmi, którzy starają się im pomóc są światowej sławy „łowcy demonów”, Warrenowie, których wizyta w nawiedzonym domu Smurlów zapoczątkowuje dosłowne wizualizacje bytności demona, sukkuba, który nie cofnie się absolutnie przed niczym, aby dopiąć swego – rozbić kochającą się rodzinę, przy okazji zapewniając sobie odrobinę przyjemności seksualnej. Mowa tutaj, oczywiście o pamiętnej scenie gwałtu Jacka przez pryszczatą kobietę ze spróchniałymi zębami, która w trackie stosunku płynnie zmienia swoją wagę – od w miarę ładnej, zgrabnej dziewczyny do puszystej maszkary ze strąkowatymi włosami, która zamiast straszyć jedynie śmieszy, ale za to otoczka (migające pastelowe barwy) całego tego feralnego seksu jest całkiem pomysłowa. Rozczarowuje również tajemniczy byt, widywany przez Janet i jej teściową, który jest jedynie czarną pikselową plamą, snującą się po domu i wywołującą mocno nieprzekonujące wrażenie.

Sally Kirkland i Jeffrey DeMunn w rolach dorosłych Smurlów warsztatowo wypadli całkiem wiarygodnie, a należy pamiętać, że ich role nie sprowadzały się jedynie do chodzenia i wrzeszczenia na widok nadprzyrodzonych bytów, bowiem twórcy w tym konkretnym przypadku skupili się również na zobrazowaniu reakcji psychiki ludzkiej na podobne „przygody” – jej powolnej destrukcji, staczania się w stronę czystego szaleństwa. Natomiast odtwórcy ról Warrenów, Diane Baker i Stephen Markle, musieli zadowolić się dosyć konwencjonalnymi rolami, niewyróżniającymi się niczym szczególnym na tle pozostałych członków obsady.

„Nawiedzony dom” to całkiem zgrabnie nakręcona, ponoć oparta na faktach ghost story, w której cieszy przede wszystkim subtelne kreślenie tajemnicy – dopóki twórcy nie pokazują zbyt wiele zarówno klimat, jak i stopień realizmu stoją na przyzwoitym poziomie, aczkolwiek kilka scen daleko idącej dosłowności, która przez wzgląd na niski budżet mogła pochwalić się jedynie irytującą sztucznością można było z powodzeniem wyciąć. Jednakże, pomijając już te znaczące niedoróbki, należy pochwalić twórców za częściowe odejście od konwencji ghost story w chwilach potępiania powolnych praktyk kościelnych oraz amerykańskiego społeczeństwa, skorego do uzewnętrzniania swojego sceptycyzmu kosztem emocjonalnie wyczerpanej rodziny. Biorąc to wszystko pod uwagę jestem skora polecić ten obraz każdemu wielbicielowi nastrojówek, którego nie jest w stanie zrazić chwilami mocno amatorska realizacja oraz poszukiwaczom tzw. „prawdziwych historii”, bo skoro wierzą w tego rodzaju nadnaturalne opowieści ich wrażenia z seansu pewnie będą jeszcze większe od moich.

3 komentarze:

  1. brzmi ciekawie, i tak na razie nie mam za bardzo co oglądać więc się skuszę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. O proszę, Buffy o Smurlach, a ja o Warrenach ;-) Para demonologów chyba będzie znowu w centrum zainteresowania heh.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda, że film parę latek już ma... wtedy niestety nie mieli takich efektów specjalnych :D. Nie to, że w filmach żywię się jedynie komputerowymi wybuchami, czy innymi technologicznymi dziwostkami, ale w dzisiejszych filmach grozy ich brak jednak jest mocno odczuwalny :P.

    Pozdrawiam ;)!
    Melon

    OdpowiedzUsuń