Carolyn i Roger Perron wraz z pięcioma córkami przeprowadzają się do nowego
domu na odludziu. Po kilku dniach dziewczynki zaczynają świadkować
niecodziennym zjawiskom, którym zaczyna dawać wiarę ich matka, gdy sama
przeżywa coś niewytłumaczalnego. Z dnia na dzień jest coraz gorzej – ingerencje
z zaświatów są coraz bardziej natarczywe, coraz wyraźniej zagrażają życiu
mieszkańców. Carolyn zwraca się do znanych „łowców demonów”, zaaprobowanych
przez Kościół, Warrenów – jasnowidzącej Lorraine i jej męża Eda. Doświadczeni badacze
staną oko w oko z najgorszym koszmarem w całej swojej karierze.
Głośna ghost story Jamesa Wana,
twórcy między innymi „Piły”, „Martwej ciszy” i „Naznaczonego”, która ze starcia
z jego wcześniejszymi horrorami w moim mniemaniu wychodzi zwycięsko – a to
prawdziwy komplement, biorąc pod uwagę niską kondycję większości najnowszych
filmów grozy oraz niebywale wysoki poziom „Naznaczonego”. „Obecność” rzekomo
oparto na prawdziwych wydarzeniach, zrelacjonowanych przez znanych demonologów
Lorraine i Eda Warrenów. Piszę „rzekomo”, bo jak zwykle w takich przypadkach
nie istnieją przekonujące dowody, potwierdzające prawdomówność małżeństwa, a
same ich słowa dla zatwardziałych sceptyków mogą okazać się niewystarczające. Choć
zasilam grono takich niepoprawnych racjonalistów muszę przyznać, że Wanowi
kilkukrotnie podczas seansu udało się zawiesić moją niewiarę, przynajmniej
chwilowo zmusić mnie do bezkrytycznego przyjęcia obrazowanych wydarzeń, a pomijając
wszystkie ozdobniki do tego przede wszystkim zmierza każdy szanujący się film
grozy.
Akcja „Obecności” rozgrywa się w 1971 roku, co pozwoliło twórcom na
częściowe utrzymanie swojego obrazu w estetyce kina tamtych lat, zarówno pod
kątem scenografii i stylu bohaterów, jak i momentami lekko sepiowego,
ziarnistego obrazu, co chyba najmocniej potęguje niebywały wręcz mroczny
klimat, z którego nieustannie spoziera niezdefiniowane zagrożenie, jakiś
przerażający byt, którego celem stała się siedmioosobowa rodzina Perronów.
Oczywiście, poszukiwacze innowacyjności na pewno nie będą mieli, czego szukać w
niniejszym filmie, bowiem Wan podobnie jak to miało miejsce w „Naznaczonym”
postawił na mix często przewijających się w nadnaturalnych horrorach,
konwencjonalnych motywów: przeprowadzka do nowego domu, badanie nawiedzonego obiektu
przez specjalistów oraz klasyczne opętanie przez demona – taka kompilacja „Ducha”
z „Egzorcystą”, ale zobrazowana w najlepszym z możliwych stylu. Pierwsza połowa
filmu w zdecydowanej większości bazuje głównie na jump scenach – znanych wielbicielom ghost stories samoistnie trzaskających drzwiach, spadających ze
ścian obrazach oraz łomotach w drzwi szafy, znacznie urozmaiconych dziecięcą
zabawą, kiedy to jedna osoba poszukuje reszty z zawiązanymi oczami, kierując
się ich klaskaniem (jest to pretekstem dla pełnej nieznośnego napięcia sceny z
duchem klaskającym w szafie tuż przed twarzą niczego nieświadomej Carolyn). Co
najciekawsze, pomimo niepreferowanej przeze mnie mody na jump sceny, tak dalece eksplorowanej w niniejszej produkcji przez
Wana byłam całkowicie zadowolona z ich wykorzystania, a powód jest dziecinnie
prosty: otóż, reżyser wycisnął z takowych momentów maksimum grozy, natchnął je
tak dalece idącym napięciem, że chwilami naprawdę ciężko było to nagromadzenie
aury tajemniczości wytrzymać. Dodatkowym smaczkiem było czasowe skupianie akcji
na Warrenach: ich mrożących krew w żyłach wykładach z przeprowadzanych badań
oraz zgubnego wpływu na przeciążoną psychikę Lorraine, która wbrew sobie ma
nieszczęście świadkować przerażającym imaginacjom przeszłości. Kiedy nasi „łowcy
duchów” przekroczą próg domostwa Perronów zacznie się, kolokwialnie mówiąc,
prawdziwa jazda bez trzymanki. Oszczędne wizualizacje zjaw z zaświatów zastąpi daleko
idąca dosłowność, a widz o słabszych nerwach z pewnością ostanie się bez
paznokci:)
Mogłabym bez końca wymieniać wszystkie maksymalnie dosłowne, pełne
niewyobrażalnej grozy sceny: wisielec na drzewie, chłopiec ukazujący się w
lusterku pozytywki, znakomicie ucharakteryzowana maszkara skacząca z szafy na
dziewczynkę, nawiedzona lalka strasząca córeczkę Warrenów (Wan ma chyba jakąś
obsesję na punkcie lalek, czytaj: „Martwa cisza”) i wreszcie opętanie oraz egzorcyzmy,
w których ofiara demona sprawia tak niepokojące wrażenie (scena z zakrwawioną
twarzą wyłaniającą się spod prześcieradła), że nawet ja poczułam lekkie
dreszcze przebiegające po plecach. Wszystko w tym obrazie stoi na właściwym
miejscu począwszy od niebywałego klimatu na ścieżce dźwiękowej skończywszy,
wszak Wan nie tylko dobrał odpowiednie takty muzyczne, ale również z dokładnością
szwajcarskiego zegarka przewidział, w których momentach najlepiej je pogłośnić,
kiedy zaatakować słuch widza – co najczęściej czynił wespół z bombardowaniem
wzroku najczystszą grozą.
Jak na wysokobudżetowy obraz przystało widz może liczyć na przyzwoitą obsadę. Zdecydowanie najlepiej wypadła Vera Farmiga, która też mogła pochwalić się najciekawszą, dostarczającą odbiorcom najbardziej niepokojących emocji, rolą. Ale partnerujący jej Patrick Wilson oraz Lili Taylor warsztatowo nie pozostali daleko w tyle, czego niestety nie można powiedzieć o słabszym Ronie Livingstonie i odtwórczyniach postaci jego córeczek, ale w natłoku tych wszystkich przerażających wydarzeń, zobrazowanych w „Obecności” tych maleńkich mankamentów prawie się nie dostrzega.
Nie wiem, co mam powiedzieć, żeby zachęcić absolutnie wszystkich wielbicieli
ghost stories do seansu (no może za
wyjątkiem poszukiwaczy oryginalności fabularnej), bo naprawdę grzechem byłoby
nie zaryzykować seansu. Moim zdaniem to jak na razie najlepszy tegoroczny
horror i zaprawdę ciężko będzie jakiemukolwiek twórcy go przebić… Groza w
najczystszej postaci!