Recenzja na życzenie (Nukie)
Rodzeństwo, Barbara i Johnny, odwiedzając grób rodziców natykają się na chorobliwie
wyglądającego mężczyznę, który bez żadnego powodu atakuje ich. Barbarze udaje
się zbiec, ale na tutejszym odludziu nie może liczyć na jakąkolwiek pomoc.
Zdana sama na siebie dociera do opuszczonego domu, do którego wkrótce dociera
również ciemnoskóry Ben. Oboje barykadują się w domu przed napływającą w te strony
hordą spragnionych ludzkiego mięsa żywych trupów.
Kultowy zombie movie George’a
Romero, który nadał kierunek jego dalszej karierze w show-biznesie oraz
ukształtował nowy trend w filmowym horrorze, w którym dotychczas żywe trupy
były utożsamiane z haitańskim voodoo.
Traktując antagonistów, jako ofiary zarazy, wywołanej eksplozją satelity Romero
stał się twórcą nowego nurtu horroru w takim kształcie, w jakim znamy go
dzisiaj. Paradoksalnie reżyser, choć nazywany przez fanów „ojcem zombie movies” w całej swojej karierze
nakręcił jeszcze tylko pięć filmów o żywych trupach, choć w innych jego
produkcjach również można dostrzec delikatne naleciałości zombizmu. Prawdziwym
fenomen okazał się jednak odbiór „Nocy żywych trupów” i jej sequela „Świtu
żywych trupów” przez innych twórców, którzy hurtowo zaczęli kręcić ich
nieoficjalne kontynuacje (jak na przykład Lucio Fulci i jego „Zombie pożeracze mięsa”) oraz remake’i. Abstrahując od tych jawnie nawiązujących do dwóch
najpopularniejszych filmów Romero o nieumarłych produkcji warto również
wspomnieć, że praktycznie każdy horror nakręcony po 1968 roku i traktujący o
zmartwychwstałych kreaturach, polujących na ludzkie mięso pośrednio wyrósł na fenomenie
„Nocy żywych trupów”, kreując antagonistów dokładnie tak, jak je widział jej
reżyser.
Przyznaję, że po pierwszym seansie „Nocy żywych trupów”, łagodnie mówiąc,
nie byłam zachwycona, ponieważ nie ulega wątpliwości, że film mocno się
zestarzał, a co za tym idzie współczesny odbiorca nie ma większych szans na tak
traumatyczny odbiór fabuły, jak miało to miejsce w przypadku widzów,
zasiadających przed ekranami kin w czasach jego świetności. Wówczas był
najkrwawszym obrazem, jakiego „widziały ludzkie oczy”, więc trudno się dziwić,
że publiczność była wręcz zaszokowana wizją George’a Romero. Zasiadając po raz
drugi do seansu postanowiłam potraktować „Noc żywych trupów”, jako horror
skupiający się na klimacie grozy, a nie epatowaniu scenami gore i takowe podejście okazało się jak najbardziej właściwe, choć
nadal uważam, że remake Toma Savini’ego z 1990 roku jest nieco lepszy, wszak
poprawia to, co z punktu widzenia współczesnego odbiorcy takiej poprawy
wymagało. Najbardziej w pierwszej „Nocy żywych trupów” raziła mnie aparycja
antagonistów, których od protagonistów można odróżnić jedynie dzięki leniwym, posuwistym
ruchom. Być może rezygnację z przerażających charakteryzacji wymusiły na
reżyserze niedostatki finansowe, ale osobiście wolę o taki stan rzeczy obwiniać
pilny wyjazd do Wietnamu mistrza charakteryzacji Toma Savini’ego, który miał
pracować na planie hitu Romero – gdyby nie ta niespodziewana zmiana planów,
jestem pewna, że stworzyłby niezapomniane kreacje żywych trupów, bowiem jego
talentowi nie potrzeba wysokich nakładów finansowych, potrafi stworzyć „coś z
niczego”, jak chyba żaden inny człowiek, jego profesji. Pomijając nietrafioną w
moim mniemaniu charakteryzację zombie w „Nocy żywych trupów” dostrzegam jedynie
same superlatywy (no może za wyjątkiem kilku przydługich dialogów
protagonistów, uwięzionych w domu na odludziu), ale tylko wówczas, jeśli nie
traktuję jej, jako obraz gore.
Początkowe zdjęcia samochodu zmierzającego na cmentarz dają nam przedsmak
stylu Romero – wolne, posuwiste ruchy kamery, skupiającej się na
najdrobniejszych szczegółach scenerii w takt mrożącej krew w żyłach ścieżki dźwiękowej,
która w późniejszych scenach udowodni, że w horrorze nie potrzeba nieustających
wrzasków ofiar, aby nakreślić klimat wszechobecnej grozy – wystarczy wędrówka
protagonistki po mrocznych korytarzach opuszczonego domostwa z muzyką w roli
katalizatora jej emocji, ot taka osobliwa pantomima. Choć to właśnie wydarzenia
na cmentarzu przeszły do historii kina (głównie za sprawą kultowego cytatu „Idą po ciebie, Barbaro”) to największa
groza kumuluje się dopiero z chwilą zabarykadowania się kilku niedobitków w dużym
domostwie. Romero nie musiał zbytnio się wysilać, aby stworzyć tę
niepowtarzalną atmosferę wszechobecnego zagrożenia – wystarczyła osobliwa praca
kamery, kiedy to widzimy samą oświetloną sylwetkę postaci ze spowijającymi ją
gęstymi cieniami, z których w każdej chwili może coś przerażającego się wyłonić.
Ponadto już same wyalienowanie protagonistów, zamkniętych w prowizorycznie
zabezpieczonym domostwie i otoczonych przez sterczących na zewnątrz w
nienaturalnych pozach sennych „zmartwychwstańców” oraz rzecz jasna czarno-biały
obraz, mają szansę wprawić widza w ten niepokojący klimat, wyczuwalny dosłownie
przez cały czas trwania projekcji. Dużym novum było w ówczesnych czasach
obsadzenie w roli głównej ciemnoskórego aktora, Duane’a Jonesa, który w moim
mniemaniu wypadł o wiele bardziej przekonująco od odtwórczyni kreacji Barbary,
Judith O’Dea, której jak to często w latach 60-tych bywało przypadła rola przerażonej,
polegającej na mężczyznach kobietki, z której mówiąc kolokwialnie nie ma zbyt
dużego pożytku. W przeciwieństwie do Jonesa, O’Dea poszła w stronę tak
charakterystycznej dla tamtejszego kina nadmiernej egzaltacji, sztucznego z
punktu widzenia dzisiejszego widza przewrażliwienia. Jako, że Romero w swoich
filmach bardzo lubi skupiać się na reakcjach ludzi na jakieś zagrożenie,
obrazując również zgubny wpływ ich natury na niebezpieczne położenie tutaj
również często odbiegał od właściwego biegu wydarzeń, tj. zmasowanego ataku
żywych trupów, w stronę relacji międzyludzkich, których zapalnikiem będzie tchórzliwy
mężczyzna ukrywający się wraz z żoną i chorą córeczkę w piwnicy. Ponadto owa
krytyka amerykańskiego społeczeństwa będzie również widoczna w trakcie
wstrząsającego zakończenia, w moim mniemaniu znakomicie podsumowującego zgubną
nadpobudliwość ludzką, a przy okazji stanowiącą finał niemal idealny dla
filmowego horroru.
Mimo, że „Noc żywych trupów” mocno się zestarzał znalazłam w niej dwie
maksymalnie przerażające sceny, dzięki którym zrozumiałam tendencję
publiczności końca lat 60-tych do histerycznych reakcji na ten obraz. Krótkie sekwencje
zjadania przez zombie ludzkiego mięsa mogły w czasach swojej świetności mocno
zniesmaczyć odbiorców, bowiem nawet dziś sprawiają niebywale realistyczne
wrażenie. Natomiast scena zadźgania matki przez małą dziewczynkę, kiedy to
Romero skorzystał z efektu zwielokrotnionego wrzasku ofiary, mistrzowsko eksperymentując
z dźwiękiem wręcz mrozi krew w żyłach (tak, tak nawet dziś, po upływie tylu
lat).
Nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że „Noc żywych trupów” jest
horrorem idealnym, bo choć z pewnością w 1968 roku taki był „sporo wody od jego
premiery już upłynęło”. Na pewno nie można odmówić mu kultowości, zapoczątkowania
nurtu zombie movies, którego z
pewnością nie znalibyśmy w takim kształcie, w jakim widzimy go dzisiaj, gdyby
nigdy nie powstał. Jednakże z pozycji współczesnego odbiorcy, pomimo kilku maksymalnie
przerażających scen, drobiazgowego dopracowania realizacyjnego i niezapomnianej
ścieżki dźwiękowej może chwilami okazać się mocno nieaktualny. Jeśli jeszcze
nie oglądaliście „Nocy żywych trupów” (co wydaje mi się nieprawdopodobne) to
nastawcie się bardziej na grozę, aniżeli gore
– gwarantuję, że wówczas wasze wrażenia będą dużo silniejsze.